Jak powiedział niemiecki właściciel hosterii w Vilcabambie, Ameryka Południowa jest kontynentem “z sercem” – nasze doświadczenia w Ekwadorze i Peru w pełni to potwierdzają. Są jednak rzeczy, które zastanawiają i smucą.
Będąc w Chiclayo za rekomendacją przewodnika wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę nad ocean do rybackich wiosek Pimental i Santa Rosa. Miało być uroczo i miały być trzcinowe łódeczki i rzeczywiście były, tylko w nieco innej scenerii. Niebo było zachmurzone i wiało jak nad Bałtykiem, ale jako przedstawiciele narodów Północy niezrażeni wybraliśmy się plażą do następnej wioski mijając po drodze gigantyczne kolonie pomarańczowych krabów chowających się przed nami w wykopanych przez siebie norkach. Po drodze zmuszeni byliśmy uświadomić sobie, że tu zima przecież, a do równika jednak trochę daleko. Bliżej Santa Rosy było coraz gorzej, ale już z innego powodu. Najpierw zobaczyliśmy sępy indycze (turkey vultures) o charakterystycznych czerwonych głowach pożywiające się czymś, co według Błażeja wyglądało jak bulwa jakiejś rośliny, a co według mnie kiedyś było foką.
Później był smród ryby, psującego się mięsa i Bóg wie, czego jeszcze, a dopiero po chwili zobaczyliśmy odrapany budynek przetwórni rybnej. Dookoła porozrzucane były na sporej powierzchni nadpalone i dymiące worki i reklamówki foliowe, najwyraźniej zawierające śmieci. Dwóch kilkunastoletnich chłopców wybierało z tej sterty papierowe kartony i pakowało na dwukołową taczkę wprowadzając w życie wymuszony biedą recycling. Obok płynęło coś, co kiedyś było może rzeczką, ale teraz miało kolor czarno-żółty. Wszystko wpadało do oceanu. O niezwykłej elastyczności natury świadczy fakt, że siedziały sobie w tym ścieku czaplowate ptaszki i nóżki im się nie rozpuszczały. Chwilowo odechciało mi się ceviche, przynajmniej w tym miasteczku, podobnie zresztą jak i chichy, której mieliśmy spróbować.
Santa Rosa szczyci się ponoć kilkunastoma rodzajami chichy, ale chyba już wiemy dlaczego – dawno nie widzieliśmy tak przygnębiającego miejsca. Szliśmy z szalikami przy nosach – nie jesteśmy jacyś strasznie delikatni, ale zapach był nie do wytrzymania – tak bardzo, że czerwonymi literami pulsowało mi w głowie: “Skażenie biologiczne!, Skażenie biologiczne! Alarm, siostry, ALARM!” ;-). Robiłam zdjęcia czując się jak aktywistka Greenpeace, a ten akurat miałby tu sporo do zrobienia. Później minęliśmy jeszcze porozrzucane wokół przetwórni szopy z desek i trzciny – prawdopodobnie schronienie dla pracowników sezonowych, bezwładnie sklecone wokół głównego wejścia do przetwórni oraz samą przetwórnię – ponury, odrapany budynek przypominający więzienie gdzieniegdzie osmalony dymem – może już się komuś równie mocno nie podobał, co nam, a może Greenpeace próbował już coś wskórać. Do Chiclayo wróciliśmy szybko i przed czasem z braku chęci omijając jeszcze jedną wioseczkę, którą chcieliśmy po drodze zwiedzić.
Będąc na targu w Chiclayo, barwnym i głośnym jak to tutaj bywa, widzieliśmy dostępny w handlu detalicznym w kolorowych opakowaniach DDT – środek zabroniony w wielu krajach, niegdyś uważany za idealny pestycyd, a później podejrzewany o działanie teratogenne (wywołujące mutacje płodu) i rakotwórcze. Jest on tym bardziej niebezpieczny, że jego okres rozpadu wynosi około 15 lat i kumuluje się w organizmach żywych. Niektóre kraje Trzeciego Świata stosują go w walce z malarią – w Chiclayo i na północnym wybrzeżu Peru malaria teoretycznie występuje, ale należałoby się spodziewać, że tego typu działania będą podejmować organizacje rządowe, a nie jednostki. Skuteczność DDT w walce z malarią (a właściwie z komarami) była na tyle duża, że wiele z krajów rozwijających się musiało wybierać: malaria teraz, albo kłopoty potem. Wybór trudny, ale podejrzewam, że przeważają kłopoty potem. W Peru DDT jest stosowany najwyraźniej bez dozoru, pytanie w jakich ilościach, w jakim celu i jak wiele jest go już w środowisku i samych Peruwiańczykach.
Na targu pestycydy sprzedawane są w olbrzymiej rozmaitości – nie da się tego wytłumaczyć klimatem, bo nie były one tak dostępne w żadnym kraju, w którym byliśmy dotychczas. DDT jest jednym z bardziej znanych środków owadobójczych – na tyle znanym, że od razu skojarzyłam nazwę. Kto wie jednak, co jeszcze się tu stosuje – na przykład co kryje się pod niezwykle udaną skądinąd marketingowo nazwą handlową “Bin Laden”? To dopiero musi być świństwo :-). Producent reklamuje, że to środek na karaluchy, ale nigdy nie wiemy dokładnie, co jeszcze ubijemy przy okazji. My chyba preferujemy w takiej sytuacji metody mechaniczne – kapeć w dłoń i naprzód! :-). Tak na poważnie to pytania o ilość, rodzaj i sposób stosowania pestycydów są istotne, szczególnie dla tych, którzy myją się w kanałach irygacyjnych wokół Chiclayo, piorą w nich odzież i pozwalają się pluskać swoim dzieciom.
Świadomość ekologiczna jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. I tu i w Ameryce Środkowej dużo trudniej znaleźć jest produkty bez barwników sztucznych i konserwantów – uderzyło mnie to bardzo w Meksyku, gdzie sprzedawane są olbrzymie tęczowe lizaki –piękne, ale z dużą ilością sztucznych barwników. W Polsce jest to niemal normą, że większość firm tego typu środków nie stosuje, lub stosuje je jedynie w wybranych produktach. Kilkukrotnie podróżując po Ameryce Środkowej widzieliśmy pasażerów wyrzucających za okno pozostałości posiłków: torebki foliowe, styropianowe tacki, papiery – rezultacie pobocza często są bardzo zaśmiecone. Jednocześnie wszystkie te kraje mają przyrodę przyprawiającą o zawrót głowy. Może działa fraszka Kochanowskiego “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”, a może w miarę bogacenia się, kiedy podstawowe potrzeby są już spełnione wzrasta też świadomość ekologiczna i troska o otoczenie.