Pamiętacie może film “Choć goni nas czas?” (org. “The Bucket List”) z Morganem Freemanem oraz Jackiem Nicholsonem jako zblazowanym luksusem bogaczem delektującym się kawą Kopi Luwak – najwyraźniej najdroższą kawą świata (jakieś 350$ za kg)? A pamiętacie, jak ją wytwarzano? Owoce kawy dawano łasicom, czekano, aż je przetrawią, i nienaruszone ziarna kawy odzyskiwano …ykhm… eufemistycznie mówiąc. W Wietnamie wszystko jest “same same … but different” (tj. takie samo, ale inne), więc i w sprawie słynnej kawy wymyślono sprytny sposób na obniżenie kosztów i ceny tego ekskluzywnego produktu – naukowcy zidentyfikowali enzymy odpowiedzialne za niezwykły aromat i teraz zamiast hodować łasicę wysługują się biotechnologią. Nie piliśmy oryginalnej Kopi Luwak, ale donosimy, że ta traktowana enzymami jest rzeczywiście bardzo smaczna, szczególnie ze słodkim skondensowanym i dodatkowo zagęszczonym mleczkiem. A może to właśnie to mleczko jest takie smaczne? Jako dyletant kawowy nie jestem w stanie stwierdzić nic poza tym, że świadomość użycia enzymu pozbawiła naszą kawę, hmm…specyficznego smaczku.
W Wietnamie je się chyba wszystko, to i my postanowiliśmy spróbować czegoś ekstremalnego – robaczków marki nieznanej. Robaczki w metalowej miseczce sprzedawała pani na targu niedaleko naszego hotelu. Obok stało sobie mleczko sojowe w woreczkach, tofu i inne specjały i przez chwilę łudziłam się, że są to robaczki wegetariańskie np. sojowe;-). Ale nie. Robaczki, a właściwie ugotowane poczwarki robaczków, wyglądały bardzo robaczkowato, okazały się być soczyste i przyjemnie strzelały z zębach. Smak gotowanej, wodnistej fasolki o wyjątkowo twardej skórce był zupełnie przyzwoity. Podejrzewam, że byłyby lepsze z sosem chili, ale akurat nie było go na podorędziu, więc robaczkami musieliśmy się delektować saute. Gdyby to były jedwabniki (a kto wie?), moglibyśmy oznajmić, że spałaszowaliśmy jedwab w czystej postaci, ale pewności nie ma, więc PR zostawimy na razie na boku.
Będąc w Sajgonie nie można nie jeść sajgonek (ang. “spring roll”), czyli mikronaleśników z papieru ryżowego. W sajgonkach można znaleźć same pyszności: krewetki, sałatę, bazylię tajską, grzybki, makaron ryżowy, który dodaje im wilgotności, kurczaka, owoce morza, orzeszki ziemne i co komu przyjdzie do głowy. Sajgonki w Sajgonie są wszędzie: na targu, w małych wózkach z gastronomią i w eleganckich restauracjach. W Polsce na ogół oferowane są sajgonki smażone, my jednak bardzo polubiliśmy sajgonki świeże – delikatniejsze, lżejsze, ze sporą ilością zieleniny. Smaczniejsza wersja przygotowywana jest z własnoręcznie zrobionego papieru ryżowego, ci, którym brakuje czasu lub chęci używają gotowych opłatków ryżowych.
Papier ryżowy to też zresztą bardzo ciekawy wynalazek – ryż namacza się, miksuje z wodą i następnie rozprowadza na kawałku tkaniny rozciągniętej nad garnkiem z parą. Przykrywa się pokrywką i po minucie ściąga delikatnie patyczkiem od szaszłyka albo specjalną rolką. Jak ktoś chce makaron ryżowy, to może nałożyć kilka warstw więcej, pokroić drobno i gotowe. A jak ktoś chce go zachować na później, może go w słońcu wysuszyć na opłatek.
Cóż za cudowna roślina, ten ryż!
Przy okazji zapraszamy do rzucenia okiem na nowo dodane galerie: