Cztery słonie na dwóch słoniach

24 marca 2010

Hi hi hi! Ale wąchasz. No, już, przestań, bo mnie wciągniesz, jak odkurzacz. Tu mam banana … tylko trochę niżej. Ciepło, ciepło … i już. Jesteś bardzo mądry!

Jedziemy na słoniach (foto Dobrochna)Hej! Jesteśmy teraz przy takim jednym wodospadzie (Pann coś tam) i jeździliśmy na słoniach indyjskich. Super, nie? Weszliśmy z takiej drabinki do takiej ławeczki na grzbiecie słonia (na jednego słonia dwie osoby, więc ja z mamą na jednego, chłopaki na drugiego). Przed nami siadł… no… kierowca (nie jest to zbyt trafne określenie, ale nie mogę nic innego wymyślić). “Kierowca” gilgotał słonia za uszami, żeby szedł szybciej. Słonie były dość drobne, takie, że gdybym się porządnie wyciągnęła, mogłabym klepnąć je po grzbiecie. Jechaliśmy tylko dziesięć minut, ale za to były aż dwa przejścia przez rzekę. Kiedy do niej wchodziliśmy zdawało mi sie, że jadę roller-coasterem (roller-coaster to amerykańska kolejka wąskotorowa, której pasażerowie jadą w wózkach z zabójczą prędkością po torach, które to wznoszą się, to opadają – najszybszy roller-coaster osiąga prędkość 200 km/h i jedzie się nim 6 sekund). Weszliśmy w rzekę która chlupała pod stopami słonia, a on pił i pił, i pił, i pił… Aż się dziwię że nie pękł tak, jak smok wawelski.

Instrukcja karmienia słoniNie obwąchuj mnie tak, zaraz ci przyniosę banana.

Kiedy zeszliśmy na ziemię, tato przyniósł dwa banany (resztki naszego drugiego śniadania) i kupił jeszcze trzy kiście u pani obok i zaczęło się karmienie! Mówię wam, ale było śmiechu!

No, kochany słoniu, masz tu swój żółty przysmak.

Ha ha ha! Ale śmiesznie wyciąga trąbę – tak jakby nie chciał nic innego wyciągnąć. Taki słoń wyciąga do ciebie trąbę, a ty musisz wepchnąć mu banana w taki specjalny otwór wtedy olbrzym zagina trąbę i wkłada sobie przysmak do buzi. Nasze słonie nie miały kłów, wiec można było zobaczyć jak przeżuwają. Czasami obwąchiwały cię i wtedy aż słyszałeś jak oddychają. Czasami jakby chciały chwycić cię za nos i podnieść do góry, ale to były tylko żarty.

Słoniu masz swój żółty przysmakSłoń nazywał się Bak Ted, a słonica Bak An. Przy pożegnaniu słonie obwąchiwały nas, czy nie mamy dla nich jeszcze bananów. Pa, pa słonie! Na pewno będę was pamiętać. Już do końca rozumiem dlaczego Nel (z książki “W pustyni i w puszczy”) tak zachwycała się swoim słoniem. One są po prostu śliczne!

Na koniec jeszcze krótki komunikat: Jakby ktoś chciał wybrać się do Azji gorąco zachęcam do co najmniej tygodniowego wolontariatu ze słoniami. Po prostu się nimi opiekujesz i w ten sposób im pomagasz. Też mam zamiar to zrobić jak podrosnę. Naprawdę warto.


Australijskie puchatki

6 stycznia 2010

Dżungla Stałam w środku buszu. Słońce świeciło jasno. Jego promienie prześlizgiwały się między liśćmi drzew eukaliptusowych. Z ich gałęzi zwieszały się liany na kształt węży gotowych w każdej chwili zacisnąć swe mordercze sploty wokół nieostrożnego przechodnia. Ciszę buszu przerywała tylko szemrząca muzyka pobliskiego źródełka i szum wiatru w koronach drzew. Do najpiękniejszej muzyki świata dołączył się teraz szum skrzydeł jakiegoś ptaka przelatującego właśnie nad koronami drzew i wypatrującego swymi bystrymi oczami zwierzęcia, w którym mógłby zatopić szpony.

Nagle coś się nade mną poruszyło. Na wysłaną suchymi liśćmi ziemię spadło kilka liści, jakby kolorowe motyle nad świeżo zaoranym polem. Podniosłam głowę. Nade mną ktoś siedział. A raczej coś. Tylko co to jest?

Koala na jaguarka  – Isia, patrz, jest!!! – busz zniknął, ale drzewo eukaliptusowe zostało. Zwierzę na nim też. Stałam na drewnianej ścieżce w środku ZOO, a mój brat ciągnął mnie za rękaw wskazując na drzewo. Na gałęzi, w pozycji “na jaguarka” spał sobie najprawdziwszy miś koala. Był słodziutki, szary, puchaty i naprawdę prześliczny. Trochę poniżej pierwszego puchatka siedzieli dwaj jego koledzy.

– Chodźcie, mamy dla was niespodziankę! – głos mamy dotarł do mnie jakby przez mgłę. Odeszliśmy od koali. Nic nie widziałam – w oczach miałam wciąż obraz tego przesłodkiego puchatka z tymi jego futrzastymi uszami i takim samym futerkiem. Stanęliśmy w kolejce do fotografii. Rodzice kupili bilety. Byłam pierwsza. Pani rangerka kazała mi złożyć ręce “w krzesełko” i posadziła na nich koalę. Jego futerko przypominało owczą wełnę. Był absolutnie słodki. Pani fotograf zrobiła zdjęcie swoim aparatem, a mama kilka naszym. Potem odebraliśmy zdjęcia z puchatkiem. Byłam wniebowzięta!

Rodzice prosili, abym przy okazji zaprosiła do galerii z wybrzeża słonecznego oraz do uzupełnionej z Brisbane (gdzie są właśnie zdjęcia futrzastych puchatków).


Smok wawelski z butlą

25 października 2009

Płyniemy Chyba zaraz zwymiotuję ze strachu! Wiem, to głupie, ale tak już mam i to nie moja wina! Zresztą sami czulibyście się źle gdybyście jechali na swoje pierwsze w życiu nurkowanie. I to łódką! Mama mówi, że to skakanie do wody do tyłu jest okropne. Czy nie rozsadzi mi uszu przy zanurzaniu? Tata mówi, że jeśli będę wyrównywać, to nie – najwyżej będzie mnie bolało, ale ja mu nie wierzę. Niby to uczyłam sie na Przyrodzie, że powietrze jest ściśliwe, prawda, ale przecież to powietrze nie może się ściskać wiecznie, co nie? Jak nie będzie miało miejsca, to po prostu rozsadzi mi uszy. Bum – tak jak balon, albo jak smoka wawelskiego, tyle że w tym ostatnim przypadku to była woda. 🙂 Chyba już jesteśmy na miejscu! Tak! Pod nami rafa! Zaraz zwymiotuję ze strachu! Uh! Jaki ten sprzęt ciężki! Nie wiem, czy uda mi się usiąść na burcie i nie fajtnąć od razu. Łaaa! Prawie fiknęłam!

WyrównywanieOK, skaczemy, mówi instruktor i pociąga mnie w tył. Bul, bul, bul. O! Oddycham i żyję. Jak fajnie! He he, to wcale nie jest straszne, tylko superaśne. Nie rozumiem dlaczego mama tak nie lubi tego skakania. Oho, zanurzamy się. Instruktor wypuszcza powietrze z mojego jacketu. Teraz najgorsze. Jakie ogromne stada rybek! I to jakich wielkich! OK. Isia skup się: metr, wyrównuj, metr wyrównuj… Nic nie boli! Zobaczymy czy moje uszy są jeszcze na miejscu? Są! Czyli, że nie zostały rozsadzone. Metr, wyrównuj, metr, wyrównuj, … OK, płyniemy teraz tuż nad rafą do jej krawędzi. Pod nami poziom –2 rafy, płyniemy tuż przy dnie … schodzimy na poziom -3. Instruktor pokazuje mi licznik a na nim:

11,59 m

 

Tata błazenek Zeszliśmy! Moje uszy są całe. Jak tu ładnie! Płyniemy. Z glutowatego anemonu patrzy na mnie tata-błazenek podczas gdy za nim baraszkuje pomarańczowy maluch.

Teraz płyniemy wzdłuż ściany korala. Instruktor coś mi pokazuje. Czy chodzi mu o tą małą gałkę z czegoś tam w jednej z jaskiń? No nie, przecież kogo interesowałaby gałka z czegoś tam. Może coś niżej?

WOW! Murena!

Z jaskini poniżej szczerzy do mnie zęby prawdziwa, duża, zielona Murena! O choinka! Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego podczas tego nurkowania, a tu proszę niespodzianka! Płyniemy dalej wzdłuż skały ogląda, się, może zobaczę jeszcze murenę…

 

Żółw na drodzeNagle: Szuuuu! Z pobliskiej jaskini coś wyleciało! Patrzę i … szczęka mi opada! Z jaskini tuż za mną wyleciał jak odrzutowiec — kto: żółw. Duży, co najmniej metr. Po chwili zwolnił, rozejrzał się w lewo, w prawo, może to szosa oceaniczna? Zamachał płetwami i po chwili zniknął w wielkim błękicie oceanu.

No nie! Za dużo, ale na jedne raz! Nie żebym narzekała, ale to dziwne, że aż tyle spotkaliśmy zwierząt. Chyba się wynurzamy! Tak! unoszę się w górę. Powierzchnia jest coraz bliżej. Jestem na powierzchni! Niedaleko widać naszą łódkę. Naprawdę mi się podobało.

Isia


Sam na sam z tarantulą

19 września 2009

Dzień dobry Państwu!

mój autoportret. T.Z. PajęczakNazywam się  Delia Rumianek i jestem redaktorką gazety “Arania”. Dzisiaj na zlecenie TVR Smors przeprowadzę dla państwa wywiad z panią Tarantulą Z. Pajęczak.

Witam Panią serdecznie pani Pajęczak!

– Dzień Dobry, Dzień Dobry, Droga pani Delio.

– A, więc czy może nam pani opowiedzieć coś o  sobie?

– Ależ oczywiście, nie ma sprawy.

– Wspaniale! Przede wszystkim chciałabym usłyszeć coś o Pani rodzinie.

– Ależ tak. W naszej obszernej rodzinie Pajęczaków znajdują się min.: kleszcze, roztocza, skorpiony, oraz my, czyli pająki. Nie wszyscy nosimy to samo nazwisko, ale czasami się to zdarza. Raz jeden na przykład szłam sobie najzwyczajniej świecie ulicą, aż tu nagle zaczepia mnie pewien skorpion i bezczelnie pyta “Witaj paniusiu !Jak się pani nazywa?” “Tarantula  Z. Pajęczak . A bo co?” – odparłam – “A bo widzi pani ja nazywam się Franciszek S. Pajęczak. Jak widać chyba jesteśmy spokrewnieni.” “Wątpię! Codziennie spotykam z tuzin ludzi którzy mają tak na imię!” – odparowałam i odeszłam.

Tak naprawdę to był pierwszy, który nosił to samo nazwisko, ale myślę że taka nieścisłość nie sprawi mu problemu.

-  To wspaniale, ale dlaczego niektórzy mają na nazwisko Pajęczak, a inni nie?

-  Dzieje się tak dlatego, że pewne rodziny są no … bardziej starożytne. Te rodziny, których historia sięga początków świata przyjęły wspólne nazwisko: Pajęczak. Tak zrobiła moja rodzina i rodzina Franciszka S..

-  Rozumiem. Czy mogę spytać o wasz …hmmm…  sposób zamieszkania?

– Ach tak to bardzo dobre pytanie. A więc w przeciwieństwie do innych pająków nie przędziemy pajęczyn, lecz mieszkamy w norach.

– No, tak ale skoro nie budujecie pajęczyn, to w jaki sposób polujecie?

– Ot, po prostu napadamy na ofiarę, rzucamy się na nią i wstrzykujemy jad. Następnie wstrzykujemy soki trawienne,

czekamy chwilę i jemy.

– A po co te soki trawienne?

Wanted dead or aliveTarantule mają bardzo małe usta, a więc musimy, w przeciwieństwie do was – ludzi, trawić jedzenie na zewnątrz ciała. Gdy ofiara już się strawi po prostu wysysamy z niej co się da.

– A tak ogóle na co polujecie ?

– Nasz pokarm stanowią między innymi: chrząszcze, świerszcze koniki polne i tym podobne żyjątka.

– Ho ho! Jak widzę jesteście postrachem wszystkich owadów. Strzeżcie się insekty!!!

– A tak się składa że nie, pani Delio. Jest jeden owad, który dla nas, tarantul, jest najniebezpieczniejszym drapieżnikiem na świecie i zawsze zwycięża. Nazywa się tutaj tarantula hawk (osa z rodziny nastecznikowatych) i należy do rodziny os. Z reguły nie jest drapieżnikiem, ale raz w roku na pewien okres staje się groźnym mordercą. Paraliżuje tarantulę swoim jadem, następnie składa w jej brzuchu jedno jajko. Zakopuje tarantulę razem z jajem i odlatuje. Gdy larwa się wylęgnie zjada sparaliżowaną tarantulę od środka. Właśnie w ten sposób zginął mój kuzyn z Anglii Nicolas S. Pajęczak. Dla każdego jajka osa musi ubić jedną tarantulę, więc corocznie od jednej osy umiera od 6 do 80 tarantul. Droga pani Delio, czy coś się stało? Jest pani taka blada.

– Nic, nic … Alicjo moja droga, czy mogłabyś podać mi szklankę wody? A więc pani Tarantulo możemy kontynuować wywiad.

– Dobrze, ale może już byśmy niedługo kończyły? Chyba musi pani położyć się do łóżka.

– W porządku. Chyba rzeczywiście mi się to przyda. Dziękuję Alicjo. Więc życzę miłego dnia droga pani Pajęczak.

– Dziękuję i nawzajem pani Delio.

Niniejszy wywiad ukarze się za dwa dni w czwartkowym wydaniu gazety “Arania”. Serdecznie zapraszam do przeczytania. Wszystkim wiernym czytelnikom i nie tylko życzę wspaniałego dnia . Do widzenia.


Gwiezdne symulatory i zepsuta winda

17 sierpnia 2009

Hollywood Tower HotelNo nareszcie! Wytrwałam do tego momentu. Właśnie przed chwilą żywa wyszłam na zalaną słońcem ulicę. Jesteśmy w Disneylandzie pod Orlando. No tak, ale skąd ulica hollywoodzka? Ta ulica przy wyjściu z hotelu strachów to po prostu podrabiana uliczka miasteczka filmowego. W Disney World są cztery parki – normalny (Myszka Mickey, księżniczki itp.), Epcot (o świecie), Animal Kingdom (królestwo zwierząt) oraz Hollywood Studios (filmy). My odwiedziliśmy ten ostatni.

Z daleka już zauważyliśmy dużą, czerwoną wieżę oraz granatową czapę czarodzieja sterczącą pośrodku parku. Najpierw postanowiliśmy zaliczy … Ups! sorry, mamo… zobaczyć dział z gwiezdnymi wojnami, czyli lot na Endor. Nasz początkujący kapitan – robot, tak jak my rozpoczynający swój pierwszy lot (kiedy to powiedział poczułam, że coś mi się przewraca w  żołądku :-)) powitał nas grzecznie swoim robotowym, lekko nerwowym głosem.  Miło by było powiedzieć, że chociaż w pierwszej fazie lotu wszystko szło jak z nut, ale byłoby to nie do końca prawdziwe, więc powiem tak:

Na początku skręciliśmy w złą ulicę (to było jeszcze na stacji kosmicznej), zanurkowaliśmy w głąb jakiegoś magazynu (jakieś 20m w dół), wylecieliśmy w kosmos ,wpadliśmy na komety, natknęliśmy się na niszczyciele Imperium, aż w końcu po wskoczeniu w nadprzestrzeń wylądowaliśmy na stacji Endoru omal nie roztrzaskując się o cysternę z benzyną. 🙂

Pokaz kaskaderskich samochodów na arenie po drugiej stronie parku dostarczył nam nieco innych wrażeń. Oglądaliśmy tam akcje kaskaderskich samochodów wykonujących niebezpieczne sztuczki.

I to była ostatnie atrakcja mojego poprzedniego wcielenia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chociaż mama mówi, że nie – że przeżyłam. Może to prawda?

W każdym razie pamiętam tyle: gorąca kolejka, uczucie ulgi i stary, zakurzony pokój, czarno-biały film, ponury korytarz, wspomnienie otwartych drzwi do windy, siedzę w windzie i zapinam pasy, duchy wyłaniające się ze ścian (nie myślcie, że tego się przestraszyłam), jazda tunelem, druga winda, winda jedzie do góry … łaaaaa, o nieeee! Spadamy w dół. Czuję nieważkość… Ufff! OK Zatrzy… łaaaa! nie chwal dnia przed zachodem. Znowu do góry. O nieee! Ja nie chcę! Wypuścicie mnie stąd!!!! Przed oczami miga mi stały ląd pod nogami. Zebrani na dole ludzie na pewno mnie słyszą! Znowu ciemność. O! Zatrzymało się. Uff! Po trzykroć ufff. To już koniec – widzę światło dzienne. To cud, że w ogóle pamiętam, że nazywam się Berenika Aleksandra Kotełko, no ale jak pomyślę, że spadłam w windzie 13 pięter zupełnie swobodnie, to robi mi się naprawdę niedobrze. 🙂

Wkrótce pojawią się zdjęcia. Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości.

Zaprzaszamy do galerii…


Pływające materace

27 lipca 2009

Wysepka na której wylądowaliśmy Wow! Ale miękko! Po kołysaniu na tym starym gracie, zeskoczenie na to coś można porównać na przykład do skakania na sprężystym materacu po wędrówce z Zakopanego na Giewont. Przed chwilą właśnie wykonałam skok “na szczura lądowego” prosto na jedną z wysp Uros na jeziorze Titicaca. Wyspy te są po prostu pływającymi tratwami z trzciny, zwanej tortora. Wszystkie tworzą jakby miasto na wodzie. Między nimi niby po ulicach kursują łódki kierowane przez Indianki w ślicznych, jaskrawych ubrankach oraz królewskie łodzie z dwoma głowami: żaby i pumy oraz lektyką na górze – specjalnie dla turystów.

A oto co powiedział nam miejscowy na temat ich konstrukcji: “Najpierw budujemy pływające platformy z resztek zgniłych roślin, następnie wbijamy w nie drewniane paliki i złączamy je sznurem. Potem kładziemy na nie na przemian kilka warstw tortory – w ten sposób otrzymujemy pływające tratwy. Następnym krokiem jest przywiązanie się do dna – nie chcemy odpłynąć do Boliwii, nie mamy paszportów! Stawiamy domki, stożkowate kuchnie. Mama, tata – i gotowe!” – dokończył stawiając na modelu wyspy dwie figurki.

Mama tata i domek na pływającej wyspieDo jednego z takich domków zaprowadziła nas pewna Indianka. Domek był mały, wielkości dużego, podwójnego łóżka, a połowę zajmowało właśnie łóżko – całe z trzciny, nakryte kocem. Pani domu zaproponowała nam także kupno kolorowych czapeczek, miseczek ze wzorkiem (do powieszenia na ścianę) oraz łódek z trzciny (małych, oczywiście). Kupiliśmy coś-niecoś, aby wspomóc wyspy, a następnie wyszliśmy jeszcze na punkt widokowy w ogromnej rybie z trzciny (od niej to właśnie wzięła nazwę wyspa). Potem pozostawało nam tylko wsiąść na oczekujący nas kuter (stary grat) i odpłynąć z Isla Jacha Challwa (Wyspy Wielkiej Ryby).

W sumie to było super, ale ci tutaj to muszą mieć ciężkie życie… Do lądu daleko i sklepu nawet nie ma. Pomyślcie, jak tu musi być zimno w nocy skoro w Punu (miasto portowe) było mi chłodno, chociaż byłam owinięta ocieplającym prześcieradełkiem, śpiworem i trzema kocami! Za to wysepka fajna i z miękką podłogą.