Góry Glass House Mountains czyli (w wolnym tłumaczeniu Szklane Domy ;-)) usadowiły się na płaskowyżu nie wiedzieć dlaczego. Dookoła płasko, niedaleko ocean i dwa jeziorka, a one wyrastają w górę zupełnie niespodziewanie. W dodatku wcale nie jestem przekonana, czy nazwalibyśmy je górami. To bardziej gigantyczne głazy, które ktoś kiedyś porozrzucał pozornie bez ładu i składu. Tak naprawdę góry te mają także nazwy aborygeńskie, ale nie istnieje tu zwyczaj podwójnego nazewnictwa (anglosaskiego i miejscowego) znany nam z Nowej Zelandii, więc ich nazwa geograficzna wciąż przypomina, że Cookowi kojarzyły się z hutami (?) szkła znanymi mu z Yorkshire. Jak wszędzie na świecie tam gdzie są góry, tam są legendy. My mamy swój Giewont i rycerzy, Inkowie niezliczone mity o zamienianych w kamień członkach klanu, a Aborygeni mają także legendę o jednym z wierzchołków z charakterystyczną linią wierzchołka zbliżoną do przesuniętego nieco jedną stronę wielbłądziego garbu. To Coonowrin, który nie pomógł swojej ciężarnej z kolejnym dzieckiem matce w ucieczce przed wzbierającymi wodami oceanu, za co rozgniewany ojciec przetrącił mu kark. Strumienie spływające z gór mają symbolizować łzy żalu i wstydu ukaranego syna.
My mieliśmy wspiąć się na Mt. Ngungun, świętą podobno górę Aborygenów. Choć na Uluru (też świętą) raczej byśmy się nie wspinali z szacunku dla przekonań religijnych, to jednak musimy przyznać, ż Mt. Ngungun nie tchnął aż takim majestatem. Szlak opisany był jako dość trudny, dość stromy i śliski w czasie deszczu, zasięgnęliśmy więc języka u schodzącej właśnie z góry rodziny z dziećmi, która potwierdziła, że mimo to jest wart wysiłku. Rozpoczęliśmy więc wędrówkę po lesie deszczowym wypatrując (już to prawie dwa tygodnie robimy) misiów koala, które podobno można w tym miejscu zobaczyć. Wspięliśmy się wzdłuż imponującego monolitu, który wyglądał, jakby ktoś w maśle dłubał łyżeczką – miał nieregularne wgłębienia na całej powierzchni. Niewątpliwie wyżłobiła je woda choć jaki sposób – trudno jest mi sobie wyobrazić. Weszliśmy na samą górę – odsłonięty szczyt z przepiękną panoramą nieszczęśnika z przetrąconym grzbietem. W pobliżu nas na skałki wspinało się kilka osób, jakaś para odpoczywała w cieniu drzew podziwiając widoki. Radość jednak nie trwała długo, bo z oddali nadchodził deszcz. Nie jakaś mżawka, ale prawdziwa ulewa. Wiedzieliśmy, że musimy zejść z nieosłoniętej części szlaku jak najszybciej, co udało nam się zrobić zanim lunęło na dobre. Ale w lesie też nie było łatwo. Posiadaliśmy dwa poncha więc dzieciaki się w nie poubierały, a my (starsze 2B) próbowaliśmy się zmieścić pod nimi jak pod pałatkami. Ja z Isią to jeszcze pół biedy, ale Błażej próbujący się wepchnąć pod poncho Bernasia to dopiero był widok! :-). Staliśmy przycupnięci i czekaliśmy aż deszcz odrobinę zelżeje, a w tym czasie naszym szlakiem spływał wartki strumyczek jak z dziesięciu sikawek. Zeszliśmy więc potoczkiem na sam dół ostrożnie, delikatnie i krok za krokiem ciesząc się, że nam się upiekło i nikt nas gorzej nie potraktował. Dziesięć minut po tym, jak ustał deszcz wszystko było już suche.
Koali znów nie było. Pewnie uciekły przed rozgniewanym niebem. Co było robić… Pocieszyliśmy się orzeszkami macadamia.