Od wczoraj jesteśmy już co prawda w Bangkoku w Tajlandii, ale ten kawałek będzie jeszcze o drogowych przygodach w kraju skaczących torbaczy. Przez Australię jechaliśmy częściowo pociągiem, a częściowo samochodami (różnymi, bo wypożyczaliśmy w sumie 4 razy), więc aż tak pełnego obrazu jak w USA, czy Nowej Zelandii nie mamy, ale i tak należy się wam drogowe podsumowanie tego odległego kontynentu.
Po pierwsze w Australii bez auta jest naturalnie trudniej (choć komunikacji publicznej sporo), bo odległości – jak w USA – są olbrzymie. Po drugie niektóre odległości są olbrzymie i jednocześnie bardzo niezagospodarowane, więc jedziesz i jedziesz i nic. My takich odludzi zwiedzaliśmy niewiele, bo uznaliśmy, że kilkudniowa jazda z dziećmi do centrum kontynentu nie wchodzi w grę. Kto oglądał Shreka 2 i pamięta scenę “Daleko jeszcze?” wie, o czym mówię. 🙂
Po trzecie pewne odległości są olbrzymie (mam wrażenie, że już o tym mówiłem ;-)) więc Australijczycy proponują kierowcom szereg udogodnień. Po pierwsze mnóstwo parkingów i miejsc odpoczynku (określanych jako Rest Area) koniecznie z toaletami, stoliczkami, trawką, placami zabaw dla dzieci i bardzo często z elektrycznymi barbeque – które, jak należy zauważyć przy okazji są wszędzie zupełnie darmowe. Ma to wg mnie (prócz tego, że Australii jest bardzo socjalnym państwem) najprawdopodobniej związek z ochroną przeciwpożarową, bo zachęca ludzi do korzystania z nich, a nie rozpalania ognia lub grilla węglowego (dla porównania: w USA wszędzie w sklepach są dostępne pakiety drewna ogniskowego i węgiel do grilla, natomiast w Nowej Zelandii były też elektryczne barbeque, ale płatne). W połączeniu z dobrą, słoneczną pogodą oraz występującymi wszędzie supermarketami pełnymi lodówek z produktami, które można usmażyć (na przykład steki z kangura), Australia jest rajem dla ludzi lubiących niezobowiązująco podróżować samochodem i zażywać świeżego powietrza.
A! Kolejnym ciekawym udogodnieniem jest instytucja “Driver reviver” (po naszemu “Odżywacz kierowców”). Widzieliśmy ją w Nowej Południowej Walii, gdzie głównie podróżowaliśmy autem więc nie mamy porównania z innymi stanami (ale mam wrażenie, że w Wiktorii tego nie ma). Co to jest? W niektórych miasteczkach lub przy parkingach na autostradzie można spotkać budki Driver Reviver serwujące darmową kawę, herbatkę i ciasteczka. Hasła głoszą zatrzymaj się, odżyj, przeżyj. Z drugiej strony są instytucje hamujące kierowcę, czyli ograniczenia prędkości (normalnie w mieście 50, na drogach 80 lub 100, a na autostradach 110) mnóstwo rond (tu króluje miasteczko Noosa, gdzie spędzaliśmy Święta) hasła przydrożne typu “Drinking kills driving skills” (czyli w skrócie “Picie zabija”) oraz patrole policyjne i mnóstwo fotoradarów. Nadużywać prędkości nie jest więc łatwo – i naprawdę mało kto to robi. Suma sumarum jeździ się bezpiecznie i – choć nadal po lewej stronie – udało się nam dotrzeć do celu bez przygód.
Jeździliśmy po tytułowych drogach i bezdrożach, pokonywaliśmy góry, doliny, rzeki (promem) oraz brody (na kołach). W sumie przejechaliśmy około 5000 km, co jak na taki kraj nie jest dużym wynikiem. Pełnej galerii z tego nie będzie, ale poniżej jeszcze kilka zdjęć dla rozrywki:
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |