“Birma dla opornych”

25 lutego 2010

Pozostawiając nieco na boku dyskusje o świątyniach i zabytkach warto napisać parę praktycznych słów o tym ciekawym kraju i ludziach tu żyjących. Kwestią otwartą jest również to, czy powinno się w ogóle do Birmy jeździć ze względu łamanie praw człowieka przez juntę oraz na apel przetrzymywanej w areszcie domowym liderki opozycji Aung San Suu Kyi. Pozostawiamy to do rozważenia przez każdego przyszłego turystę, a skupiamy się na spostrzeżeniach praktycznych:

Ulica Khao San w Bangkoku (Tajlandia) Po pierwsze trzeba mieć wizę, która można wyrobić przed wyjazdem w dowolnej ambasadzie Związku Myanmar. Tradycyjny sposób, to robienie tego w Bangkoku, który i tak jest portem przesiadkowym. Taki też był i nasz plan, ale udało się zrobić wizy jeszcze będąc w Australii (ambasada w Canberze okazała się bardzo chętna do pomocy i wizy mieliśmy już na drugi dzień). Zdaje się, że jest też ambasada w Berlinie i podobno można je jakoś zrobić online, ale jak to działa nie jestem pewien. Jeśli jednak decydujesz się na Bangkok, to mając kilka dni zapasu wizę robimy zlecając to dowolnej firmie turystycznej. Na Khao San Road firm takich są dziesiątki. Jeżdżenie bowiem samemu do ambasady nie ma sensu, gdy można popijać piwko w kafejce lub rozkoszować się tajskim masażem. 😉

Ulica Bogyoke w Yangon (Birma)Co do przekraczania granicy, to istniejące przejścia lądowe w praktyce się nie liczą, gdyż turysta często musi i tak dalej przedostać się do Yangon samolotem. Nie wszystkie części kraju są bowiem dostępne dla turystów (a nawet dla mieszkańców). Należy więc przylecieć grzecznie lotem z Bangkoku, gdzie zresztą można bez problemu zakupić bilet lotniczy (oczywiście również na Khao San Road). Bilet można też zakupić online (płacąc karta kredytową) i to najlepiej odpowiednio wcześniej – my skorzystaliśmy z dobrej oferty firmy AirAsia (taniego przewoźnika obsługującego tą część świata). Firmę możemy polecić, gdyż wszystko odbyło się sprawnie i bez problemów, a odbyliśmy już w sumie trzy loty.

.

Eleganckie dolary Dalej istnieje kwestia pieniędzy. W Birmie nie ma bowiem bankomatów. Nie ma i już. Nie ma też kantorów wymiany walut, ani sensownych banków. Jest za to czarny rynek, czyli “change many?” (po naszemu “czeńdżmany?”). 🙂 Jedyną walutą, którą warto wwieźć, to dolary amerykańskie (teoretycznie można gdzieniegdzie też wymienić Euro). Co śmieszniejsze, dolary te muszą być bez skazy i najlepiej w dużych nominałach. Już w Australii próbowałem zakupić dolary amerykańskie na ten cel, ale gdy nieczujnie w banku przyznałem dokąd się wybieramy, to niestety grzecznie przeprosili i powiedzieli, że mi waluty sprzedać nie mogą. Obowiązują ich bowiem sankcje i sama wzmianka o tym, że jadę do Myanmar powoduje, że nie mogę kupić USD. Została nam więc Tajlandia, gdzie sankcjami już się nikt tak nie przejmuje. Przed wyjazdem z Bangkoku do Birmy musieliśmy się więc zaopatrzyć w zapas dolarów amerykańskich w nieskazitelnych setkach. Pierwsze moje kroki skierowałem do banku, gdzie okazało się jednak, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie dolary sprzedawane turystom są stemplowane i w Birmie nie przejdą. Trzeba było więc poszukać kantoru wymiany (tych na szczęście na Khao San Road są również setki), który miałby odpowiedni zapas ładnych banknotów. Po kilku nieudanych próbach udało mi się zakupić nowiutką walutę w setkach, które wyglądały jak prosto z drukarni. Opakowaliśmy je starannie aby się nie pogięły i z duszą na ramieniu (dotychczas bowiem posługiwaliśmy się bowiem głównie elektronicznymi formami płatności oraz bankomatami i tak dużej gotówki na raz nie przewoziliśmy) ruszyliśmy na lotnisko.

Kyaty prosto z czarnego rynku W Birmie wszystkie oficjalne miejsca (państwowe banki czy punkty wymiany) wymieniają dolary na kyaty (lokalną walutę) po bardzo niekorzystnym kursie. Należy więc udać się na czarny rynek, czyli na targ Bogyoke w Yangon, gdzie za dolara płacą 1000 kyatów (na lotnisku w kantorze tylko 450 kyatów, a oficjalny, bankowy kurs to podobno coś koło 7 kyatów!). Ponieważ najwyższym występującym banknotem jest właśnie 1000 kyatów (w praktyce równowartość dolara), to możecie sobie wyobrazić ile miejsca zajmuje i ile waży gotówka, z którą musimy potem jeździć po kraju. Zabawne, prawda? My wymieniliśmy tylko część licząc, że w innym miastach też będzie można wymieniać (i rzeczywiście można, choć po nieco gorszym kursie). Dreszczyku emocji dodaje jeszcze to, że wwożąc powyżej 2000 USD na osobę trzeba złożyć deklarację celną, a dolary wymienić na FEC (czyli po naszemu bony walutowe). Niezależnemu turyście rzuca się więc kłody pod nogi, nie ma co. Na szczęście kraj jest tani, więc 2000 USD na osobę starcza naprawdę na długo, a ponieważ wizy dają na maksymalnie 28 dni, to strachu nie ma.

Taksówkarz w swojej Maździnce W całym kraju za usługi płacimy w kyatach, choć można też czasem w dolarach (ale raczej trzeba mieć odpowiednie drobne). Jeśli więc z taksówkarzem stargujesz się na 5 dolarów, możesz mu dać 5000 kyatów lub banknot pięciodolarowy. Najczęściej to tak działa, choć w muzeach już stosują niekorzystne rządowe przeliczniki, więc lepiej zapłacić dolarami (czyli trzeba je też mieć, a nie wymieniać wszystkiego na kyaty od razu). Niestety, bo te dolary oczywiście zasilają państwową kasę junty generalskiej – staraliśmy się więc wybierać takie atrakcje i takie firmy, które są prywatne i nie mają nic wspólnego z generałami. No i dodatkowo należy się targować i targować się można. Trzeba jednak być czujnym na naciągaczy, choć generalnie tylko kilka razy zdarzyło nam się, że ktoś próbował nas jawnie naciągnąć i oferował o dużo za wysoką cenę. Przestępczości specjalnie nie widać, więc mimo sporej gotówki przechowywanej w różnych częściach garderoby i bagażu poruszaliśmy się po kraju pewnie.

Autobus miejski w Mandalay Co do poruszania się, to śledząc nasze relacje można było zauważyć, że autobusy i dziwne taksówki królują. Obowiązuje ruch prawostronny, ale ze względu na bliskość rynku aut z Japonii, Tajlandii i diabli wiedząc skąd, po kraju jeździ mniej więcej 50:50 pojazdów z lewą i prawa kierownicą. Oba rodzaje są legalne i dozwolone! Legalnością i stanem technicznym nikt tu się zresztą nie przejmuje, bo stan techniczny samochodów jest koszmarny. Czasami po prostu trudno mówić o stanie technicznym, bardziej o stanie przerdzewienia i rozwalenia ;-). Taksówki nie mają szyb, tapicerki, i klamek, ale za to dziury w podłodze, gigantyczny zbiornik LPG oraz obowiązkowe parę belek w bagażniku (chyba w charakterze hamulca ręcznego). Za to musowo działa silnik i klakson. To są najważniejsze elementy pojazdu. 🙂

Punkt poboru podatku od zagranicznych turystów Autobusy międzymiastowe są nieco lepsze, ale tylko niektóre firmy mają sensowne autobusy klasy naszych PKS-ów krótkodystansowych. Reszta to ciasne pojazdy, które przypomniały nam czasy Ameryki Środkowej z jej chickenbusami (nie da się ukryć, że bardziej uroczymi). Drogi są w kiepskim stanie i czasami szutrowe, więc jedzie się długo. Istnieją połączenia kolejowe, ale w praktyce mowa tylko o trasie Yangon – Mandalay, bo reszta to czasy jeszcze dłuższe niż autobus. Bilety na autobus kupujemy grzecznie w hotelu, albo na stacji (przy czym w Yangon to oznacza kupowanie w przedstawicielstwach firm, bo sam dworzec jest daleko). Loty są więc na pewno lepszą opcją (choć droższą), a ponieważ jest kilka prywatnych firm, to nie jest źle. A! I jeszcze jedna ciekawostka. Jeżdżąc po kraju autobusem co i rusz napotykamy punkty kontroli “granicznej”. Chyba chodzi o granice stanów, ale sprawa brana jest poważnie. Czasami turyści proszeni są o wysiadkę (nawet  nocy) i muszą przejść przez specjalne bramki (przy czym dla obcokrajowców są osobne stoliczki), czasem oficjel wchodzi do autobusu i rzucając okiem na podróżnych prosi zachodnich turystów o paszporty. Czasami autobus musi powoli przejechać przez szykany z podestami po obu stronach (dla żołnierzy i urzędników), więc każdy pasażer jest dokładnie obserwowany z góry przez okna. Mysz się nie przeciśnie! A no i czasem niestety turyści są proszeni o wniesienie “opłaty turystycznej”, czyli myta za wjazd na dany teren. Tak jest na przykład w Bagan, czy pod Złota Skałą. Nie ma wyjścia – trzeba płacić.

Stoisko z pirackimi płytami DVD z Chin Na koniec refleksja taka: w Birmie blokowany jest Internet, nie ma dostaw prądu przez większą część dnia, a towary z zachodu są niedostępne ze względu na sankcje gospodarcze. Jednak koledzy w kafejkach internetowych robią co mogą (tu więcej na ten temat) i korzystają z zachodniej poczty oraz wyszukiwarek. Birmańczycy radzą sobie również z brakiem prądu – oczywiście generatorami, których ryk dominuje na ulicach, przed sklepami i restauracjami. Trzeba przyznać, że ta jedna drobna przeszkoda naprawdę poważnie zatruwa mieszkańcom życie – i o tym nie raz wspominali (generałowie bowiem prąd mają w swojej nowej stolicy 24h/dobę). Tak jak i u nas, życie bez światła, telewizji, czy wentylatorów jest wieczorami naprawdę trudne. Co do sankcji towarów z zachodu, to na ulicach i w sklepach dostępne jest wszystko: kosmetyki zachodnie, Coca-Cola z Malezji, pirackie DVD z Chin, kserowane książki angielskojęzyczne, ciuchy znanych marek. Część to pewnie podróbki, ale część robiona jest na miejscu na eksport – najbardziej elegancki dowód mieliśmy kupując w sklepie z odzieżą w Rangun nowiutką, zapakowaną koszulę jednej z polskich znanych marek (pominiemy nazwę) z metką po polsku i ceną 69 zł, przy czym koszula kosztowała 5 dolarów. Kapitalizm i demokracja wchodzą do Birmy tylnymi drzwiami: przez stragany, sklepy, odtwarzacze DVD, anteny satelitarne i kafejki internetowe. Wchodzą powoli, powoli, ale jednak. I nic, naszym zdaniem, nie jest w stanie ich powstrzymać.


Blues z Czarną Madonną w tle

20 sierpnia 2009

“Jesteś z Polski? Mamy coś z Twojego kraju. Nie powiem co, poszukaj! Jest w ostatnim pokoju.” – jedyny w Ameryce biały kapłan voodoo robił mi właśnie przyspieszony kurs z zakresu podstawowych pojęć tej religii po czym pokazał maleńkie wejście do ciasnego korytarzyka, który stanowił jedną z części historycznego muzeum voodoo w Nowym Orleanie. Właściwie muzeum mieściło się w korytarzyku i dwóch przylegających pokoikach – w sumie chyba nie więcej niż 40 metrów kwadratowych. Pokoiki ciasne, bez okien, światło przyćmione, lekko czerwone. Dziesiątki przedmiotów porozwieszanych pozornie w nieładzie:

  • lalki voodoospora drewniana rzeźba jegomościa z tuzinem niedopałków w ustach (Czy ja już tego gdzieś nie widziałam? 😉 – patrz post Święty z cygarem);
  • wielki drewniany krzyż rzeźbiony w esy floresy;
  • czaszki ludzkie w różnych rozmiarach – wyglądały na autentyczne;
  • pamiątkowa gablotka ku czci obdarzonego mocą pytona (???);
  • portrety voodoo queens (tj. królowych voodoo – tak nazywają się w Nowym Orleanie kapłanki voodoo, kapłani to doctors);
  • zdjęcia i rysunki rytuałów;
  • szczegółowy przepis na lalkę voodoo i miłość mężczyzny;
  • drewniane maski z Afryki poobwieszane kolorowymi koralikami Mardi Gras, które w czasie karnawału służą zupełnie innym, całkiem niezwiązanym z religią celom;
  • a na końcu w ostatnim pokoju obok obrazów świętych wisi sobie nasza Matka Boska Częstochowska i ze stoickim spokojem spogląda na to dziwowisko.

Ślad polski w muzeum voodoo Według zamieszczonego opisu  to, że nasza Madonna jest Czarna i  nosi na twarzy bliznę, miało duże znaczenie dla niewolników, którzy wyznawali voodoo. Kult przyniesiony tam przez żołnierzy legionów Dąbrowskiego zaczął żyć swoim życiem. Matka Boska Częstochowska stała się “loa”, Erzulie Dantor, duchem voodoo, patronką kobiet, która broni ich przed przemocą i zdradą.  Jest też patronką lesbijek, a Jej wizerunek jest silnym gris-gris, czyli przedmiotem obdarzonym silną magiczną mocą (autor opisu powołuje się na dobre udokumentowanie magicznych mocy – zgaduję, że przez zakonników z Częstochowy ;-)). Żeby zyskać Jej przychylność na Haiti składa się jej ofiary z rumu, ciastek dekorowanych biało-niebieskim lukrem, mocnych papierosów (sic!) i masy kakaowej. I znowu przypomniało mi się Chichicastenango z ofiarami z żywicy i rumu – fascynująca mieszanka religii starych i nowych. Tym razem dewocjonalia i postaci świętych wprowadzone zostały rozmyślnie, aby zmienić percepcję voodoo jako kultu szatana. Jak zgaduję zabieg się udał, bo wyznawcy voodoo, czego się dowiedziałam ze zdziwieniem, to praktykujący katolicy…  Czyżby więc i voodoo, podobnie jak zwyczaj składania ofiar z roślin i alkoholu w Gwatemali, były tolerowane lub aprobowane  przez lokalnych przedstawicieli kościoła? Byłoby to bardzo dziwne, bo w trakcie rytuałów voodoo dochodzi do trudnych do wyjaśnienia zachowań zbliżonych do opętania przez – jak twierdzą wyznawcy – duchy voodoo; czym one są, nie do końca rozumiem. Nazwiska osób prowadzących współcześnie podobne ceremonie są znane – w muzeum wiszą ich odpowiednio wystylizowane CV-ki zawierające zdjęcia, dane i historię powołania.

Voodoo skomercjonalizowane Kapłani voodoo są jednak nowocześni i znają się też na biznesie – ten, z którym rozmawiałam występował już w BBC, Discovery Channel i jeszcze kilku innych programach. I tam i w domu voodoo, (należącym  kiedyś do Marie Laveau – dziewiętnastowiecznej kapłanki z Nowego Orleanu otaczanej tu dużą czcią) można nabyć amulety mające zapewnić powodzenie w różnych obszarach życia takich jak miłość, seks i biznes. Ceny dość wygórowane, choć z drugiej strony, może $10 lub $20 to jednak niewiele za 5 ml napoju miłosnego 🙂 – w końcu nie pije się tego litrami… Można też dowiedzieć się, kim było się w poprzednim wcieleniu ($25) lub na 15 minut oddać się w ręce chiromanty ($20). Trochę mnie korciło, przyznaję, szczególnie te poprzednie wcielenia ;-), ale ostatecznie jako pamiątkę z Nowego Orleanu wybrałam płytę z bluesem w jednym ze sklepików w pobliżu.

Wszyscy grają W Nowym Orleanie widzieliśmy w zasadzie tylko Dzielnicę Francuską – jak już tam weszliśmy, to już nie chcieliśmy wychodzić. Prześliczne domki z fantazyjnymi metalowymi okuciami na balkonach, tysiące sklepików z antykami i gadżetami z poprzedniej epoki, dzisiaj uroczo niepotrzebnymi, galerie sztuki, restauracje, kluby i kawiarnie. Żałowaliśmy bardzo, że nie możemy dłużej posłuchać fantastycznej muzyki granej na żywo przez ciemnoskórych artystów wieczorem w klubach na Bourbon Street. Cały Nowy Orlean tchnie czymś dawno już nieistniejącym, ale jednocześnie nie jest wymarłym miastem-muzeum, ale tętni życiem, zaskakuje, jest trochę staroświecki, trochę zwariowany, trochę zepsuty i bardzo wyluzowany (przydomek Nowego Orleanu to “Big Easy”, a więc właśnie Wielce Wyluzowany). Więc plan jest taki, że jak się uda, to kiedyś tu wrócimy na trochę dłużej. Tym razem bez dzieci.

 

Galeria wkrótce. Gotowe. Zapraszamy do galerii!


Depesza z kraju Inca Koli

10 lipca 2009

Sklepik przy drodzePeru przywitało nas blokadą drogi. Autobus z Loja w Ekwadorze do Piura w Peru stanął na granicy i powiedział (kierowca), że dalej nie jedzie, bo w Peru są jakieś manifestacje i droga do najbliższego miasta zajmie mu pół dnia zamiast planowych dwu godzin. Wysadzono nas z plecakami przy samej granicy, zwrócono różnicę za bilety i polecono szukać transportu po drugiej stronie. Lekko zaskoczeni (ale tylko lekko, bo już jesteśmy wprawieni) ruszyliśmy do pierwszej budki Imigracion, gdzie dowiedzieliśmy się, że owszem są jakieś manifestacje, ale chyba tylko w Limie, stolicy Peru. Chwilę potem podjechał do nas nasz autobus i lekko zakłopotany kierowca z komórką w ręku powiedział, że jednak jedzie! Uff. Szukanie lokalnego transportu po 7 godzinach już spędzonych w autobusie jadącym po krętej, górskiej drodze nie byłoby przyjemne. Po pierwszym, lekko nieprzyjemnym wrażeniu humory nam się poprawiły. Również pierwszy transport w Peru, czyli autobus z Piura do Chiclayo okazał się luksusem – ponad 200 km prostej jak strzała drogi przez pustynię (dosłownie; było widać nawet diuny) w wygodnych fotelach. Nic nie trzęsło, autobus mknął równomiernie i gładko – wreszcie można było spokojnie poczytać.

Inca Kola W sprawie poprawiania humoru wspomnę jeszcze tylko o churros, które kupiliśmy sobie w Piurze tuż przed terminalem autobusowym. Beata na pewno napisze o tym w jakimś kąciku łasucha (oj będzie tu w Peru o czym pisać, będzie), ale uchylę rąbka tajemnicy: jest to pyszne coś trochę pączkowate i smakuje jak obtoczone w cukrze racuchy nadziewane masą karmelową i podawane w torebeczkach – koniecznie na ciepło. Zjedliśmy od razu po dwie porcje każdy!

Dalej było tylko lepiej. Waluta w Peru, sole, ma wartość praktycznie identyczną jak złotówka, więc poczuliśmy się jak w domu. Tylko, że jest tu taniej. Porcja churros – 1 sol. Szklanka świeżo wyciskanego soku z pomarańczy – 1 sol. Taksówka z dworca do centrum – 2 sole. Hamburger z frytkami w barze naprzeciw naszego hotelu – 1 sol. Półlitrowa Inca Kola (lokalny napój orzeźwiający – bardzo smaczny) – 1,6 sola. Małe ceviche ze straganu – 1 sol. Chiński zestaw obiadowy w barze obok – 6 soli. Duży, dojrzały ananas – 2,5 soli. Kilo soczystych pomarańczy – 1,5 soli. Strzyżenie u fryzjera 6 soli (męski) lub 10 soli (damski). Autobus do ruin (ok. 15 km) – 1,2 soli. Słowem: bardzo miło.

Elegancki kościotrup żony Króla Sipan Na pierwszy strzał poszły wykopaliska i muzeum związane z grobem władcy z Sipan. W 1987 roku znaleziono koło Chiclayo grób władcy przedinkaskiego z kultury Mochica pochodzący sprzed ponad 1700 lat. Po brawurowej obronie przed rabusiami, piękne skarby tam znalezione (złote ozdoby, naszyjniki, zbroje) wystawione zostały w imponującym muzeum (niestety wnoszenie jakichkolwiek aparatów fotograficznych było zabronione, więc musicie uwierzyć na słowo lub wejść na stronę oficjalną). Wizyta w samym miejscu wykopalisk (ok. 30 km od muzeum) pokazała nam też, jaką mrówczą pracę wykonują archeolodzy (o czym zapomina się oglądając firmy z Indianą Jonesem). Od 20 lat odkopują tu bowiem groby i piramidy będące pozostałością sporego kompleksu i widać wyraźnie, ile roboty im jeszcze zostało. Dwa potężne pagórki kryjące pozostałości budowli są tylko w kawałkach odkryte i zabezpieczone. W wielu miejscach cały czas pracują ludzie z miotełkami, linijkami i aparatami fotograficznymi oraz ich pomocnicy z taczkami, a góra wywiezionego piachu obok zasypanych piramid jest dużo, dużo mniejsza niż owe kryjące skarby pagórki. Życząc im powodzenia wróciliśmy do miasta na podobno najciekawsze w Peru targowisko pełne różności ze szczególnym uwzględnieniem części szamańsko-zielarskiej, gdzie można zakupić preparaty na wszelkie dolegliwości. Nam jednak najbardziej podobało się wesołe, tańczące towarzystwo bawiące się jak gdyby nigdy nic na skraju targowiska.

A! I jeszcze wiadomość z ostatniej chwili. Grypa znów atakuje, panika narasta, w Peru zamknięto szkoły, a najbardziej zagrożone są prowincje północne, gdzie zanotowano już 300 przypadków – tubylcy rozprawiają o zarażeniach w miejscowym gimnazjum. No a gdzie my jesteśmy? Oczywiście! Właśnie na północy. Żadna niespodzianka. Przyzwyczailiśmy się. Gdzie my, tam przygoda i zasadzki. Jak nam kurcze zamkną Machu Picchu tak, jak zamknęli wszystko w Meksyku, to naprawdę się na świńską grypę wkurzymy. W każdym razie zgodnie z planem zwiewamy rano na południe. Dla rozrywki czytelników zamieszczamy poniżej dzisiejszą lokalną gazetę:

Gazeta piątkowa 10 lipca 2009


Szok cywilizacyjny

3 czerwca 2009

Przystanek autobusowy Po tym, jak zabawiliśmy dłużej w kilku miejscach, (Placencia, Utila Cays) przemieszczamy się teraz nieco szybciej – i pewnie już tak zostanie aż do osiemnastego czerwca, kiedy wylatujemy z San Jose do Quito. Wczoraj po nocy spędzonej  na kempingu w pięknym Parque Nacional Cerro Azul Meambar (zapraszamy do najnowszej galerii), sprawnie przejechaliśmy do Tegucigalpy, stolicy Hondurasu, z zamiarem odwiedzenia znakomitego podobno muzeum dla dzieci Chiminike. Honduras sam w sobie budzi wśród większości skojarzenia z gangami, biedą i przestępczością, a Tegucigalpa jest miastem opisywanym pod tym kątem wielokrotnie i przez mieszkańców i przez przewodniki – Lonely Planet powołując się na ambasadę USA twierdzi, że dzielnica Comayagüela, gdzie znajdują się terminale autobusowe, jest tylko trochę bezpieczniejsza niż ciemna uliczka w Bagdadzie ;-). Zasięgnęliśmy więc języka na temat dzielnic bezpiecznych oraz niebezpiecznych i postanowiliśmy poruszać się głównie taksówkami.

Tegucigalpa nas zaskoczyła. Wśród miejsc brudnych, zaniedbanych i biednych kwitną wyspy luksusu, których nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Miałam okazję odwiedzić Honduras Medical Center, szklany wieżowiec z parkingiem, spod którego odjeżdżały samochody znakomitych marek, i luksusowymi sklepami dla pacjentów. Strzeżony był przez ochroniarzy z długą bronią palną – to akurat norma w krajach, które dotychczas odwiedziliśmy – tak chronione są sklepy z biżuterią, banki i praktycznie każdy bankomat. W środku wita pacjentów i ich rodziny niezwykle uprzejma obsługa, jeżdżą szybkie i ciche windy, przestronne wnętrza mają wysmakowaną kolorystykę, klimatyzację i plazmy na ścianach, a z głośników sączy się przyjemna muzyka. Wczoraj w ramach spóźnionego Dnia Dziecka oraz gnani potrzebą uzupełnienia strat i zapasów (bateria do Błażeja aparatu, klapki, szampon etc.) pojechaliśmy także do Multiplaza Mall na ulicy Jana Pawła II. Tu też szok był olbrzymi – jest to centrum handlowe rozmiarów warszawskiej Arkadii, z foodcourtem z kilkudziesięcioma restauracjami, kinem i wszystkim tym, co centrum handlowe zazwyczaj zawiera. W zasadzie nie powinno to budzić naszego zdziwienia, ale po Cerro Azul i smutnych ulicach Tegucigalpy kontrast był olbrzymi. Po dokonaniu drobnych sprawunków i pochłonięciu olbrzymich porcji lodów (co to była dla dzieciaków za radość! :-)) chodziliśmy przez chwilę po sklepach, czując, że w swoich krótkich spodenkach, sportowych butach i dawno nieprasowanych koszulkach zupełnie do tego miejsca nie pasujemy. Do tego stopnia, że Błażej zrejterował z eleganckiego salonu fryzjerskiego, w którym wcześniej miał zamiar zafundować sobie “firmówkę” :-). Czuliśmy się trochę jak w muzeum, a za sprawą Sokratesa natrętnie wracała myśl, ile jest rzeczy, których nie potrzebujemy i nie będziemy potrzebować jeszcze ładnych parę miesięcy. I na razie niech tak zostanie.


Lektury obowiązkowe

7 października 2008

Nasze przewodniki

Przyszły przewodniki zamówione wcześniej na Amazonie. Ponieważ już nie raz tam kupowałem, to wiedziałem, że to dobry sposób oszczędzenia paru złotych. Bardziej egzotyczne przewodniki jak Polinezja, czy Australia kosztują u nas w księgarni prawie 100 zł sztuka, a zamówione przez Amazon o połowę taniej. Wraz z przesyłką do Polski. Opłaca się, bo dolar jest nadal korzystny, choć już nie tak, jak w sierpniu, gdy wymieniliśmy sporą część budżetu wyjazdowego. Poza tym nie czarujmy się – wybór w USA jest dużo większy. Na szczęście Urząd Celny postanowił nie zaglądać nam do paczek i przyszły one bez problemów. Kiedyś mi się niestety zdarzyło oclenie, ale to zdaje się były filmy, a nie książki. W każdym razie są!

Teraz pozostaje je przeczytać. Jest tego cała masa i wspólnie z Beatą zabieramy się do roboty. Dzięki tej lekturze możemy jeszcze to i owo na naszej trasie zmienić. Będziemy się starali wstępnie oszacować budżety na poszczególne kraje, bo nie da się ukryć, że jeśli coś nie będzie się mieściło w ramach naszych możliwości, to wyleci. Przykra prawda.

Zacząłem się też zastanawiać co zrobić z tymi książkami, jak już się będziemy pakować. Wszystkich nie weźmiemy – to pewne. Część być może prześlemy wcześniej do znajomych w USA, aby mieć partię na drugą część wyjazdu. A część pewnie zeskanujemy, skserujemy fragmentarycznie lub prze…notujemy. Zobaczy się. W każdym razie żal byłoby je zostawiać – takie są ładne. Samo ich przeglądanie – są pełne kolorowych zdjęć i opisów fajnych miejsc – dostarcza niezłej frajdy. Przed nami więc bardzo sympatyczne jesienne wieczory.