Smok wawelski z butlą

25 października 2009

Płyniemy Chyba zaraz zwymiotuję ze strachu! Wiem, to głupie, ale tak już mam i to nie moja wina! Zresztą sami czulibyście się źle gdybyście jechali na swoje pierwsze w życiu nurkowanie. I to łódką! Mama mówi, że to skakanie do wody do tyłu jest okropne. Czy nie rozsadzi mi uszu przy zanurzaniu? Tata mówi, że jeśli będę wyrównywać, to nie – najwyżej będzie mnie bolało, ale ja mu nie wierzę. Niby to uczyłam sie na Przyrodzie, że powietrze jest ściśliwe, prawda, ale przecież to powietrze nie może się ściskać wiecznie, co nie? Jak nie będzie miało miejsca, to po prostu rozsadzi mi uszy. Bum – tak jak balon, albo jak smoka wawelskiego, tyle że w tym ostatnim przypadku to była woda. 🙂 Chyba już jesteśmy na miejscu! Tak! Pod nami rafa! Zaraz zwymiotuję ze strachu! Uh! Jaki ten sprzęt ciężki! Nie wiem, czy uda mi się usiąść na burcie i nie fajtnąć od razu. Łaaa! Prawie fiknęłam!

WyrównywanieOK, skaczemy, mówi instruktor i pociąga mnie w tył. Bul, bul, bul. O! Oddycham i żyję. Jak fajnie! He he, to wcale nie jest straszne, tylko superaśne. Nie rozumiem dlaczego mama tak nie lubi tego skakania. Oho, zanurzamy się. Instruktor wypuszcza powietrze z mojego jacketu. Teraz najgorsze. Jakie ogromne stada rybek! I to jakich wielkich! OK. Isia skup się: metr, wyrównuj, metr wyrównuj… Nic nie boli! Zobaczymy czy moje uszy są jeszcze na miejscu? Są! Czyli, że nie zostały rozsadzone. Metr, wyrównuj, metr, wyrównuj, … OK, płyniemy teraz tuż nad rafą do jej krawędzi. Pod nami poziom –2 rafy, płyniemy tuż przy dnie … schodzimy na poziom -3. Instruktor pokazuje mi licznik a na nim:

11,59 m

 

Tata błazenek Zeszliśmy! Moje uszy są całe. Jak tu ładnie! Płyniemy. Z glutowatego anemonu patrzy na mnie tata-błazenek podczas gdy za nim baraszkuje pomarańczowy maluch.

Teraz płyniemy wzdłuż ściany korala. Instruktor coś mi pokazuje. Czy chodzi mu o tą małą gałkę z czegoś tam w jednej z jaskiń? No nie, przecież kogo interesowałaby gałka z czegoś tam. Może coś niżej?

WOW! Murena!

Z jaskini poniżej szczerzy do mnie zęby prawdziwa, duża, zielona Murena! O choinka! Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego podczas tego nurkowania, a tu proszę niespodzianka! Płyniemy dalej wzdłuż skały ogląda, się, może zobaczę jeszcze murenę…

 

Żółw na drodzeNagle: Szuuuu! Z pobliskiej jaskini coś wyleciało! Patrzę i … szczęka mi opada! Z jaskini tuż za mną wyleciał jak odrzutowiec — kto: żółw. Duży, co najmniej metr. Po chwili zwolnił, rozejrzał się w lewo, w prawo, może to szosa oceaniczna? Zamachał płetwami i po chwili zniknął w wielkim błękicie oceanu.

No nie! Za dużo, ale na jedne raz! Nie żebym narzekała, ale to dziwne, że aż tyle spotkaliśmy zwierząt. Chyba się wynurzamy! Tak! unoszę się w górę. Powierzchnia jest coraz bliżej. Jestem na powierzchni! Niedaleko widać naszą łódkę. Naprawdę mi się podobało.

Isia


Kącik łasucha – Fidżi

24 października 2009

Widelczyk Na Fidżi kanibale byli jeszcze zupełnie nie tak dawno, bo 150 lat temu. Kanibalizm jakimś trafem szerzył się na Polinezji ze sporą szkodą dla Europejczyków. Europejczycy, jak to Europejczycy, panoszyli się butnie w Nowym Świecie, pozbawieni wyczucia i szacunku dla miejscowych kultur. Prym wiedli pozbawieni skrupułów i wyobraźni misjonarze. Wielebny Baker wykazał się kompletnym brakiem wyczucia wyszarpując miejscowemu kacykowi jego ulubiony kościany grzebyk z bujnej (i świętej!) czupryny, co napełniło tubylców takim oburzeniem i niesmakiem, że wielebnego schrupali co do kosteczki. Z tego niesmaku właśnie. Ich praprawnukom odbijał się jednak czkawką tak bardzo, że w 2003 zorganizowali ceremonię przebłagalną z udziałem potomków zjedzonego i jedzących. Polecam wiadomości BBC dotyczące tego wydarzenia, a szczególnie zdjęcie przedstawiające pojednanie. Widać wyraźnie, że krewni wielebnego nie do końca są przekonani, że ujdą z życiem… Oprócz wyrzutów sumienia po kanibalach zostały na Fidżi urocze widelczyki do wyciągania kawałków mózgu. Nie udało mi się ustalić, czy przez oko czy też może, jak w Indianie Jonesie, z otwartej mocnym uderzeniem maczugi czaszki. Skoro jednak takie widelczyki wymyślono, to znaczy, że musiano ich używać dość intensywnie. Po kanibalizmie, jak twierdzą tutejsi przedstawiciele branży turystycznej, śladu nie ma, bo go inni wielebni skutecznie wyplewili razem z wielobarwnym makijażem i paroma innymi “pogańskimi” zwyczajami.

Taro Z innych fidżijskich specjalności warto wspomnieć o lovo, czyli piecu ziemnym z rozgrzanych kamieni, w którym przygotowuje się wiele potraw świątecznych – nabierają one wtedy delikatnego aromatu dymu z ogniska. Często piecze się w nich trzy podstawowe źródła skrobii: słodkie ziemniaki (smakują, jakby rzeczywiście ktoś do gotowania zamiast cukru dodał soli), manioku (tutaj nazywanego cassavą) i taro – warzywa podobnego kształtem do sporego selera. Nam ze wszystkich trzech najbardziej smakują nasze ziemniaki :-), bo słodkie wprawdzie pyszne, ale trochę za słodkie… O manioku już pisałam, a taro z lovo smak ma lekko ziemniaczany (tak smakuje zresztą wszystko, co ma sporo skrobii), ale jest dość wysuszone i na tym zdecydowanie traci.

Pączek, oops, chleb po fidżijskuZa to na śniadanie można przegryźć tradycyjny chleb fidżijski – czyli usmażone ciasto drożdżowe z dodatkiem wody z kokosa, czyli prostokątne pączki z nutą kokosową i chrupiącą, lekko spieczoną skórką.  Co ciekawe, podobnie jak w chlebie lub bułeczkach kokosowych, smak kokosa jest ledwie uchwytny, bardzo subtelny (zupełnie niepodobny do “ciasteczek kokosowych” z naszych sklepów) – do tego stopnia, że nie wszyscy go wyczuwają. Dodatek wody z kokosa powoduje jednak, że ciasto jest bardziej wilgotne i bardziej aksamitne. A skórka jest zupełnie podobna do naszych pączków  – tych zrobionych piętnaście minut wcześniej… Połączenie idealne…

Mniam!

Dhal z dodatkami W XIX w. na Fidżi do pracy na plantacjach zostali sprowadzeni Hindusi, którzy przynieśli ze sobą indyjskie specjały. I te głównie dominują teraz w Nadi i Suvie, w których byliśmy. Dhal, (przepis tu) czyli krem z soczewicy to podstawowa zupa w knajpkach hinduskich, zupełnie tak jak wantan w knajpkach chińskich. Smakuje bosko. Wyobraźcie sobie gęstą grochówkę o kolorze żółtym, o smaku delikatnym, acz pikantnym, podkreślonym szczyptą curry. Do tego często podaje się rodzaj przepysznych domowych chipsów ziemniaczanych smażonych w głębokim tłuszczu – bardzo delikatnych, niemal przezroczystych, chrupiących, kruchych i lekko słodkich. Oczywiście zwolenników tradycyjnej grochówki od razu uprzedzam, że o majeranku ani skwarkach nie ma mowy :-).

Szpinak w sosie jak marzenieJedzenie hinduskie można by zajadać w sporych ilościach (co też, w większości przypadków zrobiliśmy). Szczególnie przypadły mi do gustu liście szpinaku zawijane w gęstym sosie curry – marzenie – jak ktoś twierdzi, że szpinaku nie lubi, to niech spróbuje, bo od razu zmieni zdanie…

Kavę, o której pisał Błażej pije się przed jedzeniem, a nie po. Zupełnie odwrotnie niż u nas :-).


God bless Fiji

21 października 2009

Lokalny środek transportu Nurkowanie nurkowaniem, ale jest przecież i stały ląd. Bardzo zielony, z mnóstwem palm, kwiatów i innej wszelakiej roślinności i ananasami tak słodkimi, jak w Nikaragui. Już po wylądowaniu stwierdziłam z radością, że znowu pojawiają się tak lubiane przeze mnie elementy kulturowe, na które natknęliśmy się także w Ameryce Łacińskiej. Autobusy lokalne jeżdżą z niewielką prędkością, więc można podziwiać sobie świat za oknem do woli. “Za oknem” to nie do końca precyzyjne określenie, bo choć okno jest, to szyb nie ma. Trzeba więc uważać, co się za to okno wystawia i kiedy. Aby się zatrzymać, należy pociągnąć za zachęcająco dyndający na wszystkie strony sznureczek przeprowadzony wzdłuż okien przez całą długość autobusu. Urocze i uniwersalne w swej prostocie rozwiązanie – podobne klaksony widzieliśmy w Ameryce Łacińskiej. Ruch jest lewostronny (scheda po Brytyjczykach) więc cały czas ma się wrażenie, że pojazdem kieruje jakiś pirat drogowy i adrenalina skacze błyskawicznie. Hymn zresztą też trochę jakby brytyjski, bo pierwsze słowa to “God bless Fiji” zamiast “God save the Queen”, a na fladze Fidżi bije w oczy charakterystyczny brytyjski krzyż. Czy oznacza to, że wpływ Brytyjczyków jest postrzegany jako pozytywny – kto to wie?.  W usługach obowiązuje “Fiji time” co oznacza punktualność z wahnięciem pół godziny w każdą stronę. Jakoś tak się składa, że z takim podejściem w parze idzie uśmiech, spokój i życzliwość do świata i ludzi, jaką promieniują tutejsi mieszkańcy.

Zdobienia na świątyni hinduskiej w Nadi

Nie jest to jednak kraj czysto polinezyjski. Spora jest mniejszość hinduska (w niektórych miastach jest to raczej większość hinduska). Hinduskie są świątynie (choć są także i meczety), sklepy z sari, curry no i handel. W handlu szczególnie skutecznie jest stosowana taktyka małych kroków okraszona konwenansami. Rozpoczyna się zwykle uprzejmą rozmową na temat kraju pochodzenia rzeczonego turysty, długości jego pobytu oraz ogólnych wrażeń z Fidżi. Następnym etapem jest zaproszenie potencjalnego klienta do obejrzenia stoiska, bo przecież chodzi tylko o obejrzenie, a to przecież nic nie kosztuje. Dalej sprzedawca zaczyna zachwalać swój towar (“znakomite czarne drewno”, “świetna jakość”, “dostawcy z wiosek” etc.) i albo proponuje wybranie jednej lub kilku rzeczy za niewielką cenę, albo wręcza jakąś pamiątkę (na której zawiesiło się na chwilę wzrok) podając jej cenę o połowę niższą niż na naklejce (ale odpowiednio wyższą od sklepu obok, o czym turysta nie musi wiedzieć ;- )). Jak turysta jeszcze się waha, następuje ostateczne zamknięcie sprawy krótkim i powiedzianym z życzliwym uśmiechem: “A nie podoba Ci się?” i w ten sposób ostatecznie dobija się turystę. Jak turysta bezgłośnie próbuje łapać powietrze, to wiadomo, że za moment dobije się i targu. Jest to tak subtelne, że za pierwszym razem wyszłam ze sklepu lekko oszołomiona z pamiątką w eleganckiej torebeczce – wprawdzie ładną, ale niekoniecznie taką, jaką chciałam kupić.

Handel kwitnie Taktyki sprzedażowe są zresztą rozmaite. Po Suvie, stolicy Fidżi, grasuje podobno szajka ulicznych sprzedawców dzid. Dzidy, podobnie jak wymyślne widelce kanibali służące do zręcznego wyjadania mózgu uśmierconych delikwentów, są bowiem popularną pamiątką z Fidżi. Podchodzi taki z dzidą do nieszczęsnego turysty i zaczyna miłą konwersację, w której pada pytanie o imię. Rzecz dość powszechna w cywilizowanych relacjach międzyludzkich. Ale na tym się nie kończy, bo w międzyczasie nasz rozmówca cichcem wyrzyna (scyzorykiem?) nasze imię na  jednym z egzemplarzy i oto po chwili odchodzimy z miejsca zbrodni z wielką dzidą, która pasuje do nas jak pięść do nosa, ale za to ma gdzieś z boku niezdarnie wyryte nasze imię z literówką w środku. Cena pięć razy wyższa niż w sklepie. Co za interes!


Wielki błękit

18 października 2009

Płaszczka Wielki błękit, wielkim błękitem, ale w sumie w tych okolicznościach przyrody należałoby powiedzieć wielki podwodny ogród. Bo tak to mniej więcej wygląda. Niesamowicie! Rosną tu korale kapusty, pływają ryby papugi, a na dnie leżą morskie ogórki. No i jeszcze do tego wszystkiego pływa niezliczone mrowie ryb wszelakich. W czasie naszych nurkowań na Fidżi wraz z bardzo sympatycznym ośrodkiem Ratu Kini’s udało nam się kilkakrotnie odwiedzić supermarket – jedno z najbardziej znanych tutejszych miejsc nurkowych, gdzie niemal gwarantowane jest spotkanie z rekinem. Były też i inne miejsca nurkowe (Gotham City, Pinacles, Seven Sisters, Tuanuku, Plantation Pinacle, Namotu Passage) i inne widoczki, a ponieważ nurkujemy prawie- a snorklujemy wszyscy 4B, to i widoków było mnóstwo. Ja po raz kolejny próbowałem opanować mój aparat fotograficzny i robić pod wodą zdjęcia bez dodatkowego oświetlenia. Niezbyt to się trzeba przyznać udaje, więc większość zdjęć ma tonację blue. Na koniec aparat się zbiesił i zepsuł do końca na śmierć. 😦 Galeria w przygotowaniu. Cierpliwości!  Zapraszamy do galerii.

Rekin w supermarkecieW czasie odwiedzin samoobsługowego, podwodnego supermarketu dla rekinów (tu przypływają na śniadanko – najlepiej w czasie odpływu) udało się nam zobaczyć te piękne ryby (w wersji niegroźnej, żywiącej się rybami, a nie nurkami). I to po kilka na raz pływające w grupach i krążące nad dnem. Wrażenie niesamowite, choć nie były to olbrzymie egzemplarze (największy ze 2,5m), więc znowu aż takiego strachu nie było. Jednak w porównaniu z mrowiem kolorowych rybek zamieszkujących rafę taka większa pływająca jednostka podwodna wygląda naprawdę majestatycznie. Ja miałem też to szczęście zobaczyć jednego w świetle latarki w czasie nurkowania nocnego. To było dopiero coś! Ciemno wokół jak u murzyna pod koszulą, w gaciach mokro (dosłownie, bo pływamy w krótkiej piance) a wszystkie trzy latarki skierowane na jasny, spory kształt pływający w granatowej toni. Kształt popływał wokół nas i wyniósł się szybko. Światło mu się chyba nie podobało. A może nurkowie patrzący mu w talerz?

Podwodne ogrody i ich mieszkańcyW ZOO we Wrocławiu można zobaczyć smutnego słonia lub śpiącego lwa i tygrysa, jadąc do lasu biegającą sarnę, a na polu zająca. Jeżdżąc po całym świecie zwierzaków naziemnych można spotkać sporo. A czasem nawet jakieś większe ptaszydło się trafi. Ale wsadzając głowę do wody (najlepiej tam, gdzie jest rafa koralowa) zobaczycie takie nagromadzenie życia (rybki, kraby, ślimaki, korale i mnóstwo innych stworów), że niech się chowają wszystkie dżungle i sawanny. Naprawdę warto. Różnica jest kolosalna. I nie trzeba ani specjalnych uzdolnień, ani odwagi, bo fajne widoki są nawet przy plaży z maską na głowie. Nurkowanie ze sprzętem daje jednak ten komfort, że można bez stresu siedzieć nieco głębiej (przy czym tutaj na rafie najfajniej jest właśnie płytko – koło 10 metrów pod wodą). Strasznie gorąco zachęcam wszystkich jeszcze nie nurkujących! A okazji jest mnóstwo bo i w Chorwacji i w Egipcie baz nurkowych z polską obsługa bez liku. Zresztą pod wodą język nie stanowi problemu, bo i tak rozmawiać nie można. Sam kurs można zrobić i we Wrocławiu – my tak właśnie zaczynaliśmy (tu cichcem przemycona reklamka), aby sobie nie “psuć” wakacji. 🙂

Galeria z wyspy Mana tutaj…


Kącik {łasucha | drinkownika} – Fidżi

16 października 2009

Drink z obowiązkową palemkąŻeby nie było, że tylko jemy, to niech będzie znane wszem że też pijemy. A pijemy siedząc i urlopując się (bo tak to należy określić: 3 smaczne posiłki dzienne, plaża, laguna, rafa, słonce) na uroczej fidżijskiej wysepce Mana, gdzie (jak już wiecie) najpierw przez 2 dni lało więc nie było co robić. Trzeba było sączyć drinki. 🙂 Na tarasie, za foliową zasłoną od deszczu – ale z palemkami. Drink tropikalny bez rzeczonej parasoleczki, palemki, ananaska lub innej sterczącej ozdoby – nie uchodzi. Chyba, że jest to piwo lub kava. Dziś będzie więc głównie o drinkach, kavie i o piwie, choć o drinkach z palemką pisać się wiele nie da. Są smaczne, słodkie i rozluźniające. No i mają wesołe nazwy jak Slow screw (ciemny rum, biały rum, sok pomarańczowy, krem kokosowy), Wanna taki (biały rum, kahlua, mleko i gałka lodów), Sex on Mana beach (wódka, triple sec, sok pomarańczowy, krem z kokosa), Mana blue (gin, triple sec, niebieski likier, sprite i gałka lodów), Duatale (biały rum, białe curacao, sok z ananasa i krem z kokosa), czy bardziej tradycyjna pinacolada (biały rum, likier kokosowy, sok z ananasa i krem kokosowy). Receptury do wyboru i koloru (dla barmana samouka) oraz przykładową fotografię poglądową (aby wiedzieć co zrobić z wybraną przez siebie ozdobą) podajemy bo może ktoś w domowym zaciszu chciałby sobie zrobić odrobinkę fidżijsko-pacyficznej atmosfery. Należy (a) sporządzić drinka, (b) przebrać się w strój kąpielowy lub bokserki, (c) zapalić pod sufitem mocną żarówę (najlepiej tak ze dwusetkę), (d) położyć się na leżaczku lub fotelu i (e) sącząc drinka zupełnie, ale to zupełnie wyluzować. Punkty (a) i (e) można powtarzać do oporu. Pamiętaj – tylko bez pośpiechu. You are on Fiji time – jak nam tutaj co chwilę mówią.

Mistrz ceremonii z pomocnikiem przygotowują kavę No ale wracając do meritum, zaczęliśmy od kavy. Jest to tradycyjny lokalny napój przyrządzany z wysuszonych i sproszkowanych korzeni rośliny o nazwie yaqona (łac. piper methisticum), która ma tą cechę, że rośnie długo. Im dłużej korzeń tkwi w ziemi, tym mocniejsza kava z niego wychodzi. Generalnie 5 letnie korzenie to minimum, a najlepsze są podobno 10 letnie. Im dłużej tym lepiej, jak mówią tubylcy. Możecie się zatem spodziewać co się z tymi korzeniami może się dziać przez 5 czy 10 lat. Napój jest podobno lekko narkotyczny (uzależnienia nie stwierdziłem), a smakuje jak niezbyt mocna gorzka, zimna kawa. Ma działanie uspakajające i dobrze robi na sen. Na serce też – tak twierdzą lokalni. Przyrządzane jest to cudo w tradycyjnej “ceremonii”, gdzie obecny jest wódz wioski, jego mówca/rzecznik oraz mistrz ceremonii i pomocnik. Mistrz (w naszym wypadku był to szef kuchni) miesza proszek z wodą w specjalnej drewnianej misie (tanoa). Potem miseczką (bilo) nabiera każdemu porcję i podaje. Najpierw swoją dawkę otrzymuje wódz i jego mówca i razem decydują, czy kavę mogą wypić pozostali siedzący w okręgu na macie (kobiety z nogami “na syrenę”, mężczyźni “po turecku” – nigdy stopami w stronę tanoa). Przed otrzymaniem swojego bilo (połówka skorupy kokosa) należy ceremonialnie klasnąć (tylko raz). Pijemy oburącz, jednym chluśnięciem lub kilkoma łykami (jest “fidżi time” więc spieszyć się nie trzeba) i gdy skończymy wszyscy mają zawołać głośno matha (co oznacza: wypito do dna) i klasnąć trzykrotnie. Przed wypiciem swojej porcji kavy można też przełamać lody tradycyjnym fidżijskim okrzykiem “Bula!” (co oznacza zarówno “cześć”, “jak się masz”, “na zdrowie”, jak i “jest fajowo”). Nasze dzieci też próbowały kavy i mówią, że smakuje jak gorzka woda. W każdym razie specjalnie smaczne to to nie jest. Piwo lepsze.

Kolekcja piw i nasza barmanka A właśnie, wracając do tematu, czyli do piwa właśnie, to tutaj zaobserwowałem dotychczas trzy gatunki. Najpopularniejszy jest Fiji Bitter, czyli tradycyjne jasne piwo o smaku podobnym do Pilsnera (choć goryczki ma mniej). Fiji Gold, które jest bardziej słodkie i podobno lubiane przez kobiety. Daleko mu jednak słodyczą i kobiecością do naszych Reddsów. Bardziej przypomina lekko rozwodnione Tyskie. Trzecim gatunkiem, najbardziej wykwintnym i najdroższym jest Fiji Premium, które smakuje kropka w kropkę jak Miller Light. Wszystkie piwa są produkowane lokalnie na głównym lądzie (jak tutaj nazywają największą wyspę Fidżi, czyli Viti Levu). Globalizacja jednak pokazała i tutaj pazurki, bo wszystkie te marki należą do australijskiego koncernu Foster. Pewną ciekawostką jest pojemność. Otóż marki Bitter i Gold sprzedawane są jako małe i duże, przy czym małe ma 355 ml, a duże 750 ml. Duże jest więc naprawdę duże, a gdy jest mocno zimne (z porządnej lodówki) i podane przez uśmiechniętą barmankę wraz z wyjętym prosto z zamrażarki kufelkiem – smakuje naprawdę dobrze orzeźwiająco. I o to właśnie chodzi! Bula!


Druga depesza znad Pacyfiku

13 października 2009

Jest wreszcie słońceBULA! STOP

DESZCZE NIESPOKOJNE USTAŁY STOP

WYSZŁO SŁONECZKO STOP

SZYKUJEMY SIĘ NA JUTRO NA NURKOWANIA STOP

POZDRAWIAMY STOP

4B