Jedzie (bambusowy) pociąg z daleka

6 kwietnia 2010

Tory w nieznane a na nich krowy Jedzie pociąg owszem, ale jakiś taki niekompletny jakby. Bambusowy? Rozlatuje się, czy co? Zabawkowy? O co chodzi, zapytacie? Autor chyba sfiksował lub wypił za dużo piwa (kufelek beczkowego w Kambodży to 50 centów, więc troska zrozumiała)…? Chodzi jednak nie o białe myszki, lecz o naprawdę bambusowy pociąg z Battambang na zachodzie Kambodży. Pociąg używany do przewozu lokalnej ludności, towarów w workach, pudłach, koszach i luzem oraz motorków i rowerków wszelakich. No bo skoro już ktoś (chyba Francuzi) zbudował tory kolei, to po co czekać na prawdziwy pociąg, skoro można sposobem przewieźć swoich znajomych i ich pakunki? Bamboo train to teraz bardziej atrakcja dla turystów, choć z nami i lokalni mieszkańcy jechali, ale nikt tam się nie martwi i jazda! Turystów wozi się do wioseczki położonej jakieś 10 km od Battambang wzdłuż torów – lokalni jednak mogą jechać dalej, bo tory prowadzą aż do Phnom Penh. 🙂

Sprzęgło No ale do rzeczy. Na czym to polega? Otóż koncepcja jest prosta: bierze się dwie osie od małych wagoników kolejowych (wyposażone w łożyska) oraz bambusową ramę – platformę, którą kładzie się na tych osiach (łożyska lądują w specjalnie wyprofilowanych drewnianych mocowaniach). Następnie umiejscawia się na platformie silnik od kosiarki, zakłada pasek klinowy łączący napęd z tylną osią, odpala się tenże silnik i dociska zmniejszając luz paska za pomocą drąga drewnianego zwanego po naszemu wajchą – uzyskując tym sposobem najprostsze pod słońcem sprzęgło. Prostota tej konstrukcji jest zachwycająca! W tym momencie pociąg rusza i zaczyna się zabawa. Po drodze bowiem mamy kilkudziesięciokilometrowy tor prosty jak strzała – ale nierówny, jak nieszczęsna Karmelkowa przed remontem. Pasażerowie siedzą sobie po turecku na bambusowej macie, krajobraz śmiga obok, gałęzie krzaków chlaszczą w tyłek (jechaliśmy z prędkością jakieś 15-20 km/h, więc niby nie szybko, ale przy pozycji niemal na ziemi wrażenia są niezłe), a maszynista dociska całość do toru siedząc na tylnej ramie.

Bernaś oczywiście umiejscowił się z przodu trzymając się barierki jak na rollercoasterze i nie mógł oczu oderwać od torów. 😉

Mniejszy pociąg precz z toru Dochodzimy teraz do najważniejszej rzeczy. Tor jest jeden, a budowniczy nie przewidział mijanek, więc co się dzieje, gdy spotykają się dwa bambusowe “pociągi” jadące z naprzeciwka? Albo, gdy z naprzeciwka jedzie prawdziwy, “dorosły” pociąg? Cóż! Następuje operacja mijania pociągów, która w instrukcji maszynisty pociągu bambusowego wygląda tak:

  1. Zatrzymać się, czyli poluzować wajchę sprzęgłową i poczekać chwilkę (bo hamulców i tak nie ma)
  2. Ocenić kto ma pierwszeństwo (pierwszeństwo przejazdu ma bambusowy pociąg z większą liczbą pasażerów na pokładzie, przy czym przewożony motorek zawsze przeważa, a duży pociąg ma, jak się łatwo domyślić, zawsze rację)
  3. Kazać wszystkim szybko zejść na ziemię
  4. Zdemontować wajchę-sprzęgło oraz silnik
  5. Wraz z pomocnikiem lub z jednym z pasażerów zdjąć z torów bambusową platformę
  6. Szybciutko zdjąć z torów obie osie
  7. Pomachać przejeżdżającemu pociągowi
  8. Zmontować swój pociąg z powrotem na torach

Maszynistów trzech Cóż. Bezpieczeństwo oczywiście pozostawia wiele do życzenia, i to nie w kwestii mijanek, bo te nie były aż tak stresujące (mieliśmy o drodze dwie i to my byliśmy w przewadze!), ale w kwestii samego pociągu truk-truk-ującego po nierównych torach z kilkucentymetrowymi przerwami między szynami. Gdyby bowiem przy prędkości 15 km/h platforma spadła z osi i całość fiknęłaby na tory lub w krzaki, to oczywiście poharatalibyśmy się zdrowo. 🙂 Tu przyszła mi na myśl kolejka z parkingu w Disneyland w Orlando, wyglądająca jak poruszające się po ulicach ciuchcie znane z letniskowych miejscowości w Polsce (po Polanicy taka jeździ). Tam wszyscy musieli grzecznie wsiąść, zapiąć łańcuszki przy drzwiach, a z głośników poleciała umoralniająca gadka, że ręce przy sobie at all times … i nogi też, a safety jest najważniejsze. Dopiero gdy nikt sie już nie ruszał i nie wychylał, pomocnik dał znak do jazdy, a pojazd ruszył po asfalcie z prędkością kilku km/h i przejechał z parkingu pod wejście – jakieś 500 m. 😉

Galeria w przygotowaniu już gotowa tutaj…


Hop! przez kolejny rok

1 kwietnia 2010

World HOP 2 Z wielką radością informujemy, że udało nam się uzyskać dodatkowe fundusze od amerykańskiej organizacji wspierającej niezależną turystykę – North American Globtrotter Association. Dzięki tłumaczeniom naszego bloga, jakie zrobiliśmy za pomocą Google Translatora oraz zdjęciom (głównie Beaty) jury przyznało nam nagrodę do wykorzystania na bilety lotnicze i hotele. Jedziemy więc dalej! Hurra, kącik łasucha będzie nadal istniał, a wszyscy pozostający w domu będą mogli jeszcze przez rok cieszyć się naszymi relacjami. Mamy już wstępną rezerwację biletów lotniczych: prosto z Bangkoku lecimy do Hongkongu, potem do Pekinu i dalej do Japonii (akurat będzie lato), potem Alaska i cała Kanada, a następnie pozostała część Ameryki Południowej łącznie z Galapagos i Wyspa Wielkanocna. Bądźcie z nami i czytajcie nas nadal. Do zobaczenia we Wrocławiu w okolicach marca 2011!


Kambodża, czy nadal Kampucza?

31 marca 2010

Sjesta rykszarza Do Kambodży dostaliśmy się droga lądową (autobusem) z Sajgonu – zmierzając sprawnie do stolicy, czyli Phnom Penh. Przekraczaliśmy lądową granicę nie raz w Ameryce Środkowej i Południowej, więc pewne formalności nas nie dziwią, choć tu byliśmy mile zaskoczeni sprawnością obsługi. Było zupełnie, jak na lotnisku: bagaże zostały wyładowane z autobusu i przeszły kontrolę w maszynie, mu musieliśmy przejść przez kontrolę paszportową oraz kupić sobie wizę. Na granicy kosztuje ona $20 – to informacja dla wszystkich dających się namawiać na alternatywną, załatwianą wcześniej lub on-line. Przemysł wizowo-turystyczny jest bowiem w Wietnamie skuteczny, bo byliśmy niejednokrotnie namawiani na wizę za $25-$30 lub drożej (jednodniowo, więc drożej). Nawet w autobusie pomocnik kierowcy chodził przed granicą i zbierał paszporty oraz po $25 od tych, którzy wizy nie mieli. Dla nas $5 piechotą nie chodzi (tym bardziej, że razy 4), bo budżet nadal napięty, więc uparliśmy się, że robimy to sami. Pomocnik kierowcy wzruszył ramionami i łamaną angielszczyzną powiedział, że z granicy musimy dostać się do parkingu sami, bo autobus nie może stać na granicy (zawsze znajdzie się jakieś wytłumaczenie, aby zainkasować $5). Nie do końca wiedzieliśmy co i jak, ale twardo staliśmy na swoim. Finalnie musieliśmy więc sami z plecakami przejść przez strefę graniczną (jakieś 500m) i samodzielnie kupić w okienku wizę. Wszystko trwało może jakieś 10 minut dłużej niż dla tych, którzy wygodnie siedzieli w autobusie. Na końcu przy kontroli granicznej i medycznej i tak musieli wysiąść i stać w kolejce – ha ha. Taka mała, wredna satysfakcja ;-). Po przekroczeniu wszystkich punktów kontrolnych okazało się, że autobus już odjechał i musimy wynająć motorek za $1, aby do tegoż autobusu się dostać. Na jeden motorek wskoczyłem więc z Bernasiem, a na drugi wsiadły nieco zestrachane dziewczyny i tłumacząc kierowcy, że ma jechać powoli (powoli! slowly!) dotarliśmy po kilku minutach do naszego autobusu. 10 minut wysiłku i $18 w kieszeni, więc na jeden nocleg i obiad dla wszystkich. 🙂 Do stolicy Kambodży dotarliśmy już po zmroku, ale wprawnie poszliśmy do pierwszego hoteliku z listy zrobionej wcześniej (polecanego zresztą przez poznaną jeszcze w Australii rodzinę Jeffa i Karen, z którymi spędziliśmy dwa miłe wieczory w Sajgonie) i bez stresu rzuciliśmy kotwicę.

Weselisko będzie Kolejny kraj na naszej trasie i kolejne wrażenia. Kambodża jest na pewno krajem mniej dostępnym i mniej odwiedzanym niż inne – pytacie więc zapewne, jak tu jest? Po pierwsze co się rzuca w oczy to nie da się ukryć bieda. Bieda podobna, jak w Birmie, ale trochę innego rodzaju. Podczas, gdy do stolicy Birmy z siedzibą rządzącej krajem generalicji dostępu nie mieliśmy, tu możemy zobaczyć zarówno żebrzące na ulicy dzieci, jak i podziwiać rezydencje otoczone murem zakończonym koniecznie drutem kolczastym z obowiązkową trzymetrową, stalową bramą. Sklepy pełne smakołyków z Australii i USA w cenach powalających nas z nóg oraz malutkie uliczne knajpeczki – dokładnie takie, jakie widzieliśmy wszędzie w Birmie i w Wietnamie. Tyle, że w Birmie wszystko to było jakieś takie bardziej spontaniczne (lekko na wesoło i na wariata z warczącymi w tle generatorkami), a w Wietnamie generalnie wyglądało dużo czyściej i porządniej. Tutaj straganiki i sklepiki wyglądają niestety trochę bardziej ponuro, mniej zachęcająco. Dość, że na razie nie zdecydowaliśmy się na żywienie ze straganu targowego. Owoce owszem, ale mięsko musi zaczekać.

Lexus na ulicy w Phnom Penh A i jeszcze jedno, ruch uliczny: Phnom Penh jest mniejszym miastem niż taki Sajgon (choć i tak ma podobno 2 mln mieszkańców), więc widać wyraźnie, że ruch uliczny jest spokojniejszy. Przejście pieszo na druga stronę ulicy nie jest operacją niemal samobójczą (jak w Sajgonie), ale zupełnie spokojnym spacerkiem. Nie są również w powszechnym użyciu antyspalinowe maseczki, które Wietnamczycy noszą jeżdżąc na motorkach i chodząc po ulicach. Co zatem można spotkać na ulicach? W Wietnamie było to mrowie nowoczesnych motorków – i bardzo niewiele aut. Tutaj stosunek motorków do aut jest 1:1, a najbardziej popularną marką samochodową jest Lexus (i to najczęściej Lexusy terenowe z serii LX i RX). Są też Toyoty (koniecznie Camry lub Landcruiser), terenowe Nissany i Hondy. Ale liczba Lexusów jest największa, jaką widziałem gdziekolwiek. Z drugiej strony motorki zaś jakieś takie przedpotopowe – zupełnie nie tak, jak w Wietnamie. Do tego ryksze, czyli tuk-tuki w postaci przyczep doczepionych do motorków przyczepek. Słowem: kraj kontrastów, gdzie bieda spotyka się z wyraźnym bogactwem niektórych.

Mapa z czaszek w muzeum S-21 (foto Wikipedia) Kambodża to kraj wyraźnie wyniszczony przez wojnę – i nie chodzi tu o infrastrukturę, ale właśnie o ludzi. Rewolucja Czerwonych Khmerów odbiła się najbardziej na psychice mieszkańców. Będąc tu poczytaliśmy trochę, odwiedziliśmy (rotacyjnie) muzeum w starym więzieniu S-21 o oglądaliśmy film Pola śmierci/The Killing Fields (z rewelacyjną muzyką Mike Oldfielda – polecamy włączyć głośniki, kliknąć na powyższy link i dopiero czytać dalej) puszczany na dole w restauracji naszego guesthouse. Cóż… To, co można zobaczyć na filmie i poczytać to smutna, historyczna rzeczywistość. Wyobraźcie sobie, że niemal wszyscy mieszkańcy dwumilionowego miasta zostali siłą wypędzeni z domów i przeciągu kilku dni wcieleni do agrarnych obozów pracy (lub zamordowani). Nadal, po wielu latach Kambodża nie może się otrząsnąć z efektów tego nieudanego, socjalnego “eksperymentu”. 😦 Na ulicach i w sklepach widać wiele osób okaleczonych (miny to nadal poważny problem), populacja tego kraju jest wyraźnie młodsza (mnóstwo osób w sile wieku zginęło w czasie wojny), ludzie są bardzo sympatyczni, pomocni, ale zgaszeni, jakby zastraszeni, przytłoczeni problemami, a biznes uliczny i straganowy jest jakiś taki przyhamowany. W Birmie, mimo panującej biedy, mieliśmy wrażenie, że ludzie swoimi drobnymi sposobami próbują walczyć z rządem i rzeczywistością. Tutaj jest inaczej. Być może to również jest przyczyną braku finalnych rozliczeń – procesy przywódców Czerwonych Khmerów praktycznie dopiero się zaczynają. Ale może jest to jednak efektem ubocznym tego, że byli członkowie tej faktycznie zbrodniczej organizacji oraz ich rodziny są cały czas związane z rządem. Nie pozwolili do końca odsunąć się od władzy.

Jako obcokrajowcy zdajemy sobie również sprawę, że to efekty globalnej polityki przyczyniły się do tej sytuacji. Być może ktoś może powiedzieć, że jako Europejczycy popełniamy faux pas, mówiąc o wrażeniu przygaszenia miejscowych mieszkańców. To prawda, ale uważamy, że prócz namawiania na wizytę w Kambodży (o tym jeszcze będzie) jest to jedna z rzeczy, którą powinniśmy zrobić: opowiedzieć wam o naszych wrażeniach, sprowokować do przeczytania i obejrzenia tego i owego, uczyć nasze dzieci historii oraz dbać, aby takie zbrodnie nie powtarzały się w przyszłości. Jak głosi napis na murze w muzeum S21 naskrobany ręką jakiegoś turysty : “Let’s not allow this sort of SHIT happen ever again!”


Swojski zapach sosenek i truskawek

21 marca 2010

Młody Easy Rider I znów wietnamskie ścieżki i dróżki zaprowadziły nas do wypożyczalni motorków. W samym Da Lat, założonej przez Francuzów górskiej miejscowości wypoczynkowej ciężko znaleźć klimat gór. Za to zagęszczenie motorowerów na metr ulicy jest takie samo, jak w innym miastach. 🙂 Turysta chcący pooddychać świeżym powietrzem powinien ruszyć więc w teren i pozwiedzać okoliczne atrakcje: szlaki i szczyty górskie porośnięte swojsko pachnącymi sosnami, wodospady mniej lub bardziej turystycznie zorganizowane, zagubione wioseczki i straganiki gdzie góralki sprzedają ręcznie tkane wyroby, truskawki, morwy i arbuzy, doliny pełne romantycznych kwiatów (podobno popularne miejsca na spędzenie miesiąca miodowego), jeziora z romantycznymi stateczkami i setki innych (część kiczowatych) atrakcji. Nie da się bowiem ukryć, że Da Lat jest bardzo popularnym miejscem wypadowym samych Wietnamczyków. Nic dziwnego – kilka godzin jazdy autobusem znad morza, a temperatury zupełnie znośne! 🙂 Wieczorem bez kurtki lub bluzy z polaru nie jest wesoło, a to już o czymś stanowi – szczególnie, jak ktoś popróbował upałów wybrzeża.

Przy przeglądzie okolicznych atrakcji turysta znów stoi przed wyborem: autobusowa wycieczka (bleee, nie lubimy), rowery (oj ciężko, bo górki spore – zresztą wypożyczalni rowerów niemal nie ma), wynajem samochodu z kierowcą (fuj, fuj), wynajem motoru z kierowcą (bardzo tu popularne wycieczki Easy Rider, ale niestety dla naszej czwórki trochę niedostępne) lub najpopularniejsze tu motorowery (czyli środek transportu tubylców). Wybraliśmy mądrze, czyli pożyczyliśmy dwa motorowerki i przez kolejne dwa dni włóczyliśmy się po drogach w okolicach Da Lat. Drogach wijących się ciasnymi zakrętami po górach niemal jak w okolicach Szklarskiej Poręby, drogach pełnych dziur i trąbiących motorków, drogach pnących się czasami ostro w górę (tak “na dwójkę”).

Przedziwne zastosowania motorka nr 2 Nasze kolejne doświadczenia kierowców motorowych nauczyły nas kilku uniwersalnych prawd dotyczących jeżdżenia motorkiem po chyba wszystkich azjatyckich miastach:

  1. należy jechać w miarę szybko (jak jedziesz wolno, to blokujesz ruch i patrzą się na ciebie dziwnie)
  2. należy jechać przewidywalnie (jak robisz dziwny lub nerwowy manewr, to powodujesz zaburzenie swobodnego przepływu uczestników zabawy)
  3. należy trąbić ile wlezie (trąbi się tu przy wyprzedzaniu, wymijaniu, dojeżdżaniu do zakrętu lub dla zabawy)
  4. nie należy specjalnie przejmować się przepisami ruchu drogowego (bo nikt się nie przejmuje)
  5. nie (koniecznie) należy używać kierunkowskazów (bo i tak mało kto używa)
  6. nie należy patrzeć w lusterko (bo i tak często go nie ma)
  7. należy dać się ponieść fali

Przedziwne zastosowania motorka nr 1 W przedziwny sposób bowiem ruch uliczny jest tutaj tworem samoorganizującym się niczym woda w rurach – gdy dwie rury się spotykają, to woda się łączy i dalej płynie bez problemu. Gdy poczuje się ten rytm, to można cieszyć się jazdą i byciem cząstką w niesamowitym przedstawieniu. Wypadków, ani nawet stłuczek nie widzieliśmy ani razu, policji, czy też milicji również nie widać. Światła na skrzyżowaniach są tylko czasami, a i tak nie wszyscy się ich trzymają, na większych za to bardzo dobrze swą rolę odgrywają ronda i wszystko jakoś płynie swobodnie bez przeszkód. O przedziwnym filmiku pisała już wcześniej Beata, więc postanowiłem go dla was odszukać i tutaj można go zobaczyć (filmik nie nasz, niestety), aby uzmysłowić sobie naprawdę wygląda zwariowany ruch uliczny w Wietnamie. 🙂

Górskie drogi i bezdroża W Da Lat udało nam się również (dzięki wielotygodniowej synchronizacji mailowej) “ustawić” nieprzypadkowe spotkanie z podróżującymi Polkami – Dobrochną i Sabiną (córka i matka) przemierzającymi od kilku miesięcy drogi i bezdroża Azji południowo-wschodniej. Ponieważ panie jadą w przeciwną stronę, jesteśmy już dokładnie ustawieni na Kambodże, do której zmierzamy za parę dni (czyli wiemy, gdzie spać, czym jechać i co ile kosztuje – a to bardzo ważne). Odwdzięczyliśmy się namawiając je na motorek – po całym dniu jeżdżenia z nami niemal nie chciały potem zsiąść! 😉 Kolejny też raz udało nam się nawiązać ciekawe przypadkowe znajomości, bowiem na na górskim szlaku poznaliśmy sympatycznych Francuzów (w tym jednego podróżującego z Czeszką z Nachodu). Po pół roku spędzonym w Azji mają niezły, ambitny plan powrotu do Europy drogą lądową z Indii! Zobaczymy, jak im się powiedzie – będziemy śledzić…


Uwaga! L-ka na drodze

17 marca 2010

Nie pamiętam kiedy, i nie pamiętam gdzie, widzieliśmy filmik pokazujący ruch uliczny w Wietnamie. Dziesiątki rowerzystów i motocyklistów przemieszczało się we wszystkich kierunkach w sposób płynny i bezkolizyjny. Postanowiliśmy więc pożyczyć skuterki i doświadczyć na własnej skórze, jak to właściwie wygląda. Sprawa była o tyle trudna, że Błażej kiedyś na skuterku jeździł, natomiast ja nie, a do tego wszystkiego jeszcze na tych skuterkach miały jechać z nami dzieci.

We wszystkich kierunkach W Wietnamie ruch uliczny naśladuje rytm przyrody – Wietnamczycy budzą się wcześnie, jedzą śniadanie i piją kawę przesiadując przy plastikowych stoliczkach i ciesząc się chłodem poranka. Należy tu dodać, że chłód to pojęcie względne, bo w słońcu nawet rano jest gorąco. (I tu myśl mi biegnie do tych wszystkich donoszących nam o zwałach poślizgowego błota, zasypanych choinkach i krokusach, i zimie, która nie chce odpuścić, choć to już połowa marca… ) Około południa robi się bardzo gorąco, więc nadchodzi czas na lunch, który, wzorem Francuzów, Wietnamczycy spożywają z atencją i niespiesznie. Chociaż na głównych ulicach ruch wciąż jest, na mniejszych wszystko zamiera po to, aby powrócić do normalnego (czyli zawrotnego) rytmu w porze polunchowej. Udało nam się przeżyć popołudniowy szczyt skuterowy, co uważamy za swoje spore osiągnięcie.

Tu jeszcze uśmiechyBo tak po pierwsze, to ten skuter jakoś tak bardzo rower przypomina, że włączają się niewłaściwe odruchy i człowiek, zamiast hamować, dodaje gazu. I po drugie, jest cięższy od roweru, więc strategia zeskakiwania nie do końca się sprawdza, szczególnie jak z tyłu jest jeszcze kilkadziesiąt kilo w formie machającej łapkami latorośli. I po trzecie, filmik mówił prawdę. Wszyscy jeżdżą we wszystkie strony. Jazda pod prąd i zajeżdżanie drogi (to wg standardów europejskich, bo tutaj nie jest to uważane za brak uprzejmości) nie należy do rzadkości, szczególnie wtedy, kiedy jadący chce sobie i innym oszczędzić dodatkowych manewrów. W sumie najłatwiejsze jest używanie klaksonu, co należy do dobrego tonu, szczególnie jak większe zbliża się do mniejszego. Więc trąbiłam ile wlezie, żeby mnie wszyscy słyszeli. Taka forma polskiej “L-ki”. Generalnie rzecz biorąc, nikt nie jeździ przesadnie szybko i każdy zakłada, że ten, komu zajeżdża drogę, zdąży wyhamować. To przekonanie wraz z punktem pierwszym (czyli gaz zamiast hamulca) kosztowało mnie sporo nerwów, ale ani jednej stłuczki. No i jeszcze dla formalności należy dodać, że zawracanie na ruchliwej szosie w godzinach szczytu przyprawiło mnie niemalże o zawał serca, z powodów opisanych wyżej. Dodatkowo mój skuterek miał urwane prawe lusterko, co spowodowało, że uparcie trzymałam się lewego pasa oczekując na możliwość zawrócenia. I tu kierowcy też trąbili, co było całkowicie uzasadnione i mile przypominało ojczyznę.

W kąpieli błotnej Po tych szaleństwach należało nam się odrobinę odpoczynku. Poszliśmy się więc integrować do łaźni błotnych. Dostaliśmy indywidualny basenik i miseczki do polewania. Wysuszyliśmy błotko na słońcu i następnie wyszorowaliśmy się pod biczami mineralnej wody, wygrzaliśmy w gorącej kąpieli i popływaliśmy odrobinę. Zabawa była przednia. Niestety, wrócić do miasta też trzeba było skuterkiem.

Galeria tutaj.


My Son willy nice*

10 marca 2010

Starówka Hoi An W pobliżu Hoi An, uroczego i niezwykle turystycznego miasteczka znajduje się My Son – świątynia, której budowa rozpoczęła się w IV wieku, a więc wtedy, kiedy nasi przodkowie w dzikich ostępach biegali za zwierzyną, oganiali się od wilków i zupełnie nie była im w głowie budowa czegokolwiek poza drewnianymi chatkami i osadami warownymi w bardziej strategicznych miejscach. A już na pewno nie myśleli o świątyniach – wystarczały im zapewne posągi Światowida zagubione w leśnej kniei.
Aby dostać się z Hoi An do My Son (około 40 km), można wynająć samochód albo pojechać transportem zorganizowanym, czyli autobusem – wybraliśmy drugą możliwość.

My Son Wyjazd miał być o 7:45, więc o 7:15 stawiliśmy się karnie na śniadanie co, przyznajmy otwarcie, nieczęsto nam się zdarza. Okupione to zresztą zostało kilkoma awanturami tej części rodziny, która rano wstawać nie lubi. Po dziesięciu minutach oczekiwania na menu lekko zaniepokojeni zapytaliśmy, jak to jest dzisiaj z tym śniadaniem. Pani na to grzecznie zapytała, czy śniadanie może być później, podając powód w sposób niezwykle zawiły. Odpowiedzieliśmy równie grzecznie, że niestety nie, argumentując, że jak nie dostaniemy śniadania teraz, to go nie zjemy wcale. O 7:35 zajechała pod hotelik druga pani dzierżąc w ręku woreczek z bagietkami, a o 7:40 wjechały wreszcie nasze omlety. Poganiając towarzystwo i łykając pospiesznie nasłuchiwałam nerwowo dźwięku nadjeżdżających pojazdów. W końcu lada moment mieliśmy wyjeżdżać. O 7:55 byliśmy po śniadaniu i nasłuchiwaliśmy już wszyscy. O 8:35 pojawił się uśmiechnięty pan na motorynce, zapytał czy my to my, i zapewnił, że nasz minibus zaraz przyjedzie. Ostatecznie wyjechaliśmy o 8:55 w towarzystwie dziesiątki innych turystów. Umęczyliśmy się nieco, bo trwały roboty drogowe i tkwiliśmy w korku dobre pół godziny – cała podróż trwała w sumie około dwóch godzin, ale nic to dla nas.

Linga z dziurką Na miejscu okazało się, że najwyraźniej wykupiliśmy wycieczkę, a nie transport, bo ni z gruszki ni z pietruszki pojawił się koło nas wietnamski przewodnik. Kiedy ustawiliśmy się w kółeczko przy pierwszym kompleksie świątyń, rozpoczął swoją przemowę od bezpośredniego pytania wygłoszonym tonem godnym Savonaroli: “Czy Wy wiecie (pauza) co to był Vietkong?” Tu wskazał na porośnięty trawą lej po bombie (amerykańskiej) stanowiący dowód, że wrogi imperializmowi element właśnie tutaj stacjonował. Twarze turystów wyrażały niepewną konsternację. “Ludzie z Vietkongu kochali swój kraj i tutaj się ukrywali – pili, walczyli i ukrywali się i tak w kółko, w kółko!” dobitnie nam wyjaśnił. Przez twarze słuchaczy przebiegł błysk zrozumienia. Potem było jeszcze weselej. A to z racji antycznych kamiennych penisów (zwanych linga) – hinduistycznych symboli płodności związanych z kultem Siwy, w których starożytny lub współczesny (nie udało nam się ustalić) myśliciel kreatywny wydrążył dziurkę właściwej wielkości. Według słów naszego przewodnika poleca się skorzystanie z antycznego (?) wynalazku w celu zwiększenia rozmiaru jego biologicznego odpowiednika. “Willy nice!*” wykrzyknął z ochotą jeden Anglik i rozpętał dyskusje komu się zmieści, a komu nie i dlaczego.

W przypadku kobiet dotykanie lingi oznacza zmianę jakości życia bardziej odsuniętą w czasie – męża się znajdzie, tylko nie wiadomo kiedy. Isia więc macnęła dla formalności, a ja zignorowałam snując milczące rozważania na temat uniwersalnych dla każdej kultury przekazów ludowych – bodajże w Budapeszcie jest pomnik jeźdźca na koniu, któremu (co ciekawe nie jeźdźcowi, ale koniowi) należy pogłaskać błyszczące, wypolerowane przez tysiące rąk jądra, aby zapewnić sobie szczęście w miłości. Dotkniesz – będziesz szczęśliwa, nie dotkniesz – nic z tego. Hmmm… Z tego wszystkiego nasz przewodnik jakoś zupełnie zapomniał opowiedzieć nam o wedyjskich rytuałach płodności  – linga polewano świętą wodą, która spływała do joni (żeńskich  narządów płciowych – symbolu życia) obejmujących linga u podstawy, co symbolizowało stwórczą moc Siwy.

Kobieta czy męzczyzna Następny na liście był posąg o bliżej nieokreślonych kształtach. Niestety bezgłowy. Ale jednak nasz przewodnik i taką niedogodność potrafił obrócić w ciekawy element rozrywkowy. “Kobieta czy mężczyzna?” – rzucił w kierunku zaskoczonej pytaniem publiczności. “Siwa – kobieta czy mężczyzna?” wyjaśnił podnosząc nieco głos. Rzeźbę niewątpliwie naruszył ząb czasu, a niewiele osób czytało wcześniej coś o hinduizmie, więc zakłady były pół na pół, co tylko ucieszyło pytającego. “Jedno i drugie! Jedno i drugie! To ci dopiero szczęściarz!” Po tym radosnym wykrzykniku zademonstrował nam jak dobrze ułożyć podbródek na przetrąconym karku starożytnej rzeźby i radośnie oznajmił: “Teraz 10 minut na zdjęcia!”.

Przez następny kompleks pognaliśmy truchcikiem, bo najwyraźniej naszemu przewodnikowi kończył się czas. Pozbawieni zupełnie dyscypliny, ale pełni ciekawości zapuściliśmy się więc do kilku świątyń na własną rękę wspomagając się przewodnikiem (tym razem książkowym) i wlokąc się w ogonie grupy. Zdążyliśmy jednak jeszcze dojrzeć, jak nasz lokalny guru pieszczotliwie głaszcze kamienną płytę pokrytą napisami sprzed tysiąca lat (a może i więcej) mówiąc: “To? Ach, tak! Trochę się zatarło!”. Duchowo jednocząca się z nami starsza pani postanowiła wyrazić swoje rozczarowanie tempem zwiedzania. “Cóż” oznajmił jej z pięknym uśmiechem “najwyraźniej wybrała pani złą wycieczkę”.

Potem odparliśmy jeszcze atak naszego przewodnika, któremu bardzo zależało na tym, abyśmy wrócili łodzią, zamiast minibusem (oczywiście za odpowiednią dopłatą). Podawane argumenty były różne: “Łódką lepiej, naprawdę lepiej!”, “Łódź duża, naprawdę duża!” i zupełnie nietrafione w naszym przypadku: “Wszyscy wracają łodzią tylko nie Wy!”. Chwilę później okazało się, że pędziliśmy przez ruinki kurcgalopkiem z Chmielewskiej, żeby spędzić 30 minut w sklepie z pamiątkami, gdzie można było kupić gipsowe kopie rzeźb z My Son za 25$ li i jedynie.  Posiedzieliśmy więc w cieniu na schodkach sącząc zimną wodę z butelki i zgodnie stwierdzając po raz n-ty w naszym życiu, że wycieczki organizowane to zupełnie nie to, co Tygryski lubią najbardziej. Ale mimo to bawiliśmy się przednie. Gdyby ktoś już nie nakręcił “Mojej wielkiej greckiej wycieczki” , my na pewno byśmy to zrobili.

Galeria z Hoi An i okolic tu.

*zazwyczaj: “really nice” tj. “jak miło!” lub “jaki ładny!”. Tu zamiast “really” jest “willy” czyli czułe brytyjskie określenie tego, co mężczyźnie najdroższe.