Kącik łasucha – Kaikoura

28 listopada 2009

Zanim przejdę do rzeczy, czytelnikom z takim utęsknieniem domagających się “Kącika łasucha” winna jestem kilka słów wyjaśnienia. Menu w Nowej Zelandii mamy zupełnie pomieszane. Na trekach i na terenach parków narodowych jemy to, co jest lekkie, szybkie w przygotowaniu i pożywne. Pożywne przynajmniej jeśli chodzi o kalorie, bo witaminowo to raczej tutaj podupadamy – dominują zupki instant (w Polsce popularnie nazywane “chińskimi” niezależnie od kraju pochodzenia), owsianka, makaron i muesli. Jak mamy dostęp do prawdziwej kuchni, to gotujemy obiadki prawie domowe ze smaczną jagnięciną (bo owiec na zielonych pastwiskach Nowej Zelandii pasie się tysiące) i owocami morza w roli głównej. Gorzej jest już z jedzeniem typowo “nowozelandzkim”. Sporo tu wpływów brytyjskich: puddingi, miętowy groszek, pies – (zapiekane kruche lub francuskie ciasteczka z nadzieniem na słodko lub na słono) i klasyczne fish&chips. W maleńkich miasteczkach nowozelandzkich nie brakuje restauracji tajskich, hinduskich lub chińskich – i na ogół, jeśli nie gotujemy sami, to jemy właśnie tam. Jedzenie wspaniałe, szczególnie tajskie (mmmm….),  ale na opisy specjałów tajskich przecież też przyjdzie czas…

Langusta przytula się do dorsza Są jednak potrawy, których będąc w Nowej Zelandii trzeba spróbować. Będąc w Kaikourze zdecydowaliśmy się na niebieskiego dorsza i langustę. Po maorysku Kaikoura oznacza podobno “jedz langustę”, nie mogliśmy się więc oprzeć tym bardziej, że jeszcze wtedy nie bardzo wiedzieliśmy, co zamawiamy (“co to właściwie jest ten crayfish?”) a to zawsze ciekawiej. (Nawiasem mówiąc niecierpliwie czekamy na Wietnam – to dopiero będzie rozrywka!). Zamówiliśmy więc skorupiaka, jako żywo przypominającego gigantyczną krewetkę. Odczekaliśmy 15 minut wraz z kilkoma innymi amatorami tego typu specjałów, aż nam ją przygotują. Zapachy obezwładniały wolę i zmysły, więc cieszyliśmy się, że dzieci zostały w samochodzie, bo pytanie “Ile jeszcze?” byłoby zadane pewnie ze sto razy. W końcu jednak przyszła i nasza kolej i mogliśmy przyjrzeć się bliżej tajemniczemu zwierzątku. Langusta ładnie rozcięta na połowę wdzięcznie i wyzywająco prezentowała pokryty czerwonym pancerzykiem odwłoczek pełen śnieżnobiałego mięsa.  Bardzo delikatnego, zwartego, w smaku niepodobnego do krewetek. Ani śladu rybnego zapachu. Nowozelandzki odpowiednik peruwiańskiej Inca KoliDo tego majonezowy sos i listki pietruszki. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale mięso wraz z sosem miało subtelne porzeczkowe nuty, a pietruszka, choć to dekoracja, komponowała się z całością znakomicie. Karmili ją czerwonymi porzeczkami o tej porze roku (wiosną), czy też mam omamy smakowe? Raczej to drugie, bo porzeczek tu nie widziałam. W każdym razie już miałam podejrzenia, że nas karmią słodkowodnym stworzeniem, ale jednak nie: zjedzony przez nas z ukontentowaniem delikates pochodził z kamienistego dna zatoki.  Jak więc widać, morskie specjały mogą pachnąć porzeczkami, a futerkowe morzem… (patrz: Kącik Łasucha – Cuzco). Dorsz smakował za to rybką bardzo przyjemnie – panierka wysmażona w bardzo gorącym oleju, więc chrupka i parząca usta, a za to w środku ryba soczysta  podana z grubo krojonymi (koniecznie!) frytkami. Wpływy brytyjskich fish&chips widać jak na dłoni. Popić takie morskie pyszności w Nowej Zelandii wypada lokalnym napojem narodowym czyli Lemon & Paeroa od kilkudziesięciu lat rozlewanym na Wyspie Północnej. Jest to rodzaj oranżady (cytrynady) produkowanej z wody mineralnej ze źródeł koło miasteczka Paeroa i soku cytrynowego. Lekka, kwaskowata, gazowana – do ryby jak znalazł…

W następnym Kąciku Łasucha słodkości z Nowej Zelandii.


Z deszczu pod wodospad

27 listopada 2009

Droga do Te Anau - pada przed nami za nami tęcza Plan był taki, aby z marszu zdobyć też trzeci z New Zealand Great Walks, a konkretnie Routeburn Track. Nie udało się głównie ze względu na pogodę i logistykę. A było tak, że gdy dojechaliśmy do centrum informacji DOC w Queenstown, okazało się, że nadchodzi deszcz i z chodzenia nici. Poza tym schroniska na najbliższe dwie noce są w całości obłożone. Po precyzyjnej analizie prognozy pogody ostanowiliśmy więc pojechać na drugą stronę szlaku, odwiedzić Milford Sound (jeden z cudów natury, przepiękny fiord na południu), który był zaplanowany na później i potem spróbować przejść choćby kawałek Routeburn Track od drugiej strony – z jednym noclegiem. Dzięki temu nawałnica miała nas minąć. Już dojeżdżając do miasta Te Anau obserwowaliśmy z niepokojem stan nieba, a raczej tego, co zwykle jest niebieskie. Tym razem było szaro, wiało strasznie mocno i lało jak z cebra. Prognoza okazała się więc prawdziwa. Podobnie z następnym dniem, bo już wieczorem w środę wypogodziło się nieco, a czwartek mieliśmy bajkowy – słoneczko, choć wiatr dalej zawiewał. Zgodnie więc z planem przejechaliśmy się całą drogą widokową do Milford Sound i zaokrętowaliśmy się na jednostkę pływającą firmy głoszącej, że dzięki mniejszej jednostce i bardziej rodzinnej atmosferze wrażenia będą niezapomniane.

Wodospad w Milford Sound I rzeczywiście! Kapitan opowiadał nam o widoczkach na prawo i lewo, pani barowa częstowała kawą i herbatą, a my robiliśmy zdjęcia gdzie popadło rozmawiając przy okazji z poznanym zupełnie przypadkiem na pokładzie dziobowym Jarkiem z Wrocławia (tu serdecznie pozdrawiamy). W pewnym momencie pomocnik kapitana zaczął rozdawać kubeczki pytając, czy chcemy spróbować wody z wodospadu, bo “podpłyniemy pod wodospad tak, że można będzie sobie nabrać”. Ha! Frajda w sam raz dla 4B. Kto by nie chciał wody z wodospadu w Milford Sound, prawda? No i rzeczywiście dziobem statku podpłynęliśmy pod sam wodospad i wówczas okazało się, co załoga miała na myśli. Statek nie to, że przepłynął koło wodospadu, a pasażerowie wyciągnąwszy ręce z kubkami mogli sobie nabrać wody nie przerywając wesołych pogawędek. Kapitan po prostu wpłynął pod wielki wodospad (na tym zdjęciu powyżej nasz statek miałby może pół centymetra wysokości) i na nasze głowy spadło kilkanaście wiader wody (“wiadro wody” to jednostka znana ze Śmingusa i oznacza po prostu “bardzo dużo wody na raz”). Będąc w kurtkach i kapturach na głowach (jednak nieco ostrzegli, że nas zleje) oraz schowawszy wcześniej aparat do kabiny (całe szczęście!) górę mieliśmy w miarę uratowaną. Jednak zanim uskoczyliśmy do wnętrza nogom się zdrowo dostało. Dość powiedzieć, że w adidaskach nam rozkosznie chlupotało. Pomocnik kapitana chodził potem i pytał każdego, czy było fajnie, a pani barowa z uśmiecham na ustach rozdawała wodę wodospadową, którą zdążyła nabrać do większego wiaderka (przy okazji – woda z wodspadu w Milford Sound smakuje jak woda). Resztę rejsu dzieci spędziły wewnątrz popijając ciepłą herbatkę (ubaw jednak miały po pachy), a my na pokładzie susząc spodnie na wietrze i słońcu (o dziwo dość szybko wyschły – gorzej z butami). To rozrywka dla nowozelandczyków – skomentowaliśmy potem.

Rano byliśmy gotowi do wycieczki spacerowej po górskich szlakach, ale niestety pogoda nas znowu przegoniła. Anomalia numer dwa rozpoczęła się nieco wcześniej niż wg prognozy i cały piątek zapowiadał się koszmarny, bo gdy już rano leje, a na niebie same chmurzyska to nie wygląda to różowo. Zresztą może to nie anomalia, tylko zupełna normalka tutaj? Popatrzywszy na nasze wilgotne wciąż buty i stan nieba (deszcz zacinał niemal poziomo) dokonaliśmy honorowego odwrotu. Routeburn track nas więc pokonał – można tak rzec. Jechaliśmy potem prawie 4 godziny do Invercargill i lało cały czas. 😦

Zdjęcia z Milford Sound i Fiordlandu w galerii. Zapraszamy!


Krajobrazy, krajobrazy

25 listopada 2009

Lodowiec Tasmana Przejechaliśmy już prawie całą wyspę południową (w tempie większym niż wcześniej, bo czasu coraz mniej, a odległości większe) i nie możemy się nadziwić jak różne krajobrazy są w tym w sumie niewielkim kraju. Na wyspie północnej mieliśmy wulkany, gejzery, górskie rzeki, oceaniczne plaże i olbrzymie lasy. Tutaj znowu wielkie trawiaste równiny Canterbury, przez które przewala sie ciepły wiatr Nor’wester, przepiękne Alpy Południowe, które wyglądają rzeczywiście jak Alpy, a w dolinkach między górami czuliśmy się jak w Tyrolu, ogrody i farmy podobne do tych, jakie widzieliśmy w Kalifornii oraz majestatyczne fiordy i lodowce. No i pustki, bo miasteczek coraz mniej. Nie to, co na południu USA , ale prawie, prawie. Najbardziej majestatycznie wyglądały jednak ośnieżone Alpy – tym bardziej, że mieliśmy akurat bardzo słoneczną pogodę. Widok lodowca Tasmana z jego olbrzymimi morenami bocznymi (wyglądającymi, jakby przez góry przeszedł kolosalnej wielkości robal-wszystkożerca) wystarcza za solidną lekcję geografii. A jeśli jeszcze do tego uczeń przeczyta na tabliczce, że 20 lat temu tu gdzie widać szarą wodę (zdjęcie powyżej) był lodowiec, a 100 lat temu punkt obserwacyjny był sporo poniżej jego górnej krawędzi, to i za lekcję zielonej ekologii starcza. Globalne ocieplenie widać jak na dłoni, a podróże niewątpliwie kształcą. My w każdym razie widokiem gór, śniegu oraz lodowca byliśmy zachwyceni.

Zapraszamy do aż czterech nowych galerii z Nowej Zelandii.


Opierzeni gumożercy

22 listopada 2009

Winowajczyni w całej krasie Półtorej godziny od Christchurch leży Arthur’s Pass – nie tyle przełęcz, co park narodowy. Znany z pięknych widoków, zmiennej pogody i jedynej na świecie górskiej papugi – bardzo fotogenicznej, ale o nieco zszarganej reputacji. Niegdyś była roślinożerna, ale kiedy na wyspy wprowadzono owce, stała się amatorką nowozelandzkiej jagnięciny wycinając swoim dziobem płaty skóry na grzbiecie nieszczęsnych zwierząt i często pośrednio powodując ich śmierć. Takie zniewagi nie mogły ujść płazem, a że ekologia i ochrona lokalnej fauny wówczas nie była w modzie, więc chwycono za dwururki i proce i wybito keę niemal doszczętnie. Od 1986 roku objęto je całkowitą ochroną – teraz jak podjadają owce, to się je deportuje w inne miejsce, licząc na większą wyrozumiałość tych farmerów, którym papugi jeszcze nie zaszły za skórę, a na miejscu robi się wszystko, żeby poszkodowanego hodowcę udobruchać. I po jakimś czasie znowu zmiana ;-). Traktowane z taką atencją sprytne ptaki szybko znalazły sobie rozrywki dotychczas zakazane, czyli obgryzanie wycieraczek, siodełek rowerów, napady na plecaki i wybebeszanie kubłów na śmieci. Trudno powiedzieć ile w tym prawdy, ale Nowozelandczycy twierdzą, że jest to najbardziej inteligentny ptak na świecie. My stwierdzamy z całą pewnością, że nie lubi się nudzić.

Już za chwileczkę, już za momencik Bardzo chcieliśmy zobaczyć keę, więc dopytaliśmy się w centrum informacyjnym parku narodowego, gdzie tego niezwykłego ptaka można spotkać. “Ależ z tym nie ma problemu. Jedźcie 200 metrów dalej, koło sklepu!”. Jeszcze nie wysiedliśmy z samochodu, a już zobaczyliśmy keę przelatującą nad jezdnią. Wszechobecne dookoła kafejki tabliczki “Nie karmić kei!” dały nadzieję, że będzie ich więcej. Rzeczywiście, zgodnie z ulotką informacyjną, na ulicy grasował już gang 5-6 papug, prawdopodobnie młodych samców. Spacerowały z godnością po ulicy, wskakiwały na samochody, dachy kawiarni, stoliki, kubły na śmieci – jednym słowem wszędzie, gdzie istniała szansa na zdobycie choćby odrobiny jedzenia albo spłatanie jakiegoś figla. Latały tylko w ostateczności, pokazując przepięknie ubarwione na czerwono od spodu skrzydła, a do średnio pilnych spraw spieszyły poleczką, co całkowicie odzierało je z dostojeństwa. Z rozbawieniem obserwowaliśmy, jak siedząc na kawiarnianych stolikach szarpały za sznur od parasoli (tak jakby chciały złożyć wszystkie co do jednego) i próbowały obgryzać drewniane blaty, podczas gdy ich dwóch kumpli szykowało napad na apetyczny pomarańczowy plecaczek z turystką jako zbędnym balastem z przodu.

Naszym wycieraczkom tym razem się upiekło.


W rytmie pływów

19 listopada 2009

Wysepka Dobrze wywnioskowaliście. Znów zapadliśmy w głuszę. Przynajmniej w sensie elektronicznym. Nie ma Internetu, nie ma zasięgu, wieści ze świata nie docierają, a jedyną formą kontaktu jest telefon satelitarny w rozklekotanym blaszaku z rozjechaną i rozprutą miejscami żółtą niegdyś kanapą. Jeden na 38 km szlaku. Są plusy oderwania od świata (choć są sytuacje, kiedy nie jest to łatwe) i większość z zagonionych mieszkańców miast takie odcięcie elektronicznej pępowiny sobie ceni, przynajmniej krótkofalowo. Do tych, którzy chcą pospacerować swobodnie rozkoszując się widokami, ale nie mają zbyt dużo czasu, skierowane są oferty taksówek wodnych, które wożą i odbierają turystów z wybranych punktów szlaku. Mogą też przewozić bagaże. Turysta wtedy jest skutecznie odciążony i z bagaży, i z gotówki. Nie do końca nam to pasowało, a i plany mieliśmy bardziej ambitne. Porzuciliśmy samochód na darmowym parkingu na początku szlaku, zapakowaliśmy plecaki jedzeniem instant – od kuskusu począwszy, na zupkach “chińskich” (Made in Australia) kończąc oraz motywatorami (czekolady i miód), przytroczyliśmy do plecaków namiot i karimatki i ruszyliśmy przed siebie na trzydniową wędrówkę.

Widoczek na szlakuSzlak w Parku Narodowym Abla Tasmana jest uważany za jeden z bardziej przyjaznych w Nowej Zelandii ze względu na łagodny klimat, piękne krajobrazy, dostępność i niewielkie różnice wysokości. Dodatkową atrakcją jest to, że niektóre odcinki biegną po plażach dostępnych jedynie w czasie odpływu, a nawet wtedy nogawki i tak można sobie zdrowo pomoczyć. W takiej sytuacji najlepiej jest planować wszystko z ołówkiem w jednej ręce i tablicą pływów w drugiej. Bo jak się spóźnisz, to zamiast chodzenia przyjdzie pora na pływanie.  A i ocena dostępności danego przejścia bywa zawodna, bo niekiedy określenie “przejście dostępne dwie godziny przed i po odpływie” oznacza konieczność brodzenia w wodzie po pas. A przecież to nie obóz marines, tylko rodzinna wycieczka :-).

Niełatwo się idzie po muszelkach Szliśmy więc z zegarkiem w ręku. Przystąpiliśmy do eksploracji różnych technik przejścia przez strumyczki, rwące rzeczki i błotniste plaże. Niektórzy bardzo nie chcieli sobie moczyć nóżek i preferowali przejścia dookoła (nie wszędzie się dało niestety) po wyjątkowo szorstkich i kanciastych kamieniach i między gałęziami drzew złośliwie chwytających za plecak. Byle nie przez rzeczkę. Inni wdzierali się na plecy tatusia z dzikim okrzykiem godnym prawdziwego kowboja i przekraczali strumyczek suchą nogą. Z racji takiej, że rzeczka wiła się po dolince szeroką wstęgą przez ładnych parę kilometrów, a miejsce brodu nie było jasno określone, próby rozpoznania terenu obejmowały również obserwacji obozu wędrownego złożonego ze sporej grupy nastolatków pod wodzą dziarskich wychowawców. W końcu przynajmniej oni powinni wiedzieć, co robią.  Ogólnie nie było źle, plecaczki dzieciaków pomoczyły się troszkę od spodu. spodnie mieliśmy mokre, ale poza pękniętą szybką od komórki, otartą ręką i stopami pokłutymi walającymi się w błotku muszelkami, większych strat nie było. Przetrwaliśmy ataki muszek piaskowych (sandflies) gryzących wprost obrzydliwie oraz próby napaści z powietrza dokonywane przez niepozorne ptaszki, które bohatersko broniły swoich gniazd wyglądających jak kupki patyczków porozrzucanych na plaży według nieznanego kodu. Za to widoki zapadały pamięć i pogoda była po nowozelandzku przepiękna, czyli tylko jedną noc lało, a w czapkach spaliśmy jedynie dwa razy. Stwierdzamy również, że powoli zamieniamy się w lokali, bo cieszymy się, jak jest powyżej dwunastu i nie pada, oraz zimny prysznic to już dla nas pestka. Przyda nam się na południu.

Galeria tu…


Przez wielką wodę

14 listopada 2009

Cieśnina Cooka Jesteśmy już na południowej wyspie Nowej Zelandii, gdzie dostaliśmy się oficjalnym, państwowym promem Interislander. Wyobrażacie sobie, że Polska jest przecięta na pół i między obiema częściami tylko pływa prom (konkretnie to rotacyjnie pływają 3 jednostki)? Cieśnina Cooka w najwęższym miejscu ma 25 km, ale na zbudowanie tu mostu nie ma szans. Co prawda najdłuższy morski most świata ma aż 36 km (zbudowali go oczywiście Chińczycy), więc teoretycznie czemu nie, ale Nowa Zelandia jest zbyt aktywna sejsmicznie, aby się to udało. Poza tym aby postawić jakieś podpory trzeba by się bardzo głęboko zanurzać, bo cieśnina jest głęboka. No i pewnie to kompletnie nieopłacalne, bo w odróżnieniu od Chińczyków tu mieszkańców jest tylko 4 mln, z czego większość mieszka w Auckland i się stamtąd nie rusza. Nie ma szans – na moje oko. A i jeszcze potem jakiś statek nie mógłby się pod tym mostem przecisnąć, jak to miało miejsce w Danii niedawno. 🙂 Pozostaje więc prom towarowo-pasażerski, który tutaj (jako jedyny środek transportu między dwoma częściami kraju – poza samolotem) nawet przewozi całe wagony, bo tory kolejowe między Auckland (północ) a Christchurch (południe) są przerwane cieśniną Cooka.

Prom Interislander Kaitaki Nie próbowaliśmy pociągu – czy wagon wjeżdża wraz z pasażerami do środka, czy nie? W wypadku samochodu tak się to właśnie odbywało. Wjechaliśmy więc do wielkiej paszczy promu i zaparkowaliśmy pojazd we wskazanym miejscu. Następnie mieliśmy 3 godziny na zwiedzanie statku (sklepy, place zabaw, 2 kina, bar, restauracja i tarasy widokowe). Szczególnie fajne były widoki z tarasu widokowego, ale niestety wiało zdrowo. Całe szczęście, że akurat nie padało, bo ostatnio z tą wiosenną pogodą na półkuli południowej coś jest nie tak. Płynęliśmy więc majestatycznie wzdłuż cieśniny Queen Charlote i podziwialiśmy widoczki szczelnie owinięci kurtkami (no dobra, tylko ja trochę podziwiałem, a pozostali siedzieli i grzali się przed TV). Żeby było weselej płynęliśmy w piątek trzynastego, a prom nazywał się Kaitaki, czyli Challenger. Skojarzenia były jednoznaczne i dlatego niektórzy naszej ekipy mieli zdrowego pietra, bo przecież postępuje za nami i przed nami to fatum, o którym tu było nie raz. Na szczęście nic się nikomu nie stało, już jesteśmy z drugiej strony i wybieramy się na Abel Tasman Coast Track.