Home Simulator wersja 1.0

30 lipca 2009

Przed naszym pokojemBernasińskiego  (czyli Sińskiego) przewiało nad Titicaca i biedak załatwił się na cacy. Na moje oko zapalenie ucha – nasilający się nocą ból, płacz, wysoka gorączka i duże osłabienie. Kurujemy go od trzech dni, wczoraj po konsultacji z lekarzem z Polski (God bless Skype!) włączyliśmy antybiotyk.  Jest już lepiej – dzisiaj już z choroby wkraczamy w etap rekonwalescencji.  Od dwóch dni pogoda jest przepiękna – niebo błękitne, górujący nad Arequipą i pokryty śniegiem wulkan el Misti błyszczy w słońcu, więc Błażej z Isią pojechali do kanionu Colca – na pewno napiszą parę słów, jak wrócą. Mamy mały zapas czasowy, ponieważ planowaliśmy dłuższy trekking w okolicach Arequipy (niestety, plany zniweczyła Bernasiowa choroba). Prawdopodobnie więc i mi uda się tam pojechać chociaż na 2 dni. Tymczasem jednak siedzimy sobie z Sińskim w Arequipie w wypasionym, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe wybory, pokoiku hotelowym dwieście metrów od Plaza de Armas, czyli głównego placu Arequipy. Mieszkamy we dwójkę i, aby przyspieszyć proces zdrowienia, udajemy, że jesteśmy w domu. Symulacja obejmuje:

  1. pokój z łazienką z gorącą wodą 24h/dobę (co nie jest aż takie znowu częste pomimo zapewnień właścicieli – istnym utrapieniem są elektryczne ogrzewacze, których obsługę nie tak prosto opanować i które, rzecz jasna, nie działają, jak wyłączą prąd. Przedsmak Amantani mieliśmy w Agua Calientes, jak umordowani wróciliśmy do  hotelu po 12 godzinach biegania po górach i Macchu Picchu, nie było prądu i, co za tym idzie, ciepłej wody…),
  2. dużo przestrzeni (pokój mamy czteroosobowy),
  3. stolik z jedzeniem, piciem i smakołykami (eksperymentujemy z owocami, na tapecie ostatnio lucuma),
  4. cichy i słoneczny mikrodziedziniec ze stolikami tylko dla nas (bo reszta towarzystwa już wyjechała po Fiestas Patrias, narodowym święcie Peruwiańczyków),
  5. Internet za dnia (bo w nocy wyłączają z bliżej nieznanych powodów),
  6. pełną dostępność do gadżetów elektronicznych, bo Błażej wszystko zostawił ;-),
  7. no i ku utrapieniu mojemu i ku radości Sińskiego, kablówkę, na którą w chorobie ma większe przyzwolenie niż zazwyczaj. (Stwierdzam, że po hiszpańsku Cartoon Network jest równie hałaśliwy, a mimo to rozentuzjazmowanemu Sińskiemu, nawet jak czuł się źle, trzeba go było reglamentować.)

Wersja deluxe obejmuje także ugotowaną na kuchence turystycznej domową zupkę jarzynową, ciepłe mleko wieczorem i czytanie bajek (z Internetu ;-)).

Na szczęście Bernasiński zdrowieje, więc niedługo wracamy do realu. :-).


Z serca, przez zielone okulary

12 lipca 2009

Jak powiedział niemiecki właściciel hosterii w Vilcabambie, Ameryka Południowa jest kontynentem “z sercem” – nasze doświadczenia w Ekwadorze i Peru w pełni to potwierdzają. Są jednak rzeczy, które zastanawiają i smucą.

Sęp i jego obiad Będąc w Chiclayo za rekomendacją przewodnika wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę nad ocean do rybackich wiosek Pimental i Santa Rosa. Miało być uroczo i miały być trzcinowe łódeczki i rzeczywiście były, tylko w nieco innej scenerii. Niebo było zachmurzone i wiało jak nad Bałtykiem, ale jako przedstawiciele narodów Północy niezrażeni wybraliśmy się plażą do następnej wioski mijając po drodze gigantyczne kolonie pomarańczowych krabów chowających się przed nami w wykopanych przez siebie norkach. Po drodze zmuszeni byliśmy uświadomić sobie, że tu zima przecież, a do równika jednak trochę daleko. Bliżej Santa Rosy było coraz gorzej, ale już z innego powodu. Najpierw zobaczyliśmy sępy indycze (turkey vultures) o charakterystycznych czerwonych głowach pożywiające się czymś, co według Błażeja wyglądało jak bulwa jakiejś rośliny, a co według mnie kiedyś było foką. 

Sterty palonych reklamówekPóźniej był smród ryby, psującego się mięsa i Bóg wie, czego jeszcze, a dopiero po chwili zobaczyliśmy odrapany budynek przetwórni rybnej. Dookoła porozrzucane były na sporej powierzchni nadpalone i dymiące worki i reklamówki foliowe, najwyraźniej zawierające śmieci. Dwóch kilkunastoletnich chłopców wybierało z tej sterty papierowe kartony i pakowało na dwukołową taczkę wprowadzając w życie wymuszony biedą recycling. Obok płynęło coś, co kiedyś było może rzeczką, ale teraz miało kolor czarno-żółty. Wszystko wpadało do oceanu. O niezwykłej elastyczności natury świadczy fakt, że siedziały sobie w tym ścieku czaplowate ptaszki i nóżki im się nie rozpuszczały. Chwilowo odechciało mi się ceviche, przynajmniej w tym miasteczku, podobnie zresztą jak i chichy, której mieliśmy spróbować. Czaplowate ptaszki w ściekuSanta Rosa szczyci się ponoć kilkunastoma rodzajami chichy, ale chyba już wiemy dlaczego – dawno nie widzieliśmy tak przygnębiającego miejsca. Szliśmy z szalikami przy nosach – nie jesteśmy jacyś strasznie delikatni, ale zapach był nie do wytrzymania – tak bardzo, że czerwonymi literami pulsowało mi w głowie: “Skażenie biologiczne!, Skażenie biologiczne! Alarm, siostry, ALARM!” ;-). Robiłam zdjęcia czując się jak aktywistka Greenpeace, a ten akurat miałby tu sporo do zrobienia. Później minęliśmy jeszcze porozrzucane wokół przetwórni szopy z desek i trzciny – prawdopodobnie schronienie dla pracowników sezonowych, bezwładnie sklecone wokół głównego wejścia do przetwórni oraz samą przetwórnię – ponury, odrapany budynek przypominający więzienie gdzieniegdzie osmalony dymem – może już się komuś równie mocno nie podobał, co nam, a może Greenpeace próbował już coś wskórać. Do Chiclayo wróciliśmy szybko i przed czasem z braku chęci omijając jeszcze jedną wioseczkę, którą chcieliśmy po drodze zwiedzić.

DDT w sprzedażyBędąc na targu w Chiclayo, barwnym i głośnym jak to tutaj bywa, widzieliśmy dostępny w handlu detalicznym w kolorowych opakowaniach DDT – środek zabroniony w wielu krajach, niegdyś uważany za idealny pestycyd, a później podejrzewany o działanie teratogenne (wywołujące mutacje płodu) i rakotwórcze. Jest on tym bardziej niebezpieczny, że jego okres rozpadu wynosi około 15 lat i kumuluje się w organizmach żywych. Niektóre kraje Trzeciego Świata stosują go w walce z malarią – w Chiclayo i na północnym wybrzeżu Peru malaria teoretycznie występuje, ale należałoby się spodziewać, że tego typu działania będą podejmować organizacje rządowe, a nie jednostki. Skuteczność DDT w walce z malarią (a właściwie z komarami) była na tyle duża, że wiele z krajów rozwijających się musiało wybierać: malaria teraz, albo kłopoty potem. Wybór trudny, ale podejrzewam, że przeważają kłopoty potem. W Peru DDT jest stosowany najwyraźniej bez dozoru, pytanie w jakich ilościach, w jakim celu i jak wiele jest go już w środowisku i samych Peruwiańczykach. 

Środek na robale Bin LadenNa targu pestycydy sprzedawane są w olbrzymiej rozmaitości – nie da się tego wytłumaczyć klimatem, bo nie były one tak dostępne w żadnym kraju, w którym byliśmy dotychczas. DDT jest jednym z bardziej znanych środków owadobójczych – na tyle znanym, że od razu skojarzyłam nazwę. Kto wie jednak, co jeszcze się tu stosuje – na przykład co kryje się pod niezwykle udaną skądinąd marketingowo nazwą handlową “Bin Laden”? To dopiero musi być świństwo :-). Producent reklamuje, że to środek na karaluchy, ale nigdy nie wiemy dokładnie, co  jeszcze ubijemy przy okazji. My chyba preferujemy w takiej sytuacji metody mechaniczne – kapeć w dłoń i naprzód! :-). Tak na poważnie to pytania o ilość, rodzaj i sposób stosowania pestycydów są istotne, szczególnie dla tych, którzy myją się w kanałach irygacyjnych wokół Chiclayo, piorą w nich odzież i pozwalają się pluskać swoim dzieciom.

Świadomość ekologiczna jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. I tu i w Ameryce Środkowej dużo trudniej znaleźć jest produkty bez barwników sztucznych i konserwantów – uderzyło mnie to bardzo w Meksyku, gdzie sprzedawane są olbrzymie tęczowe lizaki –piękne, ale z dużą ilością sztucznych barwników. W Polsce jest to niemal normą, że większość firm tego typu środków nie stosuje, lub stosuje je jedynie w wybranych produktach. Kilkukrotnie podróżując po Ameryce Środkowej widzieliśmy pasażerów wyrzucających za okno pozostałości posiłków: torebki foliowe, styropianowe tacki, papiery –  rezultacie pobocza często są bardzo zaśmiecone. Jednocześnie wszystkie te kraje mają przyrodę przyprawiającą o zawrót głowy. Może działa fraszka Kochanowskiego “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”, a może w miarę bogacenia się, kiedy podstawowe potrzeby są już spełnione wzrasta też świadomość ekologiczna i troska o otoczenie.


Szok cywilizacyjny

3 czerwca 2009

Przystanek autobusowy Po tym, jak zabawiliśmy dłużej w kilku miejscach, (Placencia, Utila Cays) przemieszczamy się teraz nieco szybciej – i pewnie już tak zostanie aż do osiemnastego czerwca, kiedy wylatujemy z San Jose do Quito. Wczoraj po nocy spędzonej  na kempingu w pięknym Parque Nacional Cerro Azul Meambar (zapraszamy do najnowszej galerii), sprawnie przejechaliśmy do Tegucigalpy, stolicy Hondurasu, z zamiarem odwiedzenia znakomitego podobno muzeum dla dzieci Chiminike. Honduras sam w sobie budzi wśród większości skojarzenia z gangami, biedą i przestępczością, a Tegucigalpa jest miastem opisywanym pod tym kątem wielokrotnie i przez mieszkańców i przez przewodniki – Lonely Planet powołując się na ambasadę USA twierdzi, że dzielnica Comayagüela, gdzie znajdują się terminale autobusowe, jest tylko trochę bezpieczniejsza niż ciemna uliczka w Bagdadzie ;-). Zasięgnęliśmy więc języka na temat dzielnic bezpiecznych oraz niebezpiecznych i postanowiliśmy poruszać się głównie taksówkami.

Tegucigalpa nas zaskoczyła. Wśród miejsc brudnych, zaniedbanych i biednych kwitną wyspy luksusu, których nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Miałam okazję odwiedzić Honduras Medical Center, szklany wieżowiec z parkingiem, spod którego odjeżdżały samochody znakomitych marek, i luksusowymi sklepami dla pacjentów. Strzeżony był przez ochroniarzy z długą bronią palną – to akurat norma w krajach, które dotychczas odwiedziliśmy – tak chronione są sklepy z biżuterią, banki i praktycznie każdy bankomat. W środku wita pacjentów i ich rodziny niezwykle uprzejma obsługa, jeżdżą szybkie i ciche windy, przestronne wnętrza mają wysmakowaną kolorystykę, klimatyzację i plazmy na ścianach, a z głośników sączy się przyjemna muzyka. Wczoraj w ramach spóźnionego Dnia Dziecka oraz gnani potrzebą uzupełnienia strat i zapasów (bateria do Błażeja aparatu, klapki, szampon etc.) pojechaliśmy także do Multiplaza Mall na ulicy Jana Pawła II. Tu też szok był olbrzymi – jest to centrum handlowe rozmiarów warszawskiej Arkadii, z foodcourtem z kilkudziesięcioma restauracjami, kinem i wszystkim tym, co centrum handlowe zazwyczaj zawiera. W zasadzie nie powinno to budzić naszego zdziwienia, ale po Cerro Azul i smutnych ulicach Tegucigalpy kontrast był olbrzymi. Po dokonaniu drobnych sprawunków i pochłonięciu olbrzymich porcji lodów (co to była dla dzieciaków za radość! :-)) chodziliśmy przez chwilę po sklepach, czując, że w swoich krótkich spodenkach, sportowych butach i dawno nieprasowanych koszulkach zupełnie do tego miejsca nie pasujemy. Do tego stopnia, że Błażej zrejterował z eleganckiego salonu fryzjerskiego, w którym wcześniej miał zamiar zafundować sobie “firmówkę” :-). Czuliśmy się trochę jak w muzeum, a za sprawą Sokratesa natrętnie wracała myśl, ile jest rzeczy, których nie potrzebujemy i nie będziemy potrzebować jeszcze ładnych parę miesięcy. I na razie niech tak zostanie.


Wirus – korespondencja specjalna

25 kwietnia 2009

Dzisiaj rano zauważyliśmy, że część osób na ulicy i w metrze ma niebieskie maseczki, co nie miało miejsca wcześniej. Podobne maseczki zauważyłam u pań w kasach w Terminal del Norte, z którego wyruszaliśmy, żeby zwiedzić Teotihuacan. Moja teoria była taka, że podano informacje o zwiększonym smogu, nawet mi samej zaczęło się wydawać, że powietrze jakieś takie bardziej zapylone (ach,  ta siła sugestii). Ale to byłoby podejście, którego można byłoby się spodziewać w Stanach raczej, niż w mieście Meksyku, w którym smog jest codziennością. Jak się okazało, minister zdrowia Meksyku Jose Angel Cordova, potwierdził  wczoraj, że w Meksyku jest epidemia grypy. Zamknięto muzea, biblioteki, szkoły i wyższe uczelnie, co wyjaśniało, dlaczego metro po godzinach szczytu nie wyglądało na specjalnie opuszczone (kto wie, może netto wyszło na to samo – zamknięto uniwersytety, więc wszyscy studenci przenieśli się do metra). Jak przystało na kraj przedsiębiorców, ulica zareagowała natychmiast – przed naszym hostelem, przed którym dotychczas ubijano lukratywne interesy na lewych fakturach, pojawił się sprzedawca maseczek, na ulicach zrobiło się niebiesko, a epidemia stała się tematem numer jeden. Błażej zaś na potrzeby tego posta przeistoczył się w prywatnego detektywa, wziął aparat i wyruszył na Zocalo w celu zebrania materiału dowodowego. A że oczywiste jest, że grupa nosicieli niebieskich maseczek należy do tej bardziej ostrożnej części meksykańskiego społeczeństwa, nie było to łatwe. Efekty strzałów zza węgła i z kolana widać poniżej.

Bardzo dziękujemy za informacje o epidemii, które do nas dotarły. Najbardziej zaniepokojonych informujemy, że objawów grypy nie mamy (już nawet jetlag nam przeszedł), a jutro z samego rana wyruszamy do Oaxaci, odległej o 6 godzin od Mexico City, co powinno wystarczyć, aby zmniejszyć potencjalne zagrożenie. Zrezygnowaliśmy także dzisiaj z wieczornego posiłku w restauracji. Nie wpadamy jednak w panikę, bo naszym zdaniem ryzyko, że się zaraziliśmy jest bardzo niewielkie – w końcu Mexico City to drugie co do wielkości miasto świata z 20 mln mieszkańców, a nas jest tylko czwórka.

DSCN3448     DSCN3443     DSCN3445


Szlachetne zdrowie

17 lutego 2009

Wszystkie portale polecają przed wyjazdem odwiedzenie specjalisty medycyny tropikalnej w celu zasięgnięcia rady dotyczącej szczepień, profilaktyki antymalarycznej i potencjalnych zagrożeń zdrowotnych. Biblią, z której każdy z nich korzysta jest znakomita rządowa amerykańska strona Centers for Disease Control and Prevention. Wszystkie strony i opracowania na temat malarii, podają informacje dużo uboższe niż te, które można znależć na tej stronie. Strony w języku polskim, nawet te poświęcone wyłącznie tematyce chorób tropikalnych, wyglądają  jak przedszkolak przy graczu footballu amerykańskiego w porównaniu do kompendium wiedzy, jakie możecie znaleźć na CDC. Gorąco polecam interaktywną mapkę pokazującą zagrożenie malarią w poszczególnych krajach i rekomendującą rodzaj profilaktyki w poszczególnych rejonach. Można również korzystać z nieco skromniejszej strony WHO. Osobom zainteresowanym bardziej popularnonaukowym podejściem polecam gorąco poruszający artykuł w National Geographic o malarii. Na zachętę przepiękne i złowrogie zdjęcie, przedstawiające pasożyty malarii wśród czerwonych ciałek krwi. 

malaria-parasites-523039-sw

Nie będę Was zanudzać teorią, którą sami możecie sobie doczytać na rekomendowanych przeze mnie stronach, ale przejdę do paru praktycznych szczegółów, które przysporzyły nam trochę  kłopotów.

Po pierwsze, jeśli posiadacie już żółtą książeczkę, sprawdźcie koniecznie, czy została wystawiona na nowym, obowiązującym wzorze. Powinien on zawierać informację, że jest on zgodny z przepisami zdrowotnymi z roku 2005. Na starym wzorze książeczki widnieje informacja o zgodności z przepisami WHO z roku 1969. Nie wszyscy w Polsce o rozporządzeniu WHO wiedzą, a jak wiadomo, nie jest trudno na jednej z granic trafić na formalistę, który uzna stary wzór książeczki za nieważny (i będzie tu w zgodzie z przepisami) pomimo tego, że zawiera aktualne szczepienia.

Po drugie, lekarze rekomendują wykonanie wszystkich szczepień jednocześnie, a w przypadku niektórych szczepień istnieje określony czas karencji (kilka tygodni), w czasie którego niektórzy niechętnie podają inne szczepionki – dotyczy to przede wszystkim szczepionki na żółtą febrę, która jest szczepionką żywą. Co ciekawe, nie znalazłam informacji w żródłach, że takie postępowanie jest niezbędne. Jeśli chcemy ściśle tych zaleceń przestrzegać, należałoby najpierw sprawdzić dostępność poszczególnych szczepionek w Polsce w miejscu zamieszkania, bo nie wszystkie zalecane szczepionki są w obrocie w Polsce. Nam zlecono między innymi szczepienie przeciw meningokokom A+C, chociaz nie było go na liście szczepień  zalecanych w krajach, do których jedziemy. Okazało się, że ta szczepionka nie jest obecnie dostępna w Polsce oraz, że istnieją nie dwa (meningokoki C, na które szczepi się dzieci w Polsce, oraz meningokoki A, przeciwko którym szczepi się osoby udające się w tropiki), ale cztery szczepy, przeciwko którym produkowane są szczepionki – A, C, Y, W-35. W międzyczasie okazało się także, że lekarzom zdarzają się pomyłki i z rozpędu wypisują receptę na popularne menigokoki typu C, zamiast A+C. Ostatecznie zaszczepiliśmy się na A, C ,Y, W-35 a dzieci na A,C i YKiedy doda się do tego zamieszania jeszcze informację, że SANEPID wymaga zaświadczenia o braku przeciwskazań do szczepienia, które jest ważne jedynie 24 godziny, to czapki z głów przed tym, któremu kwestię szczepień udało się rozwiązać podczas jednej wizyty (plus dodatkowej na doszczepienie).

Po trzecie, zła wiadomość dla rodziców wybierających się na tereny malaryczne z pociechami: Malarone Junior polecany w ramach profilaktyki antymalarycznej dzieciom do 40kg  nie jest dostępny ani w Polsce ani w Czechach. Zrealizowanie polskiej recepty w Wielkiej Brytanii jest możliwe, ale tylko po jej weryfikacji przez lekarza praktykującego w tym kraju.  W Niemczech można wykupić ten lek na polską receptę bez komplikacji.

Na koniec o gadżecie medycznym dla przezornych – dostępne są testy na malarię, które można wykonywać w razie podejrzenia tej choroby w sytuacji, gdy nie jest możliwy szybki kontakt z lekarzem. Testy są proste i szybkie, wykrywają antygeny pierwotniaków we krwi i pozwalają określić, czy mamy do czynienia z najgroźniejszym Plasmodium falciparum, czy też z innym, mniej groźnym gatunkiem. Testy nie zastąpią pełnej diagnostyki medycznej. Cena testu sprowadzonego ze Szwajcarii to 70zl.