Już ich nie ma

23 czerwca 2009

W Ekwadorze już ich nie ma… Kolorowych, oklejonych naklejkami, pomalowanych w najbardziej zwariowane kolory, ze zużytymi siedzeniami z wystającą gdzieniegdzie gąbeczką, obśmianych niejednokrotnie z pogardą. Będę za nimi tęsknić. Za chickenbusami.

Honduras Panowie w kapeluszach Pomimo hałasu, wstrząsów i innych drobnych niedogodności jest to najbardziej wygodny i zabawny sposób podróżowania po Ameryce Środkowej. Żaden inny lądowy środek lokomocji nie jest tak dobrze klimatyzowany wiaterkiem, który hula po pędzącym autobusie dzięki przemyślnemu systemowi do połowy otwieranych okien. Hula radośnie i swobodnie, bo siedzenia są niewielkie i niskie, za to przestrzeń nad nimi spora. Widać wszystko i wszystkich, dzięki temu biznes i życie społeczne kwitną i umacniają się więzi międzyludzkie, o czym za chwilę. W środku każdy chcikenbus jest inny, każdy ma swój niepowtarzalny charakter i ozdoby – naklejki, plakaty, kolorowe furkoczące zasłonki. Wspierające duchowość napisy i plakaty często są umieszczone są nad siedzeniem kierowcy lub też wymalowane z tyłu. Przodują cytaty z Biblii – przebojem jest “Pan jest pasterzem moim,  niczego mi nie braknie”. Bardzo często wypisane zresztą zaraz obok metalowych, solidnych tabliczek z hasłem “All American”. Zdarza się też królik Bags albo Tom & Jerry zamiast cytatu.

Nikaragua Błękitny GromNa kolejnych  przystankach (bardzo wielu przystankach dodajmy dla ścisłości) można dogodzić swojemu podniebieniu – w zależności od kraju i regionu można zakupić od wchodzących sprzedawców: wodę z kokosa, zmrożone napoje w butelkach lub woreczkach (wnoszone w miedniczkach i workach z lodem), owocowe smoothie w zgrabnych folijkach, krojone mango i arbuzy gotowe do spożycia, owoce na patykach w zagadkowych polewach, pełen obiad na plastikowych talerzykach (kurczak, ryż, platany, sałatka), baleady, quesadille, tacos i inne tortillowe frykasy, chipsy z platanów, chicharon, pan de coco (chlebek kokosowy), domowe muffinki z rodzynkami, zjadliwie różowe kokosowe kulki, ciasteczka kruche i francuskie, lody i gumy do żucia. Z innych rozrywek oferowane są kolorowanki, długopisy i pirackie filmy. Uff… jak widać bez chickenbusów świat drobnej przedsiębiorczości nie byłby tak urozmaicony…

Belize - Ciekawy świat dookołaDodatkową zaletą jest to, że bagaże można mieć pod ręką i na oku – z tyłu autobusu. Wysiadać tamtędy też zresztą można, jeśli drogi nie zastawiają bagaże innych pasażerów. A bagaże mogą być rozmaite. Koguty, kurczaki lub kury są zazwyczaj dyskretnie trzymane pod siedzeniem, więc jak już się człowiek zorientuje, co go smyra w nóżkę, to się może odprężyć. Poza tym podróżować z właścicielami mogą: kiście bananów – na oko około 50 sztuk w jednej, a kiści kilka; plastikowe krzesełka w ilości sztuk 13 zręcznie połączone w kolorowy stosik; wiklinowe kosze o średnicy 1 metra; 10 worków mąki po 50 kilo każdy i tak dalej. Rozmaitość ciekawych towarów, a czasem też sposobów ich pakowania (lub nie pakowania) doprawdy wielka.

Gwatemala - ChickenbusW kolejnych wioskach prędkość autobusu nie jest, ykhm… zbyt duża, więc można robić zdjęcia scenkom rodzajowym, a nawet na chwilkę wyskoczyć po jakiś wypatrzony smakołyk. Żeby zaś pasażerom nie było nudno muzyka z głośników leci na cały regulator. Dominuje nurt romatyczno-latynoski oraz lata 80-te. “Chiquitita” w autobusiku w maleńkiej honduraskiej wiosce ma niezapomniany smak… No i jak tych chickenbusów nie pokochać?

No i jeszcze ten zaśpiew… Jakoś tak jest w Ameryce Środkowej, że oprócz kierowcy w autobusie jest zawsze jego pomocnik, który zbiera opłaty i pokrzykuje głośno, dokąd rzeczony chickenbus zmierza. Może to brzmieć na przykład tak: Rrrranadarrrranadarrranada! i zawsze kończy się charakterystyczną wznoszącą się intonacją.  Łatwo zgadnąć, że chodzi o Granadę, prawda? 😉

Poniżej przypis techniczny od Błażeja:

Chickenbusy są praktycznie zawsze starymi szkolnymi autobusami ze Stanów. Pochodzą na oko z lat 60-tych lub 70-tych, ale o dziwo jeżdżą. Albo technika amerykańska jest tak świetna, albo lokalni mechanicy mają smykałkę. Albo jedno i drugie. W każdym razie taki autobus jest strasznie prosty w konstrukcji i wygląda przez to bardzo solidnie. Mocna stalowa rama, pancerne resory (dlatego tak trzęsie na wybojach), sztywna metalowa buda, silnik z ogromnym zapasem mocy (ale paliwo tu tanie) i te wysławiane przez Beatę okienka. A! No i oczywiście tylne drzwi z olbrzymią, stalową wajchą służące do ładowania towaru. Żadnych wygód, żadnych skomplikowanych urządzeń. Mechaniczna dźwignia otwierająca drzwi z przodu i klakson w postaci sznureczka wiszącego nad głową to najważniejsze narzędzia pracy lokalnego kierowcy. Dla mnie rewelacja.

Zapraszam do specjalnej galerii chickenbusowej.


Kino drogi

2 Maj 2009

Plan był następujący: z chłodnego, górskiego San Cristobal przejechać do tropikalnego Palenque, następnie do Playa del Carmen na Jukatanie i w zależności od sytuacji epidemiologicznej albo kontynuować zwiedzanie miast Majów wynajętym na kilka dni samochodem, albo zaszyć się grzecznie w jakimś hoteliku i przeczekać, aż się wszystko ustabilizuje. Już wcześniej co poniektórzy namawiali nas, żebyśmy skończyli w końcu z tym Hichcockiem (wg nas bardziej była to mieszanka thrillera medycznego i filmów katastroficznych), więc posłusznie oznajmiamy, że zmieniamy konwencję na kino drogi i mamy nadzieję, że thriller o nas zapomni.

Wypalana dżunglaZarówno San Cristobal jak i Palenque leżą w Chiapas – najbiedniejszym chyba obszarze Meksyku w dużej części zamieszkałym przez Indian. Setki lat nierówności społecznych i nędza, w jakiej żyje część społeczności indiańskiej, spowodowała, że należy on również do stanów najbardziej niespokojnych – ostatnie powstanie Indian miało miejsce w roku 1994. Droga z San Cristobal do Palenque (203km = 6 godzin!) po zmroku także nie należy do bezpiecznych – zdarzają się tam napady z bronią. Za dnia widać dlaczego. Z wysokości 2300m n.p.m. zjechaliśmy na wysokość 300m n.p.m. mijając dwa poligony, kilka posterunków, więzienie i kilkanaście wiosek indiańskich. Dobrze jest w tym momencie zweryfikować pojęcie wioski indiańskiej, gdyż nie jest to krąg tipi z ogniskiem w środku, ani szereg chałupek z czerwoną dachówką.  Większość jednoizbowych chatek sklecona była z desek i przyklejona jakimś cudem do stromego zbocza. Poletka porastała kukurydza lub pokrywały je zeschłe łodygi roślin, gałęzie i liście. Bananowce rosły gdzie popadło, dzieci biegały po ceglastej ziemi. Pomiędzy wioskami widać było świeżo wykarczowaną ziemię siłą wyrwaną dżungli, o niektórych miejscach ktoś jakby zapomniał i tam zieleniły się świeże pędy. Całość wyglądała jak pobojowisko – miało się wrażenie, że toczy się tu jakaś straszliwa walka, a obie strony – i człowiek i dżungla są mocno nią umęczeni.

Kiedy dojechaliśmy do Palenque dość mocno już zmęczeni ciągłymi zakrętami na górskich drogach, okazało się, że ze względu na walkę ze świńską grypą wszystkie muzea państwowe Meksyku wliczając w to Palenque i inne miasta Majów będą zamknięte aż do 6 maja. Podobnie wodospady i inne atrakcje. Zapachniało kwarantanną, więc po krótkiej wojennej naradzie postanowiliśmy ominąć Jukatan i skierować się prosto do Tikal, do Gwatemali – na szczęście udało się to zaaranżować z właścicielem umiejscowionej nieopodal agencji Na rzeceturystycznej. Jednak do Gwatemali dostać się nie jest tak prosto, co się miało okazać nazajutrz. Wyruszyliśmy o 6 rano eleganckim klimatyzowanym busikiem zabierając po drodze grupę Nowozelandczyków i Australijczyków. Po 2 godzinach okazało się, że dalej zawiezie nas inny, także klimatyzowany, niemniej jednak nie aż tak wytworny tzw. samochód turystyczny. Dostaliśmy pieczątki po meksykańskiej stronie, właściciel agencji pożegnał nas machając serdecznie i zostaliśmy wraz z bagażami zapakowani do łodzi drewnianej, motorowej, krytej trzciną, która w ciągu pół godziny miała nas przewieźć na stronę gwatemalską, wprost w ramiona kierowcy autobusu jadącego do Flores, bazy wypadowej do Tikal w Gwatemali. Łódka była fantastyczna, rzeka (Usumacinta) rwąca, pełna wirów i otoczona dżunglą, jeśli zaś chodzi o bezpieczeństwo, to kapoki bezpiecznie spoczywały sobie na rufie w worku na ziemniaki. Wysadzono nas jednak na brzeg dość sprawnie i sternik pożegnał się z nami mówiąc, że nasz autobus przyjedzie za 20 minut.

Nasz wyczekany autobus Czekaliśmy więc w atmosferze piknikowej z Nowozelandczykami i Australijczykami strzelając z Bernasiowego łuku, polewając się wodą, ganiając za małpami i zawierając taktyczne alianse przeciwko lokalnym wyzyskiwaczom, którzy nie mając wydać reszty ze 100 quetzali (waluta gwatemalska) blokowali dostęp do toalet.  Co jakiś czas przyjeżdżał jakiś autobus, mikrobus, chickenbus, dogbus (wg Bernasia zamiast kurczaków ma psa na przyczepce), tylko nie nasz upragniony środek lokomocji. Za każdym razem byliśmy zapewniani o tym, że jeszcze pół godzinki i będzie na miejscu. Zdążyły przypłynąć jeszcze dwie inne łódki, i dalej ani widu ani słychu. W ciągu tych trzech godzin choć w cieniu, ale w upale, zdążyliśmy się umęczyć niemiłosiernie, więc skoro nasz autobus zajechał, byliśmy w siódmym niebie. W międzyczasie do ekipy dołączył uliczny iluzjonista amator narodowości nieznanej, oraz nowe latynoskie wcielenie Che – bose, w czerwonej koszulce z żółtą gwiazdą na piersi i charakterystycznej czapeczce na włosach, która nie chroniła przed upałem, ale niewątpliwie dodawała stylu. Zapakowaliśmy się nieszczęśni do autobusu nie pierwszej już młodości, ale za to z otwieranymi oknami i  ruszyliśmy naprzód. Na tym etapie stwierdziłam, że jeśli trend się utrzyma, to do Flores dojedziemy na furmance. Po trzech kilometrach wysiedliśmy i ustawiliśmy się w kolejce do urzędników gwatemalskich. Upał doskwierał, stadka kurczaków uganiały się przed urzędem imigracyjnym, półnagi iluzjonista intensywnie ćwiczył, a Che uśmiechał się tajemniczo. O dziwo, było miło i pieczątki dostaliśmy wszyscy i tym samym oficjalnie wyrwaliśmy się ze szponów zarazy.Potem pozostało nam jedynie przetrwać kolejne półtorej godziny jazdy po drodze szutrowej z prędkością 35km/h i z otwartymi oknami. Radosny optymizm jednak dominował, bo jak w końcu wjechaliśmy na asfaltówkę, to wszyscy zaczęli się poklepywać po ramionach. Przed Flores czekała nas jeszcze jedna (zgodna z trendem) przesiadka do ciasnego mikrobusa bez klimatyzacji, ponieważ, jak nam powiedziano, duże autobusy nie mogą do Flores wjeżdżać. Ale co tam, po 11 godzinach i 5 środkach lokomocji byliśmy na miejscu. Odebrał nas, jak się przedstawił, “reprezentant tej samej firmy”, zadając kłam tezom, że współpraca meksykańskich i gwatemalskich agencji nie istnieje. Ufff, co za ulga!

Zdjęcia tu.


Krokodyla daj mi luby

30 kwietnia 2009

Kanion Sumidero by Bernaś (jest nasza żółta motorówka i krokodyl) Żeby nie było, że tylko jemy, obijamy się oraz uciekamy przed świńskim choróbskiem i trzęsieniami ziemi to może dziś parę słów o lokalnej tu atrakcji, czyli Canyon de Sumidero. Pojechaliśmy tam wczoraj z naszego urokliwego San Cristobal (pół godzinki z górki na pazurki), kupiliśmy bilety na łódź i pognaliśmy w stronę kanionu. Wycieczka bardzo fajna, bo nie był to leniwy spływ kanionem, tylko szybka przejażdżka motorówką. Pomimo tego, że cały kanion objęty jest parkiem narodowym, nikt się specjalnie nie przejmuje i pełne turystów motorówki z doczepnymi silnikami 200 KM gnają w prawo i w lewo 45 km/h (mierzyłem GPS-em). Zresztą sama rzeka też nie wygląda na najczystszą, a kanion jako dzisiejsza atrakcja turystyczna jest wynikiem działań człowieka, gdyż na samym końcu jest spore jezioro zakończone tamą z wodną elektrownią. Dzięki zaporze woda w rzece przecinającej góry podniosła się (w najgłębszym miejscu ma 260m – tu już naprawdę sporo) i pozwoliła na swobodne pływanie, gdyż koryto rzeki ma nawet w najwęższym miejscu jakieś 30 metrów szerokości. U nas zieloni na pewno przywiązaliby się do drzew albo pikietowali przy przystani. W pierwszym przypadku zjadłyby ich krokodyle, a w drugim wyrzuciliby ich Meksykanie. Tutaj to jest czysty biznes, bo każdy turysta zostawia 150 pesos (ok 40 zł), a ruch tam mają wielki. Nasz pilot nie przejmował się zbytnio mijającymi nas łodziami (prawidłowo wykonywał manewr pokonywania fali), pływającymi kłodami (niektóre wielkości pnia drzewa) oraz wystającymi w niektórych miejscach głazami i pruł wodę tylko lekko manewrując. Po drodze mieliśmy kilka przystanków, aby popodziwiać krajobrazy i tutejszą faunę. Chyba największe wrażenie zrobił na nas krokodyl leżący sobie nieruchomo na przybrzeżnym piaseczku (żyje ich tam w parku narodowym coś koło 200 sztuk). Nie przejął się nami, choć byliśmy od niego jakieś 10 metrów i spał w najlepsze. Drugiego widzieliśmy za to w wodzie – przepływał koło nas leniwie machając ogonem. Nie byłoby wesoło wpaść do wody, oj nie. Prócz krokodyli były jeszcze sępopodobne ptaszydła, których nazwy nie pamiętam. Ogólnie bardzo fajna wycieczka na świeżym powietrzu. Nie będę sie silił na poetyckie opisy krajobrazów – widoczki z miasteczka i kanionu można popodziwiać w galerii, którą dorzucamy.

Po leniwych trzech dniach w górskim San Cristobal de las Casas (2100 m. n.p.m.), gdzie ukryliśmy się przed zarazą oraz po kilkukrotnym odwiedzeniu przez Beatę lokalnego targu (z maseczką na twarzy, choć tu ani jednego przypadku grypy na razie nadal nie ma) i zjedzeniu kilku kilogramów pomarańczy, mango, avocado, bananów (zupełnie inne, ale bardzo dobre) oraz innych smakowitości jedziemy jutro do Palenque.


Kącik łasucha – Oaxaca

28 kwietnia 2009

Koniki polne dowolne smaki i rozmiaryPrzypadki świńskiej grypy sprawiły, że zdecydowaliśmy się spędzić w niezwykle urokliwej Oaxace mniej czasu niż planowaliśmy wcześniej. Z tych samych powodów wykreśliliśmy z listy jedną z niewątpliwych atrakcji tego miasta czyli targ Mercado de Abastos, który chcieliśmy odwiedzić ze względu na lokalny przysmak – chapulines czyli smażone koniki polne. A jednak wysłana po owoce i idąc po śladach pani z dorodnymi śliwkami wpadłam niechcący na stoisko z konikami polnymi strategicznie umiejscowione przed samym wejściem na olbrzymi, pełny gwaru i zapachów targ. Koniki usypane w zgrabne stosiki sprzedawała dziewczynka może ośmioletnia, obok krzątała się jej mama. Na moje pytanie jak to się je, dziewczynka chwyciła konika wersję chilli z limonką oraz z zadowoleniem schrupała w całości. Nabyłam około 20 dkg tego przysmaku w największym rozmiarze i wymieszanych wersjach smakowych: limonka, chili i chili z limonką w celu przetestowania na sobie i rodzinie. Testy potwierdziły, że chapulines są zupełnie przyzwoitą i sycącą przekąską, choć nie jest to coś, za co dalibyśmy się pokroić. Błażej stwierdził, że smakują jak chipsy, jak dla mnie wersja chili smakuje chili, wersja limonka smakuje limonką i tak dalej… Każdy z nas miał swojego faworyta, jednak co do jednego byliśmy zgodni – każdy, niezależnie od smaku, nieco chrzęści w zębach.

Chapullines (Large) Z chili i limonką (Large)

Zapraszamy do galerii z miasta Oaxaca.


Oaxaca de Juarez i wieczorne świętowanie

26 kwietnia 2009

Oaxaca - zabawa wieczorna Po 6-godzinnej jeździe zaskakująco wygodnym i porządnym autobusem firmy ADO znaleźliśmy się w uroczej miejscowości Oaxaca de Juarez (przy okazji ciekawostka: “Oaxaca” czyta się po polsku “Głachaka”). Tu trafiliśmy akurat na sobotni wieczór i dodatkowo na miejskie święto, bo akurat 25 kwietnia wypada rocznica nadania praw miejskich. Epidemią szalejącą w Meksyku nikt się tu nie przejmuje, a na rynku trwała świetna zabawa. Mnóstwo miejscowych i dość dużo turystów (rozpoznawalnych po aparatach w ręku i plecaczkach na plechach) kręciło się po deptaku i rynku oglądając występy muzyczne, parady w strojach (chyba ludowych) i generalnie włócząc się bez specjalnego celu. Robiliśmy dokładnie to samo. Było bardzo urokliwie. Uzupełnimy stronę galerii i wstawimy tam zdjęcia i filmiki, ale to raczej wieczorem bo w tej chwili mamy problem z łączem.

W sumie mieliśmy w planie zostać tu kilka dni, ale ta świńska zaraza jest oczywiście trochę stresująca, więc wynosimy się dziś dalej. Posuwamy się mniej więcej zaplanowaną  trasą, tylko troszeczkę szybciej. Unikamy zamkniętych pomieszczeń z ludźmi, łykamy witaminki i dbamy o siebie. Liczymy na to, że nikomu nie wpadnie do głowy zamknąć granic Meksyku tak, że nie będziemy mogli wyjechać i przedostać się dalej. Trzymajcie za nas kciuki!


Kącik łasucha – Mexico City

26 kwietnia 2009

Jesteśmy już w Oaxaca, ale poniżej jeszcze wspomnienie z Mexico City, które musiało ustąpić relacji dotyczącej alertu epidemiologicznego w stolicy Meksyku.

Zachęceni przez Dorotę, postanowiliśmy spróbować tradycyjnego rodzaju tacos w Mexico City czyli tacos al pastor. Poszliśmy razem do Taco Inn położonej w uroczej dzielnicy Coyoacan. Na przystawkę Dorota zaproponowała nam cebollitas (maleńkie smażone cebulki), nachos oraz chicharron czyli świńską skórę smażoną w głębokim tłuszczu (smakuje trochę jak skrzyżowanie naszych skwarek z chipsami ziemniaczanymi). To wszystko podane wraz z guacamole – sosem z awokado. Tacos al pastor w wersji lokalnej to kukurydziane tortille o średnicy około 10 cm posypane kawałkami wieprzowego mięsa upieczonego na ruszcie takim, jaki u nas stosuje się do arabskich kebabów. Mięso było przyprawione chili, pokrojone w drobne kawałeczki, a jego czerwony kolor wspaniale kontrastował z tortillą. W miseczkach podano składniki do wyboru, którymi należało posypać tacos: drobno pokrojoną cebulę, pomidory, zioła (prawdopodobnie kolendrę) oraz chyba najważniejszy składnik – dojrzałego ananasa. Na tak przygotowane pyszności nakłada się gęsty sos z awokado, chili i limonek, albo sos z zielonych lub czerwonych pomidorów i skrapia sokiem z limonki.  Dla spragnionych była horchita (wygląda jak mleko kokosowe, a smakuje trochę jak ryż z wanilią i z cynamonem), albo jamaica czyli napój z hibiskusa przypominający kompot z wiśni. Pycha!

Chicharron:

Mexico City B 052

 

 

  Sosy do tacos:

Mexico City B 053

 

 

Cebollitas:

Mexico City B 054

 

 

Tacos bez dodatków:

Mexico City B 055  

 

 

Tacos już z dodatkami i sosem:

Mexico City B 056

  I gotowe!

Mexico City B 057