Złoto czy Słońce

30 grudnia 2009

Święty Mikołaj na wakacjach - plakat w sklepie Niektórzy czytelnicy naszego bloga zauważyli zapewne, że jakoś ostatnio mniej się dzieje. My też mamy takie wrażenie, ale to chyba z naszej strony celowe działanie. To znaczy celowym działaniem było spokojniejsze potraktowanie Australii, a nie zaniedbywanie czytelników. 🙂

Gdy w końcu po Zimnej Zelandii dojechaliśmy do przyjemnego, ciepłego kraju grzechem byłoby nie odpocząć trochę i nie skorzystać z plaż i wody. W końcu są wakacje, prawda? Tutaj w Australii wakacje trwają w pełni, choć w Polsce też chyba okres świąteczny dobrze się ułożył i wiele osób zrobiło sobie dłuższe wolne od pracy. My w każdym razie korzystając z lokalnych wakacji, słońca i dobrego samopoczucia przemieszczamy się w trybie nieco zwolnionym. Z tego też powodu odwiedziliśmy zachwalane we wszystkich przewodnikach oba wybrzeża wokół Brisbane: Gold Coast i Sunshine Coast. Oba zwiedziliśmy najpierw wraz z naszym niezmordowanym przewodnikiem i gospodarzem Andrzejem (jeszcze raz dziękujemy – na pewno nas czyta), a potem zaszyliśmy się na wybrzeżu słonecznym w Noosa, gdzie spędziliśmy (jak już wiecie) Boże Narodzenie. Zbyt długie siedzenie w jednym miejscu jednak nam nie pasowało, więc zaraz po weekendzie wypożyczyliśmy auto i objechaliśmy trochę okolicę. Mamy więc pełen obraz obu wybrzeży, choć nieco spaczony dłuższym pobytem na północnym – nie da się ukryć, że tutaj nam się bardziej podobało.

Ratownicy Aby było jasne o czym piszemy, należy się ociupinka wprowadzenia. Oba wybrzeża (Gold Coast kilkadziesiąt kilometrów na południe od Brisbane, a Sunshine Coast kilkadziesiąt kilometrów na północ) to nadmorski pas miasteczek wypoczynkowych lub letniskowych ciągnący się przez kilkanaście kilometrów, przy czym Gold Coast na południu skupiony jest bardziej w jednym miejscu, a Sunshine Coast jest nieco bardziej rozrzucone. Wyjaśnijmy po pierwsze klimat: w okolicach Brisbane jest ciepło i przyjemnie. Nie jest aż tak wilgotno, jak na północy stanu Queensland – temperatura w okolicach 30 stopni, słońce w ciągu dnia praży mocno, ale woda w morzu chłodzi akurat tak, jak trzeba. Bajka! Druga sprawa to krokodyle: nie ma ich tutaj. Trzecia rzecz to meduzy-stingery: nie występują. Jedyne zagrożenie ze strony morza to fale i prąd wciągający, więc warto korzystać z plaż strzeżonych (a jest tu ich całe mnóstwo) i po prostu uważać. Teoretycznie są jeszcze rekiny, które się tu czasem pojawiają, ale przypadku ataku nie odnotowano od wielu lat, więc też i strachu nie ma. Wybrzeże jest monitorowane i gdyby się taki pojawił plaża byłaby zamknięta. Słowem: jest jak trzeba.

Słynne Metermaids Gold Coast to druga Floryda – nazwy miejscowości takie same (jest więc Miami Beach), zabudowania też (wieżowce z apartamentami) oraz mnóstwo parków rozrywki. Jest również ciągnąca się wzdłuż morza rzeka robiąca za kanał żeglowny – zupełnie tak, jak na Florydzie. Z jednej strony jest więc morze i wspaniałe plaże, a z drugiej kanał pełen motorówek i innego pływającego sprzętu. Po środku miasteczko Surfers Paradise – o nieco mylącej nazwie, bo tak naprawdę wygląda kubek w kubek jak Miami: gigantyczne wieżowce nad samym morzem. Na wystawie widzieliśmy zdjęcie zabudowy Surfers Paradise sprzed kilkudziesięciu lat – wtedy to może był raj dla surferów, ale teraz jest to śliczny przykład komercyjnego kurortu. Ze starych czasów został deptak nad morzem, ratownicy oraz instytucja Metermaids, czyli pań zachęcających do płacenia za parkowanie. Obecnie to już bardziej chyba atrakcja dla turystów, niż służba publiczna, ale początki takie właśnie były. No i oczywiście zostali surferzy, których nadal jest tutaj sporo.

Plaże na Sunshine CoastSunshine Coast jest spokojniejsze, mniej komercyjne i pełne romantycznych zakątków. Jest park narodowy w Noosa, mnóstwo ślicznych plaż, campingi, słynne targowisko w Eumundi, Australia Zoo oraz wszelakie atrakcje: motorówki do wypożyczenia, kajaki, rowery, wycieczki, lekcje surfingu, centra handlowe i nawet bardzo ciekawe góry (Glass House Mountains), które udało nam się zdobyć. Ale najfajniejsze są oczywiście plaże i wspaniałe, silne fale. Zabawa oczywiście dla całej rodziny doskonała, czego nie muszę nikomu, kto lubi morze wyjaśniać. Tyle, że tutaj fale są mocniejsze niż nad Bałtykiem. Nawet nie tyle większe, co właśnie mocniejsze. Uderzają tak, że czasami ciężko ustać i szorowanie tyłkiem po piasku nie należy do rzadkości. Jest też dużo cieplej zarówno w wodzie, jak i na powietrzu. Korzystamy więc ile możemy, a i Sylwestra chcemy spędzić na plaży – w Nowy Rok już wracamy do Brisbane, aby planować dalszy ciąg naszej wyprawy przez Australię.

Wkrótce zaprosimy Zapraszamy do galerii z Sunshine Coast oraz z z Gold Coast.


Bariera pokonana

10 grudnia 2009

Wielka Rafa Koralowa, olbrzymia formacja raf i wysp ciągnąca się na ponad 2600 km. Widoczna z kosmosu, na wszystkich mapach oraz we wszystkich podręcznikach geografii. Dla mnie zawsze była to fascynująca rzecz. Jak to tak naprawdę wygląda? Czy wystaje z wody, jak jakiś mur chiński? Na mapie oznaczona jest takimi falkami, czy też łuczkami. Czy te łuczki to równiutkie bariery, jak ze stali? A może jaskinie jakiś gigantycznych, podmorskich węży? Może ta rafa, to tylko taka morska fatamorgana (lub Chata Morgana) zaznaczona na mapie dla kawału? Będąc tu w Cairns (północ stanu Queensland) nie mogliśmy przepuścić okazji, aby przekonać się, jak ona naprawdę wygląda.

Zakazów jak widać dużo Przemysł nurkowy w Cairns jest zorganizowany inaczej, niż w dotychczas odwiedzanych przez nas miejscach. Ponieważ oboje nurkujemy i jednocześnie musimy mieć na oku dzieciaki, szukaliśmy firmy oferującej pakiety nurkowe, które moglibyśmy wykorzystać sumarycznie na zmianę. Okazało się, że nie da się zrobić nurkowań bez wykupienia wycieczki na rafę (która tutaj oddalona jest od lądu o półtorej godziny szybką motorówką). Większy pakiet jest zaś możliwy tylko przy opcji “mieszkaj na łodzi”, która z przyczyn czysto finansowych jest poza naszym zasięgiem. Gdyby tak udało się jednak (eh, marzenie!) popłynąć kupą na wycieczkę i gdybyśmy mogli zrobić 2 nurkowania razem, a w tym czasie dzieciaki mogłyby snorklować (“rurkować”, czyli nurkować z maską) pod czujnym okiem ratowników? Choć oboje mamy na koncie już kilkadziesiąt nurków to praktycznie nigdy jeszcze nie udało nam się robić tego (znaczy się, nurkować :-)) razem.

24-metrowy aluminiowy katamaran Tusa T5W biurze turystycznym udało nam się znaleźć firmę, która ma łagodne zasady i jest przyjazna rodzinom. Powiedziano nam, że można będzie zrobić tak, jak chcemy – nawet wymogliśmy telefon z pytaniem, czy aby na pewno. Uradowani wpłaciliśmy zaliczkę i rano stawiliśmy się w porcie. Katamaran z 60 turystami i 10 osobami załogi ruszył z portu punktualnie o 8 rano. Po drodze odbyliśmy szkolenie z zasad bezpieczeństwa (idiotoodporne kamizelki ratunkowe), briefing nurkowy (w tym mapka rafy) oraz dopasowaliśmy sprzęt dla siebie i dzieci – w tym seksowne kombinezony antymeduzowe od stóp do głów (meduzy typu Stinger są bowiem plagą wybrzeży Australii w lecie i niestety ich oparzenie może być śmiertelne w skutkach). Gdy już byliśmy już ubrani w niebieskie wdzianka i prawie gotowi do wejścia do wody okazało się, że jest problem. Jedno z nas musi bowiem zostać na pokładzie z dziećmi, bo firma nie może wziąć odpowiedzialności za dwójkę brykających w otwartym oceanie dzieciaków (w tym jedno młodsze słabo mówiące po angielsku). No niby ich rozumiemy i samy na ich miejscu byśmy się nie zgodzili (prawdę mówiąc zdziwiliśmy się wcześniej, że to potencjalnie możliwe – taka dla nas darmowa opieka nad dziećmi :-)), ale z drugiej strony czemu sprzedali nam taki pakiet (robiąc jeszcze zniżkę – trzecie nurkowanie w cenie dwóch). Jak sobie to w takim razie praktycznie wyobrażacie, że dzieci snorklują, a my nurkujemy 3 razy każde z nas na zmianę? – pytamy szefową pokładu.

Sprzęt przygotowanyTrzeba wchodzić do wody, więc ustalamy instruktorem nurkowym, że najpierw ja, a potem Beata. Za nurkowania nam zwrócą. W ten sposób nie mam jednak pary, a jesteśmy już po briefingu i ustaleniu kto z kim wchodzi (nurkuje się zawsze parami dla bezpieczeństwa). Przydzielają mi zestresowaną Monikę, która nie nurkowała od 2 lat i miała płynąć z divemasterem. Sprawdzamy nawzajem sprzęt, a tymczasem Beata drąży skałę i proponuje, abym tylko ja nurkował cały dzień, a oni jutro powinni zafundować jej całą osobną wycieczkę. Rozmawiamy więc jeszcze raz razem z szefową pokładu. W końcu to oni nas źle poinformowali, no nie? Ona jednak nie może zdecydować sama. Dzwoni na brzeg do centrali. Pierwsza grupa nurków wchodzi do wody. Centrala się nie zgadza. Szefowa szuka kapitana łodzi. Ja już stoję na schodkach. Kapitan zajęty cumowaniem łodzi. Beata ubrana z dziećmi gotuje się obok do wchodzenia w następnej turze. Dzieciaki już się palą do rzucenia się w wodę i szukania wzrokiem najładniejszych rybek. Rafa w zasięgu wzroku. Słońce pięknie świeci. Fal praktycznie nie ma. Pogoda jak złoto. Stajemy na schodkach. Pojawia się wreszcie kapitan. Już wie o całej sprawie. Bierze nas na bok i patrzy nam w oczy uważnie. OK – mówi i zgadza się na to, abyśmy płynęli razem! O ile dzieci będą cały czas z jedną z instruktorek! Hurra! Wracamy do oryginalnego planu. Szybka akcja ze sprzętem dla Beaty i gotowe. Bernaś dostaje koło ratunkowe do trzymania (które w sumie nie jest mu potrzebne, bo skacze do wody jak dziki). Monika ucieszona schodzi ze swoim divemasterem. My z sercem na ramieniu zanurzamy się w toń obserwując od dołu nasze dzieci pływające z Kendrą po powierzchni. Pod nami ryby, rafa, i tysiące kolorowych korali. Wiela Rafa Koralowa!

W sumie były trzy wejścia i wszyscy byli zadowoleni. Zarówno my na dole, jak i dzieciaki na górze. Instruktorka Kendra przyznała potem, że przeprasza za zamieszanie, ale taka jest polityka firmy, zaś dzieciaki okazały się jednymi z najlepszych rurkowników, jakich miała. Nie robiły problemu, nurkowały świetnie no i na koniec dostały dyplomy Discover Snorkeling (Isia nieco zblazowana, bo co to dla niej taki dyplomik, ale Bernaś naprawdę dumny). My też!

Wielka Rafa KoralowaJak więc wygląda ta rafa? Okazało się, że jest to cały szereg raf oraz wysepek ciągnących się kilometrami. W sumie tworzy to wielką barierę osłaniającą ląd od oceanu, ale osłona ta znajduje się najczęściej metr lub kilka metrów pod wodą. Gigantycznych węży morskich też tam nie ma, tylko czasami rekiny przypływają. Pod wodą rafa okazała się być bardzo ładna i pełna kolorowych korali i wesołych rybek, ale ze względu na porę roku przejrzystość wody niebyła najlepsza. Mimo to widzieliśmy sporo fajnych stworzeń w tym jednego wielkiego Maori Wrasse, który przepłynął majestatycznie obok nas łypiąc groźnym okiem. Wspólne nurkowanie (w sumie zrobiliśmy trzy nurki) dało nam też okazję do popracowania nad podwodną komunikacją i myślę, że kolejne zejścia razem będziemy robić już z mniejszym stresem.


Z deszczu pod wodospad

27 listopada 2009

Droga do Te Anau - pada przed nami za nami tęcza Plan był taki, aby z marszu zdobyć też trzeci z New Zealand Great Walks, a konkretnie Routeburn Track. Nie udało się głównie ze względu na pogodę i logistykę. A było tak, że gdy dojechaliśmy do centrum informacji DOC w Queenstown, okazało się, że nadchodzi deszcz i z chodzenia nici. Poza tym schroniska na najbliższe dwie noce są w całości obłożone. Po precyzyjnej analizie prognozy pogody ostanowiliśmy więc pojechać na drugą stronę szlaku, odwiedzić Milford Sound (jeden z cudów natury, przepiękny fiord na południu), który był zaplanowany na później i potem spróbować przejść choćby kawałek Routeburn Track od drugiej strony – z jednym noclegiem. Dzięki temu nawałnica miała nas minąć. Już dojeżdżając do miasta Te Anau obserwowaliśmy z niepokojem stan nieba, a raczej tego, co zwykle jest niebieskie. Tym razem było szaro, wiało strasznie mocno i lało jak z cebra. Prognoza okazała się więc prawdziwa. Podobnie z następnym dniem, bo już wieczorem w środę wypogodziło się nieco, a czwartek mieliśmy bajkowy – słoneczko, choć wiatr dalej zawiewał. Zgodnie więc z planem przejechaliśmy się całą drogą widokową do Milford Sound i zaokrętowaliśmy się na jednostkę pływającą firmy głoszącej, że dzięki mniejszej jednostce i bardziej rodzinnej atmosferze wrażenia będą niezapomniane.

Wodospad w Milford Sound I rzeczywiście! Kapitan opowiadał nam o widoczkach na prawo i lewo, pani barowa częstowała kawą i herbatą, a my robiliśmy zdjęcia gdzie popadło rozmawiając przy okazji z poznanym zupełnie przypadkiem na pokładzie dziobowym Jarkiem z Wrocławia (tu serdecznie pozdrawiamy). W pewnym momencie pomocnik kapitana zaczął rozdawać kubeczki pytając, czy chcemy spróbować wody z wodospadu, bo “podpłyniemy pod wodospad tak, że można będzie sobie nabrać”. Ha! Frajda w sam raz dla 4B. Kto by nie chciał wody z wodospadu w Milford Sound, prawda? No i rzeczywiście dziobem statku podpłynęliśmy pod sam wodospad i wówczas okazało się, co załoga miała na myśli. Statek nie to, że przepłynął koło wodospadu, a pasażerowie wyciągnąwszy ręce z kubkami mogli sobie nabrać wody nie przerywając wesołych pogawędek. Kapitan po prostu wpłynął pod wielki wodospad (na tym zdjęciu powyżej nasz statek miałby może pół centymetra wysokości) i na nasze głowy spadło kilkanaście wiader wody (“wiadro wody” to jednostka znana ze Śmingusa i oznacza po prostu “bardzo dużo wody na raz”). Będąc w kurtkach i kapturach na głowach (jednak nieco ostrzegli, że nas zleje) oraz schowawszy wcześniej aparat do kabiny (całe szczęście!) górę mieliśmy w miarę uratowaną. Jednak zanim uskoczyliśmy do wnętrza nogom się zdrowo dostało. Dość powiedzieć, że w adidaskach nam rozkosznie chlupotało. Pomocnik kapitana chodził potem i pytał każdego, czy było fajnie, a pani barowa z uśmiecham na ustach rozdawała wodę wodospadową, którą zdążyła nabrać do większego wiaderka (przy okazji – woda z wodspadu w Milford Sound smakuje jak woda). Resztę rejsu dzieci spędziły wewnątrz popijając ciepłą herbatkę (ubaw jednak miały po pachy), a my na pokładzie susząc spodnie na wietrze i słońcu (o dziwo dość szybko wyschły – gorzej z butami). To rozrywka dla nowozelandczyków – skomentowaliśmy potem.

Rano byliśmy gotowi do wycieczki spacerowej po górskich szlakach, ale niestety pogoda nas znowu przegoniła. Anomalia numer dwa rozpoczęła się nieco wcześniej niż wg prognozy i cały piątek zapowiadał się koszmarny, bo gdy już rano leje, a na niebie same chmurzyska to nie wygląda to różowo. Zresztą może to nie anomalia, tylko zupełna normalka tutaj? Popatrzywszy na nasze wilgotne wciąż buty i stan nieba (deszcz zacinał niemal poziomo) dokonaliśmy honorowego odwrotu. Routeburn track nas więc pokonał – można tak rzec. Jechaliśmy potem prawie 4 godziny do Invercargill i lało cały czas. 😦

Zdjęcia z Milford Sound i Fiordlandu w galerii. Zapraszamy!


W rytmie pływów

19 listopada 2009

Wysepka Dobrze wywnioskowaliście. Znów zapadliśmy w głuszę. Przynajmniej w sensie elektronicznym. Nie ma Internetu, nie ma zasięgu, wieści ze świata nie docierają, a jedyną formą kontaktu jest telefon satelitarny w rozklekotanym blaszaku z rozjechaną i rozprutą miejscami żółtą niegdyś kanapą. Jeden na 38 km szlaku. Są plusy oderwania od świata (choć są sytuacje, kiedy nie jest to łatwe) i większość z zagonionych mieszkańców miast takie odcięcie elektronicznej pępowiny sobie ceni, przynajmniej krótkofalowo. Do tych, którzy chcą pospacerować swobodnie rozkoszując się widokami, ale nie mają zbyt dużo czasu, skierowane są oferty taksówek wodnych, które wożą i odbierają turystów z wybranych punktów szlaku. Mogą też przewozić bagaże. Turysta wtedy jest skutecznie odciążony i z bagaży, i z gotówki. Nie do końca nam to pasowało, a i plany mieliśmy bardziej ambitne. Porzuciliśmy samochód na darmowym parkingu na początku szlaku, zapakowaliśmy plecaki jedzeniem instant – od kuskusu począwszy, na zupkach “chińskich” (Made in Australia) kończąc oraz motywatorami (czekolady i miód), przytroczyliśmy do plecaków namiot i karimatki i ruszyliśmy przed siebie na trzydniową wędrówkę.

Widoczek na szlakuSzlak w Parku Narodowym Abla Tasmana jest uważany za jeden z bardziej przyjaznych w Nowej Zelandii ze względu na łagodny klimat, piękne krajobrazy, dostępność i niewielkie różnice wysokości. Dodatkową atrakcją jest to, że niektóre odcinki biegną po plażach dostępnych jedynie w czasie odpływu, a nawet wtedy nogawki i tak można sobie zdrowo pomoczyć. W takiej sytuacji najlepiej jest planować wszystko z ołówkiem w jednej ręce i tablicą pływów w drugiej. Bo jak się spóźnisz, to zamiast chodzenia przyjdzie pora na pływanie.  A i ocena dostępności danego przejścia bywa zawodna, bo niekiedy określenie “przejście dostępne dwie godziny przed i po odpływie” oznacza konieczność brodzenia w wodzie po pas. A przecież to nie obóz marines, tylko rodzinna wycieczka :-).

Niełatwo się idzie po muszelkach Szliśmy więc z zegarkiem w ręku. Przystąpiliśmy do eksploracji różnych technik przejścia przez strumyczki, rwące rzeczki i błotniste plaże. Niektórzy bardzo nie chcieli sobie moczyć nóżek i preferowali przejścia dookoła (nie wszędzie się dało niestety) po wyjątkowo szorstkich i kanciastych kamieniach i między gałęziami drzew złośliwie chwytających za plecak. Byle nie przez rzeczkę. Inni wdzierali się na plecy tatusia z dzikim okrzykiem godnym prawdziwego kowboja i przekraczali strumyczek suchą nogą. Z racji takiej, że rzeczka wiła się po dolince szeroką wstęgą przez ładnych parę kilometrów, a miejsce brodu nie było jasno określone, próby rozpoznania terenu obejmowały również obserwacji obozu wędrownego złożonego ze sporej grupy nastolatków pod wodzą dziarskich wychowawców. W końcu przynajmniej oni powinni wiedzieć, co robią.  Ogólnie nie było źle, plecaczki dzieciaków pomoczyły się troszkę od spodu. spodnie mieliśmy mokre, ale poza pękniętą szybką od komórki, otartą ręką i stopami pokłutymi walającymi się w błotku muszelkami, większych strat nie było. Przetrwaliśmy ataki muszek piaskowych (sandflies) gryzących wprost obrzydliwie oraz próby napaści z powietrza dokonywane przez niepozorne ptaszki, które bohatersko broniły swoich gniazd wyglądających jak kupki patyczków porozrzucanych na plaży według nieznanego kodu. Za to widoki zapadały pamięć i pogoda była po nowozelandzku przepiękna, czyli tylko jedną noc lało, a w czapkach spaliśmy jedynie dwa razy. Stwierdzamy również, że powoli zamieniamy się w lokali, bo cieszymy się, jak jest powyżej dwunastu i nie pada, oraz zimny prysznic to już dla nas pestka. Przyda nam się na południu.

Galeria tu…


Przez wielką wodę

14 listopada 2009

Cieśnina Cooka Jesteśmy już na południowej wyspie Nowej Zelandii, gdzie dostaliśmy się oficjalnym, państwowym promem Interislander. Wyobrażacie sobie, że Polska jest przecięta na pół i między obiema częściami tylko pływa prom (konkretnie to rotacyjnie pływają 3 jednostki)? Cieśnina Cooka w najwęższym miejscu ma 25 km, ale na zbudowanie tu mostu nie ma szans. Co prawda najdłuższy morski most świata ma aż 36 km (zbudowali go oczywiście Chińczycy), więc teoretycznie czemu nie, ale Nowa Zelandia jest zbyt aktywna sejsmicznie, aby się to udało. Poza tym aby postawić jakieś podpory trzeba by się bardzo głęboko zanurzać, bo cieśnina jest głęboka. No i pewnie to kompletnie nieopłacalne, bo w odróżnieniu od Chińczyków tu mieszkańców jest tylko 4 mln, z czego większość mieszka w Auckland i się stamtąd nie rusza. Nie ma szans – na moje oko. A i jeszcze potem jakiś statek nie mógłby się pod tym mostem przecisnąć, jak to miało miejsce w Danii niedawno. 🙂 Pozostaje więc prom towarowo-pasażerski, który tutaj (jako jedyny środek transportu między dwoma częściami kraju – poza samolotem) nawet przewozi całe wagony, bo tory kolejowe między Auckland (północ) a Christchurch (południe) są przerwane cieśniną Cooka.

Prom Interislander Kaitaki Nie próbowaliśmy pociągu – czy wagon wjeżdża wraz z pasażerami do środka, czy nie? W wypadku samochodu tak się to właśnie odbywało. Wjechaliśmy więc do wielkiej paszczy promu i zaparkowaliśmy pojazd we wskazanym miejscu. Następnie mieliśmy 3 godziny na zwiedzanie statku (sklepy, place zabaw, 2 kina, bar, restauracja i tarasy widokowe). Szczególnie fajne były widoki z tarasu widokowego, ale niestety wiało zdrowo. Całe szczęście, że akurat nie padało, bo ostatnio z tą wiosenną pogodą na półkuli południowej coś jest nie tak. Płynęliśmy więc majestatycznie wzdłuż cieśniny Queen Charlote i podziwialiśmy widoczki szczelnie owinięci kurtkami (no dobra, tylko ja trochę podziwiałem, a pozostali siedzieli i grzali się przed TV). Żeby było weselej płynęliśmy w piątek trzynastego, a prom nazywał się Kaitaki, czyli Challenger. Skojarzenia były jednoznaczne i dlatego niektórzy naszej ekipy mieli zdrowego pietra, bo przecież postępuje za nami i przed nami to fatum, o którym tu było nie raz. Na szczęście nic się nikomu nie stało, już jesteśmy z drugiej strony i wybieramy się na Abel Tasman Coast Track.


Wielki błękit

18 października 2009

Płaszczka Wielki błękit, wielkim błękitem, ale w sumie w tych okolicznościach przyrody należałoby powiedzieć wielki podwodny ogród. Bo tak to mniej więcej wygląda. Niesamowicie! Rosną tu korale kapusty, pływają ryby papugi, a na dnie leżą morskie ogórki. No i jeszcze do tego wszystkiego pływa niezliczone mrowie ryb wszelakich. W czasie naszych nurkowań na Fidżi wraz z bardzo sympatycznym ośrodkiem Ratu Kini’s udało nam się kilkakrotnie odwiedzić supermarket – jedno z najbardziej znanych tutejszych miejsc nurkowych, gdzie niemal gwarantowane jest spotkanie z rekinem. Były też i inne miejsca nurkowe (Gotham City, Pinacles, Seven Sisters, Tuanuku, Plantation Pinacle, Namotu Passage) i inne widoczki, a ponieważ nurkujemy prawie- a snorklujemy wszyscy 4B, to i widoków było mnóstwo. Ja po raz kolejny próbowałem opanować mój aparat fotograficzny i robić pod wodą zdjęcia bez dodatkowego oświetlenia. Niezbyt to się trzeba przyznać udaje, więc większość zdjęć ma tonację blue. Na koniec aparat się zbiesił i zepsuł do końca na śmierć. 😦 Galeria w przygotowaniu. Cierpliwości!  Zapraszamy do galerii.

Rekin w supermarkecieW czasie odwiedzin samoobsługowego, podwodnego supermarketu dla rekinów (tu przypływają na śniadanko – najlepiej w czasie odpływu) udało się nam zobaczyć te piękne ryby (w wersji niegroźnej, żywiącej się rybami, a nie nurkami). I to po kilka na raz pływające w grupach i krążące nad dnem. Wrażenie niesamowite, choć nie były to olbrzymie egzemplarze (największy ze 2,5m), więc znowu aż takiego strachu nie było. Jednak w porównaniu z mrowiem kolorowych rybek zamieszkujących rafę taka większa pływająca jednostka podwodna wygląda naprawdę majestatycznie. Ja miałem też to szczęście zobaczyć jednego w świetle latarki w czasie nurkowania nocnego. To było dopiero coś! Ciemno wokół jak u murzyna pod koszulą, w gaciach mokro (dosłownie, bo pływamy w krótkiej piance) a wszystkie trzy latarki skierowane na jasny, spory kształt pływający w granatowej toni. Kształt popływał wokół nas i wyniósł się szybko. Światło mu się chyba nie podobało. A może nurkowie patrzący mu w talerz?

Podwodne ogrody i ich mieszkańcyW ZOO we Wrocławiu można zobaczyć smutnego słonia lub śpiącego lwa i tygrysa, jadąc do lasu biegającą sarnę, a na polu zająca. Jeżdżąc po całym świecie zwierzaków naziemnych można spotkać sporo. A czasem nawet jakieś większe ptaszydło się trafi. Ale wsadzając głowę do wody (najlepiej tam, gdzie jest rafa koralowa) zobaczycie takie nagromadzenie życia (rybki, kraby, ślimaki, korale i mnóstwo innych stworów), że niech się chowają wszystkie dżungle i sawanny. Naprawdę warto. Różnica jest kolosalna. I nie trzeba ani specjalnych uzdolnień, ani odwagi, bo fajne widoki są nawet przy plaży z maską na głowie. Nurkowanie ze sprzętem daje jednak ten komfort, że można bez stresu siedzieć nieco głębiej (przy czym tutaj na rafie najfajniej jest właśnie płytko – koło 10 metrów pod wodą). Strasznie gorąco zachęcam wszystkich jeszcze nie nurkujących! A okazji jest mnóstwo bo i w Chorwacji i w Egipcie baz nurkowych z polską obsługa bez liku. Zresztą pod wodą język nie stanowi problemu, bo i tak rozmawiać nie można. Sam kurs można zrobić i we Wrocławiu – my tak właśnie zaczynaliśmy (tu cichcem przemycona reklamka), aby sobie nie “psuć” wakacji. 🙂

Galeria z wyspy Mana tutaj…