Uwaga! L-ka na drodze

17 marca 2010

Nie pamiętam kiedy, i nie pamiętam gdzie, widzieliśmy filmik pokazujący ruch uliczny w Wietnamie. Dziesiątki rowerzystów i motocyklistów przemieszczało się we wszystkich kierunkach w sposób płynny i bezkolizyjny. Postanowiliśmy więc pożyczyć skuterki i doświadczyć na własnej skórze, jak to właściwie wygląda. Sprawa była o tyle trudna, że Błażej kiedyś na skuterku jeździł, natomiast ja nie, a do tego wszystkiego jeszcze na tych skuterkach miały jechać z nami dzieci.

We wszystkich kierunkach W Wietnamie ruch uliczny naśladuje rytm przyrody – Wietnamczycy budzą się wcześnie, jedzą śniadanie i piją kawę przesiadując przy plastikowych stoliczkach i ciesząc się chłodem poranka. Należy tu dodać, że chłód to pojęcie względne, bo w słońcu nawet rano jest gorąco. (I tu myśl mi biegnie do tych wszystkich donoszących nam o zwałach poślizgowego błota, zasypanych choinkach i krokusach, i zimie, która nie chce odpuścić, choć to już połowa marca… ) Około południa robi się bardzo gorąco, więc nadchodzi czas na lunch, który, wzorem Francuzów, Wietnamczycy spożywają z atencją i niespiesznie. Chociaż na głównych ulicach ruch wciąż jest, na mniejszych wszystko zamiera po to, aby powrócić do normalnego (czyli zawrotnego) rytmu w porze polunchowej. Udało nam się przeżyć popołudniowy szczyt skuterowy, co uważamy za swoje spore osiągnięcie.

Tu jeszcze uśmiechyBo tak po pierwsze, to ten skuter jakoś tak bardzo rower przypomina, że włączają się niewłaściwe odruchy i człowiek, zamiast hamować, dodaje gazu. I po drugie, jest cięższy od roweru, więc strategia zeskakiwania nie do końca się sprawdza, szczególnie jak z tyłu jest jeszcze kilkadziesiąt kilo w formie machającej łapkami latorośli. I po trzecie, filmik mówił prawdę. Wszyscy jeżdżą we wszystkie strony. Jazda pod prąd i zajeżdżanie drogi (to wg standardów europejskich, bo tutaj nie jest to uważane za brak uprzejmości) nie należy do rzadkości, szczególnie wtedy, kiedy jadący chce sobie i innym oszczędzić dodatkowych manewrów. W sumie najłatwiejsze jest używanie klaksonu, co należy do dobrego tonu, szczególnie jak większe zbliża się do mniejszego. Więc trąbiłam ile wlezie, żeby mnie wszyscy słyszeli. Taka forma polskiej “L-ki”. Generalnie rzecz biorąc, nikt nie jeździ przesadnie szybko i każdy zakłada, że ten, komu zajeżdża drogę, zdąży wyhamować. To przekonanie wraz z punktem pierwszym (czyli gaz zamiast hamulca) kosztowało mnie sporo nerwów, ale ani jednej stłuczki. No i jeszcze dla formalności należy dodać, że zawracanie na ruchliwej szosie w godzinach szczytu przyprawiło mnie niemalże o zawał serca, z powodów opisanych wyżej. Dodatkowo mój skuterek miał urwane prawe lusterko, co spowodowało, że uparcie trzymałam się lewego pasa oczekując na możliwość zawrócenia. I tu kierowcy też trąbili, co było całkowicie uzasadnione i mile przypominało ojczyznę.

W kąpieli błotnej Po tych szaleństwach należało nam się odrobinę odpoczynku. Poszliśmy się więc integrować do łaźni błotnych. Dostaliśmy indywidualny basenik i miseczki do polewania. Wysuszyliśmy błotko na słońcu i następnie wyszorowaliśmy się pod biczami mineralnej wody, wygrzaliśmy w gorącej kąpieli i popływaliśmy odrobinę. Zabawa była przednia. Niestety, wrócić do miasta też trzeba było skuterkiem.

Galeria tutaj.


W drodze do złotej skały

24 lutego 2010

To tam tyle jechaliśmyZ Inle Lake jechaliśmy do Bago (planowo 16 godzin jazdy autokarem), aby stamtąd przedostać się do Kyaiktiyo słynnego ze złotej malutkiej pagody. Jest to miejsce otoczone czcią, do którego pielgrzymują rzesze mieszkańców Birmy – włos Buddy i cudowne zawieszenie skały nad przepaścią dodają jej i czaru i świętości. Na miejscu mieliśmy być koło siódmej rano, ale nasz kierowca tak przycisnął, że do Bago zajechaliśmy prawie cztery godziny wcześniej – o trzeciej nad ranem. Wysiedliśmy więc, nieszczęśni, i zadekowaliśmy się w herbaciarni, o dziwo o tej godzinie pełnej ludzi. Objedliśmy się ciasteczek, opiliśmy herbatki i jeszcze obejrzeliśmy wręczanie kwiatów naszej Justynie (trzecie miejsce w biegach kobiet) i zawody w curlingu (to z niekłamanym rozbawieniem – Isia stwierdziła, że miło zobaczyć panów z takim zaangażowaniem machających szczotkami).

O siódmej rano wsiedliśmy w końcu do autobusu i dojechaliśmy do Kinpun, bazy wypadowej pielgrzymek do Złotej Skały. Ale to jeszcze nie był koniec. Odświeżyliśmy się pospiesznie, zjedliśmy lunch i poszliśmy na przystanek ciężarówek – naszego następnego środka lokomocji – jedynego, jaki wjeżdża 11 km stromą drogą pod górę. Bo dalej w zasadzie już można tylko na piechotę.

Ławeczki - zbliżenieO pierwszej trzydzieści siedzieliśmy na ciężarówce jakieś 3 metry nad ziemią, a z nami siedziało pewnie z pięćdziesięciu Birmańczyków. Ruszyliśmy, a nasi towarzysze rozpoczęli modły – w końcu udawaliśmy się do miejsca świętego. “O cholera!” wyrwało mi się niechcący pośród otaczających mnie buddyjskich recytacji, kiedy wierzgnięcie silnika prawie sprowadziło mnie do parteru. Balansowaliśmy na belkach szerokości około 10 centymetrów usiłując upchnąć nasze za długie, jak się okazuje, nogi między naszą beleczkę, beleczkę przed nami (odległą jakieś 30 cm), a kończyny sąsiadów liczne niczym odnóża stonogi. (Zdjęcie obok zostało zrobione, gdy paka nie była jeszcze pełna – kierowca i jego pomocnik czekają, aż zgromadzi się odpowiednia grupa pasażerów – potem następują przegrupowania i dopchnięcia, dwóch odważnych wskakuje na dach szoferki i jazda!). Modły skończyły się jednak szybko i dalsza podróż pod górkę krętą stromizną przebiegała już w nastrojach jak z wesołego miasteczka, bo kierowca był w dobrym humorze i wyprzedzał wszystkie ciężarówki po drodze. Birmańczycy chichotali, szczerzyli do nas czerwone od betelu zęby, piszczeli na zakrętach i dopingowali kierowcę. Różnice międzykulturowe i ekonomiczne były doskonale widoczne. U nas każdy podróżny ma własne miejsce, pas, poduszkę powietrzną (albo i dwie), pojemnik na kawę i lusterko. Tutaj ma latającą na wszystkie strony beleczkę, ale też mrowie sąsiadów, ich ramiona, nogi i boki stanowiące oparcie i trzymadełko zarazem. Nie wspomnę o wiezionych wiechciach i bagażach, które także mogą w sytuacji podbramkowej ochronić jadącego przed siniakiem. Na początku podążając za wyuczonymi wzorcami i ignorując zupełnie fakt, iż pani z ławeczki przed nami praktycznie siedzi mi na kolanach, usiłowałam znaleźć przede mną kawałek belki, której mogłabym się uchwycić. Od czasu do czasu chwytałam za ławeczkę, a od czasu do czasu za siedzenie sąsiadki z przodu. Rzucało zdrowo, więc jak już się chwyciłam za to, co chciałam, to dla odmiany na jakimś wyboju sąsiadka spadała mi z plaśnięciem na moją rękę. W Polsce by mnie oskarżono o molestowanie, a tu nikt się moimi poszukiwaniami kawałka ławeczki specjalnie nie przejął.

Zajechaliśmy do podnóża słynnej góry i rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem pielgrzymim dochodząc do wniosku, że buddyści mają chyba ciężej. Droga była dość stroma, wspinaliśmy się wraz z innymi pielgrzymami mijając sklepiki z napojami, chatki z folii i umorusane dzieci. Stanowczo odmówiliśmy bycia wniesionym na szczyt w lektykach (wszyscy), oraz w bambusowym koszu (Bernaś), pomimo zachęt, że “baby” ( Bernaś) zostanie wzniesione gratis. Jakoś nie podobały nam się specjalnie te wielkopańskie pomysły i uznaliśmy, że niehonorowo jest nie wdrapać się na górę samodzielnie. Za to nieco później zaobserwowaliśmy z mieszanymi uczuciami całą wycieczkę (chyba japońską) niesioną właśnie w ten sposób. Najwięcej kontrowersji wzbudziła dziewczyna w lektyce ze słuchawkami od iPoda w uszach i książką przed nosem. Pełen odlot.

Na szczycie wyłożony marmurem plac błyszczał w słońcu. Stupa migotała, cała pokryta listkami złota wcieranymi przez pielgrzymów. (Wcieranie to rzecz męska – kobiety ani wcierać ani podchodzić bliżej nie mogą, więc stałyśmy sobie z Isią grzecznie z sandałami w rękach obserwując, jak uprawnieni członkowie naszej rodziny idą obejrzeć cud z bliska.) Podobnie jak nad Bagan powietrze było zamglone, barwy złamane i trochę nierzeczywiste. W drodze powrotnej jechało się już spokojniej. Dla równowagi trzymałam się ramion pasażera przede mną (podobnie jak moja sąsiadka) w przerwie dyskutując z Isią na temat najlepszych technik łapania równowagi i wypatrując kolejnych zakrętów pomiędzy plecami dwóch Birmańczyków siedzących na dachu. Było już chłodniej. Wiatr chłodził przyjemnie twarz i rozwiewał włosy. Nad wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą właśnie zachodziło słońce.


Pamiętaj, lewą stroną

3 grudnia 2009

Droga krajowa numer 1 “Pamiętaj, jedź lewą stroną!” – pożegnał mnie żartobliwie David (mąż Ani z Zielonego Wzgórza) po tym, jak mu opowiedziałem o moim przypadku z oponą. No i rzeczywiście starałem się cały czas. Mogę powiedzieć, że się udało: przejechaliśmy ponad 6 tysięcy kilometrów (sam się zdziwiłem, gdy sprawdziłem licznik na końcu), a ja cały czas jechałem po lewej. Trzeba też uczciwie przyznać, że człowiek się dość szybko przyzwyczaja i na trasie praktycznie nie ma to znaczenia (raz mnie tylko obtrąbili, gdy odruchowo wyjechałem z bocznej drogi na prawą stronę i zacząłem niefrasobliwie jechać patrząc na zbliżający się z przeciwka samochód). Najgorzej jest przy manewrach, parkingach i w innych takich wesołych miejscach. Wyobraźcie sobie na przykład, że tutaj nawet parkingi są zorganizowane odwrotnie, czyli jadąc po lewej wjeżdżamy na lewo i poruszamy się dookoła (na przykład parking na końcu drogi, albo piętrowy parking ze ślimakiem) zgodnie z ruchem wskazówek zegara. U nas wręcz przeciwnie. Niestety nie ma to związku z półkulą południową i siłami Coriolisa. Po prostu tak jest ustalone w krajach z ruchem lewostronnym i już (nawiasem mówiąc piesi też tak się poruszają na chodnikach, czy schodach, ale to już inna historia).

Autostrada pod Auckland Ku mojemu zdziwieniu Nowa Zelandia ma mniej kilometrów autostrad niż Polska, choć kraj to teoretycznie bardziej rozwinięty gospodarczo. Myślałem, że mniej się nie da (trochę niepatriotycznie, prawda?) 🙂 Gdy jednak przeliczy się to na liczbę mieszkańców, to już z nami wygrywają niestety. Nowozelandczyków jest bowiem 4 mln (słownie: cztery), zaś nas już ciut ponad 40. A i jeszcze: Wellington należy również do grupy stolic, do których dochodzi autostrada – w przeciwieństwie do naszej poczciwej Warszawy (w Europie jesteśmy zdaje się jedyni, nawet Tirana ma autostradę).

 

Największy wiadukt W Nowej Zelandii są też dwa odcinki płatnej autostrady, ale tu już nie mamy co się nawet porównywać. Nie dość, że jest mniej więcej dwa razy taniej niż na odcinku Kraków – Katowice, to jeszcze płatność odbywa się elektronicznie. Każdy samochód przejeżdżający przez bramki jest rejestrowany kamerą (nie ma stanowisk do płacenia, więc nikt się nie zatrzymuje), a potem kierowca ma 3 dni, aby opłacić swoje myto – na podstawie tablicy rejestracyjnej. Opłatę można wnieść przez Internet, telefonicznie lub w specjalnym automacie na parkingach po obu końcach autostrady. System jest połączony z rejestrem pojazdów, bo nawet dla potwierdzenia podaje jaką marką samochodu i jakim rocznikiem jechałeś. W Katowicach jedyny sposób to gotówka w budce. I to po obu stronach drogi, więc trzeba się dwa razy zatrzymać i dwa razy truć środowisko.

Mostek jednokierunkowy Za to jakość dróg w Nowej Zelandii przypomina jako żywo naszą ojczyznę, bo główne drogi wyglądają jak nasze (a nawet często są węższe). Jest też wiele pomniejszych szos wiejskich oraz sporo szutrowych, które są tu na porządku dziennym – u nas służą do dojazdu do domostwa, a tu czasami są normalnym szlakiem komunikacyjnym. Dodatkowo na drogach (nawet tych głównych, o jednocyfrowej numeracji) często spotyka się mostki jednokierunkowe. Są na tyle wąskie, że dwa auta nie przejadą jednocześnie. Na dłuższych w połowie zorganizowana jest mijanka, ale generalną praktyką jest zwolnienie przed mostkiem w celu rzucenia okiem kto ma pierwszeństwo (oznakowania są wyraźne) i czy z przeciwka coś na mostek nie wjeżdża.

Szutrowa droga a na niej opos Cały czas więc trzeba trzymać się lewej, pamiętać o kierunkowskazie umiejscowionym z drugiej strony kierownicy (nadal nie rozumiem dlaczego?), błogosławić automatyczną skrzynię biegów (bo ręczną obsługuje się lewą ręką, więc stopień trudności rośnie) i trzymać się bardziej środka drogi, bo zdając się na standardowy instynkt i wyczucie szerokości auta można lewą stroną łatwo o coś zahaczyć (a tam przecież jeszcze druga osoba się znajduje), uważać na licznych ostrych zakrętach (szczególnie w górach) oraz starać się rozjechać jakiegoś oposa podobnie jak typowy Nowozelandczyk, który zwyczajowo już stara się zmniejszyć przy każdej nadarzającej się okazji populację tych znienawidzonych tu szkodników.

Nie jest więc łatwo, ale za to “trudy” jazdy po Nowej Zelandii wynagradzają kierowcy takie widoczki:

Pocztówka z NZ wzorowana na pocztówce z USA Urocza droga 1
Urocza droga 2 Urocza droga 3

A! I na koniec jeszcze jedno. Wynikiem naszego jeżdżenia po Nowej Zelandii są nie tylko te liczne relacje krajoznawcze, ale również podróż przez świat Władcy Pierścieni, na którą serdecznie zapraszam zainteresowanych (głównie fanów).


Z deszczu pod wodospad

27 listopada 2009

Droga do Te Anau - pada przed nami za nami tęcza Plan był taki, aby z marszu zdobyć też trzeci z New Zealand Great Walks, a konkretnie Routeburn Track. Nie udało się głównie ze względu na pogodę i logistykę. A było tak, że gdy dojechaliśmy do centrum informacji DOC w Queenstown, okazało się, że nadchodzi deszcz i z chodzenia nici. Poza tym schroniska na najbliższe dwie noce są w całości obłożone. Po precyzyjnej analizie prognozy pogody ostanowiliśmy więc pojechać na drugą stronę szlaku, odwiedzić Milford Sound (jeden z cudów natury, przepiękny fiord na południu), który był zaplanowany na później i potem spróbować przejść choćby kawałek Routeburn Track od drugiej strony – z jednym noclegiem. Dzięki temu nawałnica miała nas minąć. Już dojeżdżając do miasta Te Anau obserwowaliśmy z niepokojem stan nieba, a raczej tego, co zwykle jest niebieskie. Tym razem było szaro, wiało strasznie mocno i lało jak z cebra. Prognoza okazała się więc prawdziwa. Podobnie z następnym dniem, bo już wieczorem w środę wypogodziło się nieco, a czwartek mieliśmy bajkowy – słoneczko, choć wiatr dalej zawiewał. Zgodnie więc z planem przejechaliśmy się całą drogą widokową do Milford Sound i zaokrętowaliśmy się na jednostkę pływającą firmy głoszącej, że dzięki mniejszej jednostce i bardziej rodzinnej atmosferze wrażenia będą niezapomniane.

Wodospad w Milford Sound I rzeczywiście! Kapitan opowiadał nam o widoczkach na prawo i lewo, pani barowa częstowała kawą i herbatą, a my robiliśmy zdjęcia gdzie popadło rozmawiając przy okazji z poznanym zupełnie przypadkiem na pokładzie dziobowym Jarkiem z Wrocławia (tu serdecznie pozdrawiamy). W pewnym momencie pomocnik kapitana zaczął rozdawać kubeczki pytając, czy chcemy spróbować wody z wodospadu, bo “podpłyniemy pod wodospad tak, że można będzie sobie nabrać”. Ha! Frajda w sam raz dla 4B. Kto by nie chciał wody z wodospadu w Milford Sound, prawda? No i rzeczywiście dziobem statku podpłynęliśmy pod sam wodospad i wówczas okazało się, co załoga miała na myśli. Statek nie to, że przepłynął koło wodospadu, a pasażerowie wyciągnąwszy ręce z kubkami mogli sobie nabrać wody nie przerywając wesołych pogawędek. Kapitan po prostu wpłynął pod wielki wodospad (na tym zdjęciu powyżej nasz statek miałby może pół centymetra wysokości) i na nasze głowy spadło kilkanaście wiader wody (“wiadro wody” to jednostka znana ze Śmingusa i oznacza po prostu “bardzo dużo wody na raz”). Będąc w kurtkach i kapturach na głowach (jednak nieco ostrzegli, że nas zleje) oraz schowawszy wcześniej aparat do kabiny (całe szczęście!) górę mieliśmy w miarę uratowaną. Jednak zanim uskoczyliśmy do wnętrza nogom się zdrowo dostało. Dość powiedzieć, że w adidaskach nam rozkosznie chlupotało. Pomocnik kapitana chodził potem i pytał każdego, czy było fajnie, a pani barowa z uśmiecham na ustach rozdawała wodę wodospadową, którą zdążyła nabrać do większego wiaderka (przy okazji – woda z wodspadu w Milford Sound smakuje jak woda). Resztę rejsu dzieci spędziły wewnątrz popijając ciepłą herbatkę (ubaw jednak miały po pachy), a my na pokładzie susząc spodnie na wietrze i słońcu (o dziwo dość szybko wyschły – gorzej z butami). To rozrywka dla nowozelandczyków – skomentowaliśmy potem.

Rano byliśmy gotowi do wycieczki spacerowej po górskich szlakach, ale niestety pogoda nas znowu przegoniła. Anomalia numer dwa rozpoczęła się nieco wcześniej niż wg prognozy i cały piątek zapowiadał się koszmarny, bo gdy już rano leje, a na niebie same chmurzyska to nie wygląda to różowo. Zresztą może to nie anomalia, tylko zupełna normalka tutaj? Popatrzywszy na nasze wilgotne wciąż buty i stan nieba (deszcz zacinał niemal poziomo) dokonaliśmy honorowego odwrotu. Routeburn track nas więc pokonał – można tak rzec. Jechaliśmy potem prawie 4 godziny do Invercargill i lało cały czas. 😦

Zdjęcia z Milford Sound i Fiordlandu w galerii. Zapraszamy!


Atrakcji bez liku

2 listopada 2009

Gejzer gotowy do wybuchu Już po kilku chwilach w Rotorua zorientowaliśmy się, że atrakcji jest taki wybór, że aż strach. No i niektóre są takie, że … aż strach. Nowozelandczycy mają wyobraźnię! Okolica znana jest z aktywności geotermicznej i wulkanicznej – są więc gejzery (niektóre startują jak w zegarku wzruszane kawałkiem mydła), błotne jeziorka wulkaniczne, kąpiele w termalnych źródłach lub w błotku, spa wszelkiego rodzaju, wioski pogrzebane pod pyłem wulkanicznym (wybuch był w 1886) i oczywiście tradycyjne pokazy tańców maoryskich. Ale są też zjazdy z górki na pazurki na wózkach (nazywa się to luge), loty helikopterem nad wulkanami (podobno można samemu sterować), wyścigi w dziwnych, jednoosobowych “kolejkach linowych” napędzanych pedałami (shweebing – jedyne miejsce na Ziemi, gdzie coś takiego istnieje), skoki na bungie, przejażdżka wielką motorówką przez grzmiący wodospad, skoki spadochronowe w tandemie (aby było ciekawiej to z małego akrobacyjnego samolotu), quady przez błoto, rafting przez wodospady i górskie strumienie, żużlowe motory do wynajęcia, spadanie trójkami w dziwnych śpiworkach na linie (swooping – też jakiś nowy wynalazek) oraz zorbing (czyli staczanie się ze zbocza w olbrzymiej gumowej kuli).

Tor do zorbingu Ponieważ miałem kiedyś przyjemność (prawdę mówiąc nieco wątpliwą, bo był środek lata i było diabelnie gorąco) znaleźć się w kuli do zorbingu i toczyć się po trawie, z pewnym zainteresowaniem przyjrzałem się co oferują w mieście, gdzie zorbing zdaje się wynaleziono. No więc nie tylko można dać się wsadzić do olbrzymiej, gumowej, przezroczystej kuli i dać stoczyć z górki na pazurki (pod górę jest zbudowany sprytny wyciąg dla kul), ale można też spróbować zjazdu zygzakiem (jest specjalny tor), zjazdu w parach lub trójkami oraz dwu specjalności zakładu: jazdy w uprzęży (Zorbit) oraz jazdy w kuli napełnionej sporą ilością zabarwionej na niebiesko wodą (Zydro) – w zimie ciepłą, a latem zimną. W pierwszym wypadku jest to bardziej kosmiczny rollercoaster, gdzie nie masz na nic wpływu, zaś w drugim – wrażenia są z połączenia zorbingu (możesz próbować sterować kulą) i jazdy rurą w aquaparku (czyli jesteś mokry). Fajnie, nie? 🙂 Nie dość, że jesteś zamknięty w kuli staczającej się ze zbocza i możliwości hamowania masz żadne, a sterowania niewielkie, to jeszcze możesz się podtopić. Jakoś mnie to nie przekonuje, choć może straciłem niezłą frajdę nie jadąc, co? 😉

Z jednej więc strony Nowozelandczycy mają tą nutkę szaleństwa, a z drugiej strony odgórnie pewien porządek bardziej chyba brytyjski jest. Sklepy zamykane są najczęściej koło 17-tej, na osiedlach obecne są patrole sąsiedzkie, istnieje telefon noise control służący do donoszenia na wyjące do księżyca pociechy sąsiadów, zaś w całej Nowej Zelandii tylko przez 2 dni w roku można kupić sztuczne ognie – na Guy Fawkes Day (5 listopada). Ustawowo! I to właśnie jest dziś i wczoraj. W TV reklamy, a w supermarkecie pudła z fajerwerkami. Pomyślałem oczywiście o sylwestrze i polskich zwyczajach puszczania ogni wszelakich. Niestety nie kupiliśmy nic, bo sylwestra spędzimy już w Australii, a zanim tam dolecimy będziemy znów musieli przejść przez węszących celników. Za to na efekty wystrzałowe pojechaliśmy do wybuchającego codziennie o 10:15 rano gejzera napędzanego mydłem.

Zapraszamy na zdjęcia z Rotorua i okolic.


Gwiezdne symulatory i zepsuta winda

17 sierpnia 2009

Hollywood Tower HotelNo nareszcie! Wytrwałam do tego momentu. Właśnie przed chwilą żywa wyszłam na zalaną słońcem ulicę. Jesteśmy w Disneylandzie pod Orlando. No tak, ale skąd ulica hollywoodzka? Ta ulica przy wyjściu z hotelu strachów to po prostu podrabiana uliczka miasteczka filmowego. W Disney World są cztery parki – normalny (Myszka Mickey, księżniczki itp.), Epcot (o świecie), Animal Kingdom (królestwo zwierząt) oraz Hollywood Studios (filmy). My odwiedziliśmy ten ostatni.

Z daleka już zauważyliśmy dużą, czerwoną wieżę oraz granatową czapę czarodzieja sterczącą pośrodku parku. Najpierw postanowiliśmy zaliczy … Ups! sorry, mamo… zobaczyć dział z gwiezdnymi wojnami, czyli lot na Endor. Nasz początkujący kapitan – robot, tak jak my rozpoczynający swój pierwszy lot (kiedy to powiedział poczułam, że coś mi się przewraca w  żołądku :-)) powitał nas grzecznie swoim robotowym, lekko nerwowym głosem.  Miło by było powiedzieć, że chociaż w pierwszej fazie lotu wszystko szło jak z nut, ale byłoby to nie do końca prawdziwe, więc powiem tak:

Na początku skręciliśmy w złą ulicę (to było jeszcze na stacji kosmicznej), zanurkowaliśmy w głąb jakiegoś magazynu (jakieś 20m w dół), wylecieliśmy w kosmos ,wpadliśmy na komety, natknęliśmy się na niszczyciele Imperium, aż w końcu po wskoczeniu w nadprzestrzeń wylądowaliśmy na stacji Endoru omal nie roztrzaskując się o cysternę z benzyną. 🙂

Pokaz kaskaderskich samochodów na arenie po drugiej stronie parku dostarczył nam nieco innych wrażeń. Oglądaliśmy tam akcje kaskaderskich samochodów wykonujących niebezpieczne sztuczki.

I to była ostatnie atrakcja mojego poprzedniego wcielenia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chociaż mama mówi, że nie – że przeżyłam. Może to prawda?

W każdym razie pamiętam tyle: gorąca kolejka, uczucie ulgi i stary, zakurzony pokój, czarno-biały film, ponury korytarz, wspomnienie otwartych drzwi do windy, siedzę w windzie i zapinam pasy, duchy wyłaniające się ze ścian (nie myślcie, że tego się przestraszyłam), jazda tunelem, druga winda, winda jedzie do góry … łaaaaa, o nieeee! Spadamy w dół. Czuję nieważkość… Ufff! OK Zatrzy… łaaaa! nie chwal dnia przed zachodem. Znowu do góry. O nieee! Ja nie chcę! Wypuścicie mnie stąd!!!! Przed oczami miga mi stały ląd pod nogami. Zebrani na dole ludzie na pewno mnie słyszą! Znowu ciemność. O! Zatrzymało się. Uff! Po trzykroć ufff. To już koniec – widzę światło dzienne. To cud, że w ogóle pamiętam, że nazywam się Berenika Aleksandra Kotełko, no ale jak pomyślę, że spadłam w windzie 13 pięter zupełnie swobodnie, to robi mi się naprawdę niedobrze. 🙂

Wkrótce pojawią się zdjęcia. Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości.

Zaprzaszamy do galerii…