Pierwsze kroki po drugiej stronie Ziemi

29 października 2009

Liczne maile, SMS-y, telegramy i listy przekazywane pocztą gołębią zmuszają nas do wyrwania się z błogiego nieróbstwa i napisania czegoś o Nowej Zelandii. Naród bowiem spragniony podobno jest wieści, a my siedząc absolutnie po drugiej stronie kuli ziemskiej i mając dokładnie pół doby różnicy czasu do was (bo zmieniliście już czas na zimowy) siedzimy i nic nie piszemy. Zgroza!

Scruffy Wylądowaliśmy, jak już wiecie z małymi przygodami, a potem pławiliśmy się w luksusach miejskich w Auckland (największym mieście Nowej Zelandii) i stąd lenistwo wszelkie. Luksusy miejskie polegały na wynajętym na 4 dni pokoju/mieszkanku z kuchnią i piekarnikiem, gdzie – pierwszy raz od 6 miesięcy – Beata mogła poszaleć i upiec nam ciasto. Brownie zrobione przez mamę smakowało dzieciakom jak najlepsza ambrozja. Dodatkowo jeszcze zupełnym przypadkiem poznaliśmy Anię z Zielonego Wzgórza oraz jej męża, dzieci i psa więc rozkosze podniebienia kontynuowane były w postaci wspaniałej jagnięciny z grilla oraz kotlecików mielonych “pyszne jak u dziadka Toniego” (cytat). Jak widzicie, u nas w kółko o żarciu. Jakoś tak samo wychodzi. 😉

Rondo w drugą stronę Wyposażeni w wynajęty samochód, który ma co prawda kierownicę nie po tej stronie co trzeba, ale jest na tyle duży, że mieścimy się razem z bagażami oraz w liczne rady i wskazówki od naszych nowo poznanych znajomych (przy okazji: bardzo serdecznie dziękujemy za gościnę!) ruszyliśmy w drogę… A propos kierownicy: kto wymyślił, że w samochodach mających kierownicę z prawej zamienione są też miejscami kierunkowskaz z wycieraczkami? U nas kierunkowskaz mamy zawsze pod lewą ręką, a tu pod prawą. Efekt jest taki, że przed każdym skrętem włączam wycieraczki, a jak zaczyna padać to sygnalizuję skręt. Dodatkowo muszę pilnować się, żeby jechać po lewej stronie drogi, na rondzie jechać w lewo (trudne!) oraz pamiętać, że po lewej jest jeszcze kawałek samochodu z Beatą w środku więc od przepaści trzeba się trzymać w pewnej odległości. Zanim wyczułem szerokość auta już pierwszego dnia skutecznie przywaliłem w krawężnik parkując w Auckland (skończyło się na wizycie w wypożyczalni celem naprawy opony – wiem wstyd, wstyd)! Sposób przejeżdżania przez skrzyżowania równorzędne ćwiczyłem na razie raz, alena razie nie chcę tego powtarzać. Już wolę ronda w lewo! Trzeba jednak przyznać, że mimo początkowego stresu i mojej przygody z krawężnikiem jestem po paru dniach na tyle przyzwyczajony, że jadę niemal jak w domu. 😉

Nabrzeże w Russell Zwiedzając ten piękny kraj najpierw pojechaliśmy na północ od Auckland. Zgodnie z europejskimi przyzwyczajeniami: północ, jak to północ – jest zimno, wieje jak diabli i pada co godzinę. 🙂 Rejsy do delfinów odwołali, bo wiatr za duży. Jest mokro. Sąsiad obok na kempingu (po akcencie i wyglądzie: Irlandczyk) wjechał campervanem na trawę mimo tabliczki “Nie wjeżdżać, gdy mokro” i oczywiście się zakopał w trawiastym błocie. Przy operacji wypychania campervana zaangażowany został cały kemping (a jest nas tu w sumie 5 ekip) oraz bohaterska irlandzka kobieta (niekoniecznie Irlandka z wyglądu) jako kierowca. Skutek łatwy do przewidzenia: kobieta-kierowca przycisnęła gaz do dechy, a drugi sąsiad (Australijczyk) pchający akurat przy kole został ufajdany błotem od stóp do głów. Jego kobieta potem prała brudne, australijskie spodnie zerkając bykiem na nie do końca określoną Irlandkę. Słowem przyjaźń między narodami kwitnie. 🙂 A i jeszcze! W sklepach co chwile niezwykle mili Nowozelandczycy pytają uprzejmie a skąd my i dokąd my i prawie zawsze pytają, czy jesteśmy z Niemiec. A przecież mówimy po angielsku i chyba bez niemieckiego akcentu, prawda? Jedna pani nawet myślała, że byliśmy w armii. Wykoncypowałem, że chodzi im o te moje (niegdyś) zielone traperskie spodnie oraz również zieloną czapeczkę z daszkiem model wojskowy, którą noszę cały czas chroniąc moją bujną czuprynę przed słońcem i deszczem. Niemcy to taki wojskowy naród (Eins, Zwei, Drei, Achtung!), a w Nowej Zelandii pamięć o obu Wojnach Światowych wciąż żywa (innych praktycznie nie mieli), to pewnie tak im się kojarzę.

Bay of Islands Nie da się jednak ukryć, że Nowa Zelandia jest śliczna oraz bardzo przyjazna turystom. Ludzie życzliwi na każdym kroku z nieustającym “No worries!” na ustach. Na pierwszy rzut oka jest drożej niż USA, ale chyba bardziej urokliwie. Już po pierwszych dniach i spacerach po nadmorskich lasach subtropikalnych na północy czujemy się jak w innym świecie. Niektóre widoczki są jak z parku jurajskiego. Zwierzęta i ptaki też inne. A co dopiero będzie w górach?! Jesteśmy bardzo pozytywnie zbudowani i nastawieni na super widoki. Trzymajcie kciuki za poprawę pogody, bo jak na razie to mamy mieszane uczucia. Wszyscy tu potwierdzają, że wiosna tego roku nastała chłodna, a jedziemy właśnie na południe…

Zapraszamy do galerii z Auckland, z krajów północnych oraz jeszcze do zapomnianej z lądu stałego Fidżi.


Wyrzuć lub zgłoś

26 października 2009

Mandat od 200$ W czasie lotu z Fidżi na Nową Zelandię puszczono nam filmik, po którym powiało grozą. Z towarzyszącym podkładem muzycznym godnym filmów sensacyjnych kilkukrotnie poinformowano nas, czego na Nową Zelandię wwozić nie wolno, i co grozi tym, co się jednak odważą. Dostaliśmy szczegółowe instrukcje dołączone do karty imigracyjnej i złapaliśmy się za głowę. Okazało się bowiem, że jesteśmy elementem podejrzanym wiozącym całą masę z założenia nieprawomyślnych produktów włączając w to: żywność, produkty zwierzęce, produkty roślinne oraz buty trekkingowe i sprzęt kempingowy. Zgłosiliśmy więc wszystko grzecznie, uznając, że kilka muszelek nie jest wartych dwóch lat więzienia, postanowiliśmy zjeść napoczętą paczkę krakersów i przekonać pana, że ciasteczka firmy Kraft w nierozpieczętowanym opakowaniu nie stanowią zagrożenia dla środowiska Nowej Zelandii. Filmik puszczono nam kilka razy wyraźnie grając na wzrost napięcia. Sukces stuprocentowy. Napięcie wzrosło i chęć ujawnienia wszystkiego, co się da też. Już byłam bliska zgłaszania swoich ubrań z bawełny jako produktu pochodzenia roślinnego. Na szczęście w porę się opamiętałam.

 

Deposit or Declare Maszerowaliśmy przez korytarze lotniska w Auckland z rosnącą obawą mijając kolejne dyskretnie umieszczone kubełki z tytułowym napisem “Declare or dispose” – ostatnią szansą dla przemytników. Odstaliśmy swoje w kolejce do okienka, gdzie sprawdzano paszporty (8 krakersów), w kolejce po bagaże (4 krakersy), oraz w kolejce do stanowiska z panem z BIOSECURITY, czyli z bezpieczeństwa biologicznego (walczyliśmy do końca – 4 krakersy). Pan wypytał nas szczegółowo, jakie produkty mamy (mieliśmy namiot, buty do trekkingu, drewniane figurki z Fidżi oraz przesławny widelec kanibali, muszelki zebrane gdzieś na plaży, koszyk wyplatany, malunek na korze, naszyjnik z kokosa, herbatę, brązowy cukier i dwie paczki ciastek) oraz jakich nie mamy (koralowce). Ukrywanie widelca wydało mi się podwójnie karygodne bo i z drewna i pochodzenie i przeznaczenie niepewne. Moją nerwowość wzmogły jeszcze plakaty krzyczące: “Czy brudne buty warte są 200 dolarów?!” i przedstawiające upaprane buty trekingowe za kostkę oraz kwotę mandatu. Wpadłam w gonitwę myślową intensywnie zastanawiając się, czy moje płytkie i lekkie butki łapią się do tej kategorii, oraz co właściwie mają od spodu. Butki bezpiecznie siedziały sobie w kieszeniach plecaka, co niewątpliwie sugeruje próbę przemytu substancji wrogiej, a ja nieśmiało usiłowałam wytłumaczyć grzecznemu panu, jakie butki mam i wypytać, czy aby na pewno to jest ok. Pan się nie przejął jakoś wyraźnie, napisał na naszej karcie wielkimi bukwami “WOOD, TENT” (drewno, namiot) i skierował nas do kolejki do przeglądu. Przed nami stali jacyś Hindusi – z ich przeglądanych bagaży malowniczo wylewały się barwne sari i wesoło mrugały cekinki, a pani z BIOSECURITY w ciemnym mundurku usiłowała wepchnąć to wszystko z powrotem do walizek. Efekt był taki sobie, ale przynajmniej się trochę rozerwaliśmy.

Obejrzano nasze figurki (korników nie było) i widelec (też czysty), namiot odesłano do laboratorium, a nam wręczono numerek do odbioru pouczając nas uprzednio, żebyśmy dobrze sprawdzili, zanim podpiszemy, że wszystko mamy. Widać i w BIOSECURITY zdarzają się wpadki. Po prześwietleniu bagaży weszliśmy już do głównego holu lotniska, gdzie kilkanaście minut później ćwiczyliśmy szybkie składanie naszego zdezynfekowanego przez BIOSECURITY namiotu. Przed nami sześć tygodni w jednym z najpiękniejszych krajów świata…


Smok wawelski z butlą

25 października 2009

Płyniemy Chyba zaraz zwymiotuję ze strachu! Wiem, to głupie, ale tak już mam i to nie moja wina! Zresztą sami czulibyście się źle gdybyście jechali na swoje pierwsze w życiu nurkowanie. I to łódką! Mama mówi, że to skakanie do wody do tyłu jest okropne. Czy nie rozsadzi mi uszu przy zanurzaniu? Tata mówi, że jeśli będę wyrównywać, to nie – najwyżej będzie mnie bolało, ale ja mu nie wierzę. Niby to uczyłam sie na Przyrodzie, że powietrze jest ściśliwe, prawda, ale przecież to powietrze nie może się ściskać wiecznie, co nie? Jak nie będzie miało miejsca, to po prostu rozsadzi mi uszy. Bum – tak jak balon, albo jak smoka wawelskiego, tyle że w tym ostatnim przypadku to była woda. 🙂 Chyba już jesteśmy na miejscu! Tak! Pod nami rafa! Zaraz zwymiotuję ze strachu! Uh! Jaki ten sprzęt ciężki! Nie wiem, czy uda mi się usiąść na burcie i nie fajtnąć od razu. Łaaa! Prawie fiknęłam!

WyrównywanieOK, skaczemy, mówi instruktor i pociąga mnie w tył. Bul, bul, bul. O! Oddycham i żyję. Jak fajnie! He he, to wcale nie jest straszne, tylko superaśne. Nie rozumiem dlaczego mama tak nie lubi tego skakania. Oho, zanurzamy się. Instruktor wypuszcza powietrze z mojego jacketu. Teraz najgorsze. Jakie ogromne stada rybek! I to jakich wielkich! OK. Isia skup się: metr, wyrównuj, metr wyrównuj… Nic nie boli! Zobaczymy czy moje uszy są jeszcze na miejscu? Są! Czyli, że nie zostały rozsadzone. Metr, wyrównuj, metr, wyrównuj, … OK, płyniemy teraz tuż nad rafą do jej krawędzi. Pod nami poziom –2 rafy, płyniemy tuż przy dnie … schodzimy na poziom -3. Instruktor pokazuje mi licznik a na nim:

11,59 m

 

Tata błazenek Zeszliśmy! Moje uszy są całe. Jak tu ładnie! Płyniemy. Z glutowatego anemonu patrzy na mnie tata-błazenek podczas gdy za nim baraszkuje pomarańczowy maluch.

Teraz płyniemy wzdłuż ściany korala. Instruktor coś mi pokazuje. Czy chodzi mu o tą małą gałkę z czegoś tam w jednej z jaskiń? No nie, przecież kogo interesowałaby gałka z czegoś tam. Może coś niżej?

WOW! Murena!

Z jaskini poniżej szczerzy do mnie zęby prawdziwa, duża, zielona Murena! O choinka! Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego podczas tego nurkowania, a tu proszę niespodzianka! Płyniemy dalej wzdłuż skały ogląda, się, może zobaczę jeszcze murenę…

 

Żółw na drodzeNagle: Szuuuu! Z pobliskiej jaskini coś wyleciało! Patrzę i … szczęka mi opada! Z jaskini tuż za mną wyleciał jak odrzutowiec — kto: żółw. Duży, co najmniej metr. Po chwili zwolnił, rozejrzał się w lewo, w prawo, może to szosa oceaniczna? Zamachał płetwami i po chwili zniknął w wielkim błękicie oceanu.

No nie! Za dużo, ale na jedne raz! Nie żebym narzekała, ale to dziwne, że aż tyle spotkaliśmy zwierząt. Chyba się wynurzamy! Tak! unoszę się w górę. Powierzchnia jest coraz bliżej. Jestem na powierzchni! Niedaleko widać naszą łódkę. Naprawdę mi się podobało.

Isia


Kącik łasucha – Fidżi

24 października 2009

Widelczyk Na Fidżi kanibale byli jeszcze zupełnie nie tak dawno, bo 150 lat temu. Kanibalizm jakimś trafem szerzył się na Polinezji ze sporą szkodą dla Europejczyków. Europejczycy, jak to Europejczycy, panoszyli się butnie w Nowym Świecie, pozbawieni wyczucia i szacunku dla miejscowych kultur. Prym wiedli pozbawieni skrupułów i wyobraźni misjonarze. Wielebny Baker wykazał się kompletnym brakiem wyczucia wyszarpując miejscowemu kacykowi jego ulubiony kościany grzebyk z bujnej (i świętej!) czupryny, co napełniło tubylców takim oburzeniem i niesmakiem, że wielebnego schrupali co do kosteczki. Z tego niesmaku właśnie. Ich praprawnukom odbijał się jednak czkawką tak bardzo, że w 2003 zorganizowali ceremonię przebłagalną z udziałem potomków zjedzonego i jedzących. Polecam wiadomości BBC dotyczące tego wydarzenia, a szczególnie zdjęcie przedstawiające pojednanie. Widać wyraźnie, że krewni wielebnego nie do końca są przekonani, że ujdą z życiem… Oprócz wyrzutów sumienia po kanibalach zostały na Fidżi urocze widelczyki do wyciągania kawałków mózgu. Nie udało mi się ustalić, czy przez oko czy też może, jak w Indianie Jonesie, z otwartej mocnym uderzeniem maczugi czaszki. Skoro jednak takie widelczyki wymyślono, to znaczy, że musiano ich używać dość intensywnie. Po kanibalizmie, jak twierdzą tutejsi przedstawiciele branży turystycznej, śladu nie ma, bo go inni wielebni skutecznie wyplewili razem z wielobarwnym makijażem i paroma innymi “pogańskimi” zwyczajami.

Taro Z innych fidżijskich specjalności warto wspomnieć o lovo, czyli piecu ziemnym z rozgrzanych kamieni, w którym przygotowuje się wiele potraw świątecznych – nabierają one wtedy delikatnego aromatu dymu z ogniska. Często piecze się w nich trzy podstawowe źródła skrobii: słodkie ziemniaki (smakują, jakby rzeczywiście ktoś do gotowania zamiast cukru dodał soli), manioku (tutaj nazywanego cassavą) i taro – warzywa podobnego kształtem do sporego selera. Nam ze wszystkich trzech najbardziej smakują nasze ziemniaki :-), bo słodkie wprawdzie pyszne, ale trochę za słodkie… O manioku już pisałam, a taro z lovo smak ma lekko ziemniaczany (tak smakuje zresztą wszystko, co ma sporo skrobii), ale jest dość wysuszone i na tym zdecydowanie traci.

Pączek, oops, chleb po fidżijskuZa to na śniadanie można przegryźć tradycyjny chleb fidżijski – czyli usmażone ciasto drożdżowe z dodatkiem wody z kokosa, czyli prostokątne pączki z nutą kokosową i chrupiącą, lekko spieczoną skórką.  Co ciekawe, podobnie jak w chlebie lub bułeczkach kokosowych, smak kokosa jest ledwie uchwytny, bardzo subtelny (zupełnie niepodobny do “ciasteczek kokosowych” z naszych sklepów) – do tego stopnia, że nie wszyscy go wyczuwają. Dodatek wody z kokosa powoduje jednak, że ciasto jest bardziej wilgotne i bardziej aksamitne. A skórka jest zupełnie podobna do naszych pączków  – tych zrobionych piętnaście minut wcześniej… Połączenie idealne…

Mniam!

Dhal z dodatkami W XIX w. na Fidżi do pracy na plantacjach zostali sprowadzeni Hindusi, którzy przynieśli ze sobą indyjskie specjały. I te głównie dominują teraz w Nadi i Suvie, w których byliśmy. Dhal, (przepis tu) czyli krem z soczewicy to podstawowa zupa w knajpkach hinduskich, zupełnie tak jak wantan w knajpkach chińskich. Smakuje bosko. Wyobraźcie sobie gęstą grochówkę o kolorze żółtym, o smaku delikatnym, acz pikantnym, podkreślonym szczyptą curry. Do tego często podaje się rodzaj przepysznych domowych chipsów ziemniaczanych smażonych w głębokim tłuszczu – bardzo delikatnych, niemal przezroczystych, chrupiących, kruchych i lekko słodkich. Oczywiście zwolenników tradycyjnej grochówki od razu uprzedzam, że o majeranku ani skwarkach nie ma mowy :-).

Szpinak w sosie jak marzenieJedzenie hinduskie można by zajadać w sporych ilościach (co też, w większości przypadków zrobiliśmy). Szczególnie przypadły mi do gustu liście szpinaku zawijane w gęstym sosie curry – marzenie – jak ktoś twierdzi, że szpinaku nie lubi, to niech spróbuje, bo od razu zmieni zdanie…

Kavę, o której pisał Błażej pije się przed jedzeniem, a nie po. Zupełnie odwrotnie niż u nas :-).


God bless Fiji

21 października 2009

Lokalny środek transportu Nurkowanie nurkowaniem, ale jest przecież i stały ląd. Bardzo zielony, z mnóstwem palm, kwiatów i innej wszelakiej roślinności i ananasami tak słodkimi, jak w Nikaragui. Już po wylądowaniu stwierdziłam z radością, że znowu pojawiają się tak lubiane przeze mnie elementy kulturowe, na które natknęliśmy się także w Ameryce Łacińskiej. Autobusy lokalne jeżdżą z niewielką prędkością, więc można podziwiać sobie świat za oknem do woli. “Za oknem” to nie do końca precyzyjne określenie, bo choć okno jest, to szyb nie ma. Trzeba więc uważać, co się za to okno wystawia i kiedy. Aby się zatrzymać, należy pociągnąć za zachęcająco dyndający na wszystkie strony sznureczek przeprowadzony wzdłuż okien przez całą długość autobusu. Urocze i uniwersalne w swej prostocie rozwiązanie – podobne klaksony widzieliśmy w Ameryce Łacińskiej. Ruch jest lewostronny (scheda po Brytyjczykach) więc cały czas ma się wrażenie, że pojazdem kieruje jakiś pirat drogowy i adrenalina skacze błyskawicznie. Hymn zresztą też trochę jakby brytyjski, bo pierwsze słowa to “God bless Fiji” zamiast “God save the Queen”, a na fladze Fidżi bije w oczy charakterystyczny brytyjski krzyż. Czy oznacza to, że wpływ Brytyjczyków jest postrzegany jako pozytywny – kto to wie?.  W usługach obowiązuje “Fiji time” co oznacza punktualność z wahnięciem pół godziny w każdą stronę. Jakoś tak się składa, że z takim podejściem w parze idzie uśmiech, spokój i życzliwość do świata i ludzi, jaką promieniują tutejsi mieszkańcy.

Zdobienia na świątyni hinduskiej w Nadi

Nie jest to jednak kraj czysto polinezyjski. Spora jest mniejszość hinduska (w niektórych miastach jest to raczej większość hinduska). Hinduskie są świątynie (choć są także i meczety), sklepy z sari, curry no i handel. W handlu szczególnie skutecznie jest stosowana taktyka małych kroków okraszona konwenansami. Rozpoczyna się zwykle uprzejmą rozmową na temat kraju pochodzenia rzeczonego turysty, długości jego pobytu oraz ogólnych wrażeń z Fidżi. Następnym etapem jest zaproszenie potencjalnego klienta do obejrzenia stoiska, bo przecież chodzi tylko o obejrzenie, a to przecież nic nie kosztuje. Dalej sprzedawca zaczyna zachwalać swój towar (“znakomite czarne drewno”, “świetna jakość”, “dostawcy z wiosek” etc.) i albo proponuje wybranie jednej lub kilku rzeczy za niewielką cenę, albo wręcza jakąś pamiątkę (na której zawiesiło się na chwilę wzrok) podając jej cenę o połowę niższą niż na naklejce (ale odpowiednio wyższą od sklepu obok, o czym turysta nie musi wiedzieć ;- )). Jak turysta jeszcze się waha, następuje ostateczne zamknięcie sprawy krótkim i powiedzianym z życzliwym uśmiechem: “A nie podoba Ci się?” i w ten sposób ostatecznie dobija się turystę. Jak turysta bezgłośnie próbuje łapać powietrze, to wiadomo, że za moment dobije się i targu. Jest to tak subtelne, że za pierwszym razem wyszłam ze sklepu lekko oszołomiona z pamiątką w eleganckiej torebeczce – wprawdzie ładną, ale niekoniecznie taką, jaką chciałam kupić.

Handel kwitnie Taktyki sprzedażowe są zresztą rozmaite. Po Suvie, stolicy Fidżi, grasuje podobno szajka ulicznych sprzedawców dzid. Dzidy, podobnie jak wymyślne widelce kanibali służące do zręcznego wyjadania mózgu uśmierconych delikwentów, są bowiem popularną pamiątką z Fidżi. Podchodzi taki z dzidą do nieszczęsnego turysty i zaczyna miłą konwersację, w której pada pytanie o imię. Rzecz dość powszechna w cywilizowanych relacjach międzyludzkich. Ale na tym się nie kończy, bo w międzyczasie nasz rozmówca cichcem wyrzyna (scyzorykiem?) nasze imię na  jednym z egzemplarzy i oto po chwili odchodzimy z miejsca zbrodni z wielką dzidą, która pasuje do nas jak pięść do nosa, ale za to ma gdzieś z boku niezdarnie wyryte nasze imię z literówką w środku. Cena pięć razy wyższa niż w sklepie. Co za interes!


Wielki błękit

18 października 2009

Płaszczka Wielki błękit, wielkim błękitem, ale w sumie w tych okolicznościach przyrody należałoby powiedzieć wielki podwodny ogród. Bo tak to mniej więcej wygląda. Niesamowicie! Rosną tu korale kapusty, pływają ryby papugi, a na dnie leżą morskie ogórki. No i jeszcze do tego wszystkiego pływa niezliczone mrowie ryb wszelakich. W czasie naszych nurkowań na Fidżi wraz z bardzo sympatycznym ośrodkiem Ratu Kini’s udało nam się kilkakrotnie odwiedzić supermarket – jedno z najbardziej znanych tutejszych miejsc nurkowych, gdzie niemal gwarantowane jest spotkanie z rekinem. Były też i inne miejsca nurkowe (Gotham City, Pinacles, Seven Sisters, Tuanuku, Plantation Pinacle, Namotu Passage) i inne widoczki, a ponieważ nurkujemy prawie- a snorklujemy wszyscy 4B, to i widoków było mnóstwo. Ja po raz kolejny próbowałem opanować mój aparat fotograficzny i robić pod wodą zdjęcia bez dodatkowego oświetlenia. Niezbyt to się trzeba przyznać udaje, więc większość zdjęć ma tonację blue. Na koniec aparat się zbiesił i zepsuł do końca na śmierć. 😦 Galeria w przygotowaniu. Cierpliwości!  Zapraszamy do galerii.

Rekin w supermarkecieW czasie odwiedzin samoobsługowego, podwodnego supermarketu dla rekinów (tu przypływają na śniadanko – najlepiej w czasie odpływu) udało się nam zobaczyć te piękne ryby (w wersji niegroźnej, żywiącej się rybami, a nie nurkami). I to po kilka na raz pływające w grupach i krążące nad dnem. Wrażenie niesamowite, choć nie były to olbrzymie egzemplarze (największy ze 2,5m), więc znowu aż takiego strachu nie było. Jednak w porównaniu z mrowiem kolorowych rybek zamieszkujących rafę taka większa pływająca jednostka podwodna wygląda naprawdę majestatycznie. Ja miałem też to szczęście zobaczyć jednego w świetle latarki w czasie nurkowania nocnego. To było dopiero coś! Ciemno wokół jak u murzyna pod koszulą, w gaciach mokro (dosłownie, bo pływamy w krótkiej piance) a wszystkie trzy latarki skierowane na jasny, spory kształt pływający w granatowej toni. Kształt popływał wokół nas i wyniósł się szybko. Światło mu się chyba nie podobało. A może nurkowie patrzący mu w talerz?

Podwodne ogrody i ich mieszkańcyW ZOO we Wrocławiu można zobaczyć smutnego słonia lub śpiącego lwa i tygrysa, jadąc do lasu biegającą sarnę, a na polu zająca. Jeżdżąc po całym świecie zwierzaków naziemnych można spotkać sporo. A czasem nawet jakieś większe ptaszydło się trafi. Ale wsadzając głowę do wody (najlepiej tam, gdzie jest rafa koralowa) zobaczycie takie nagromadzenie życia (rybki, kraby, ślimaki, korale i mnóstwo innych stworów), że niech się chowają wszystkie dżungle i sawanny. Naprawdę warto. Różnica jest kolosalna. I nie trzeba ani specjalnych uzdolnień, ani odwagi, bo fajne widoki są nawet przy plaży z maską na głowie. Nurkowanie ze sprzętem daje jednak ten komfort, że można bez stresu siedzieć nieco głębiej (przy czym tutaj na rafie najfajniej jest właśnie płytko – koło 10 metrów pod wodą). Strasznie gorąco zachęcam wszystkich jeszcze nie nurkujących! A okazji jest mnóstwo bo i w Chorwacji i w Egipcie baz nurkowych z polską obsługa bez liku. Zresztą pod wodą język nie stanowi problemu, bo i tak rozmawiać nie można. Sam kurs można zrobić i we Wrocławiu – my tak właśnie zaczynaliśmy (tu cichcem przemycona reklamka), aby sobie nie “psuć” wakacji. 🙂

Galeria z wyspy Mana tutaj…