Nieustające komary oraz kubańskie cygara

13 sierpnia 2009

EvergladesPierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe USA, to wizyta w parku narodowym Everglades. W końcu lądowaliśmy w Miami, a jesteśmy już wprawionymi turystami przyrodniczymi. Zawsze myślałem, że  Everglades to pełne bagien lasy zamieszkałe głównie przez aligatory. A tu sie okazuje, że jest to wielka rzeka słodkiej wody, rozpoczynająca się prawie w połowie Florydy i mająca kilkadziesiąt kilometrów szerokości. Ta powolna, płytka rzeka przepływa przez tereny trawiaste tworząc tak naprawdę wielką łąkę zalaną słodką wodą. Wodą, która nieustannie i powoli porusza się w stronę morza. Nawet na zdjęciu satelitarnym południowej części Florydy można zobaczyć nurt tej rzeki. Proponuję poeksperymentować z Google Maps, Google Earth lub Bing Maps (zdjęcie obok pochodzi właśnie z tego ostatniego). W naturze wygląda to bardzo ładnie, żyją tam żółwie (widzieliśmy!), aligatory (też widzieliśmy!) oraz całe mnóstwo ptaków. Teren jest olbrzymi i oczywiście najlepsze widoki i kontakt z naturą jest w czasie wędrówki pieszej lub łodzią w głąb parku (jest sporo miejsc campingowych na mapie). Jest tylko jedno ale. Komary! Cholerne komary! Zaatakowały nas już pierwszego wieczoru (spaliśmy wtedy blisko granicy parku) i nie odpuszczały do końca. Gryzą szybko i zdradliwie. Niby samo ukucie nie boli tak jak od polskiego komara jeziornego, ale bąbel swędzi potem krótko i piekielnie. Po chwili widać też sporą banię na skórze, bo zdaje się, że reakcja obronna organizmu jest poważna (nie znam się na tym, ale tak mówi Beata). Tak więc na drugi dzień po zwiedzeniu parku i zrobieniu wielu zdjęć zwialiśmy na Florida Keys (wysepki na samym południowym czubeczku Florydy) zażyć nieco słońca i piasku.

Tu trzeba przyznać, że lekko się rozczarowałem. Jest to dość turystyczne miejsce, ale przede wszystkim zupełnie inne niż sobie wyobrażałem. Może po pobycie na Cayes w Belize i Hondurasie miałem nieco zmienioną optykę? W każdym razie górne Keys (te bliżej stałego lądu), to nie są małe wysepki połączone mostem. W zasadzie przez wiele kilometrów prawie się nie czuje, że to wyspy. Wszystko (jak to w USA) jest wielkie, a mapa jak zwykle daje złudny obraz sytuacji. W każdym razie wysepkowo zrobiło się dopiero bliżej końca Keys i tam też zanocowaliśmy na małym Fiesta Key, który w całości zajęty był przez ośrodek campingowy. Przy wyborze opcji: kąpiel w morzu (słonym i pełnym motorówek) lub w basenie (pełnym dzieci) – nasza gromadka wybrała basen. Tak, tak później sie nasi czytelnicy dziwią skąd takie opóźnienia w postach i zdjęciach. Cóż 4B też muszą czasem pomoczyć się w wodzie. 😉

Grafitti kubańskie Wracając z Keys wstąpiliśmy za namową Gabi (oraz Lonely Planet) do kubańskiej dzielnicy Miami – Little Havana. Pierwsza obserwacja była taka, że z hiszpańskim jeszcze się nie żegnamy. Główna ulica nazywa się Calle Ocho i nie chce inaczej (ulica ósma, lub po prostu Eight Street). Miami ma bardzo dużą mniejszość (czy też większość) hiszpańsko-języczną i gdy sprzedawca na stacji benzynowej pod Miami przyznał się do honduraskich korzeni opowiadając, że Polska ma niezłych piłkarzy (Lato i Boniek przewijali się przez ostatnie miesiące w rozmowach – i tutaj dokładnie tak samo), uśmiech od razu pojawił się na nam na twarzach. Niestety akurat była niedziela po południu i Little Havana wyglądała na lekko wymarłą – chyba dopiero wieczorem coś się zaczyna dziać. Mieliśmy więc pecha. Druga obserwacja była taka, że nie da się ukryć: po ponad 3 miesiącach spędzonych w różnych miastach Ameryki Łacińskiej dzielnica kubańska w wydaniu amerykańskim wygląda … bardziej amerykańsko, niż hiszpańsko. Ulice są szerokie, samochody amerykańskie, a sklepy tylko udają zostawioną gdzieś ojczyznę. Miło jednak zobaczyć, jak bardzo kubańczycy trzymają się swoich tradycji i jak próbują na tym budować biznes. Ilość restauracji z jedzeniem kubańskim, sklepów z pamiątkami i fabryk cygar (koniecznie hand-rolled) była bowiem spora, a malutki park (udający Parque Central) pełen gwaru.

Zapraszamy do galerii


Wodospad Indiany

31 Maj 2009

Wodospad PulhapanzakW centrum Hondurasu, niedaleko jeziora Yojoa można znaleźć się w takich okolicznościach przyrody, że każdy hollywoodzki reżyser szukający romantycznej lokalizacji w dżungli, powinien być zachwycony. To ponad czterdziestometrowy wodospad Pulhapanzak – jeden z piękniejszych wodospadów Ameryki Środkowej. W przewodniku piszą, że tu się czuje klimat, jak z filmu Indiana Jones i dokładnie tak to wygląda.

Dziarski chickenbus wysadził nas przy ponad kilometrowej, szutrowej drodze prowadzącej do wioseczki San Buenaventura oraz do wodospadów znajdujących się zaraz z nią. Na szczęście było z górki. 🙂 Za wioską niepozorny drogowskaz, budka strażnika i zarazem kasjera oraz spory zadrzewiony teren rekreacyjny: ławeczki, huśtawki, górska rzeka w której można się przekąpać (oczywiście tą przyjemność zaliczyliśmy), mała knajpeczka i zielony, zacieniony teren kempingowy. Dotarliśmy po południu, więc było już cicho i spokojnie. zdążyliśmy jeszcze zejść na sam dół wodospadu, gdzie za odpowiednią opłatą można wraz z przewodnikiem dotrzeć (w kąpielówkach oczywiście) aż za wodospad – podobno jest tam jaskinia. Niestety część rodziny odmówiła, a części odmówiono (ze względu na wiek) więc z tej przyjemności zrezygnowaliśmy ograniczając się do wrażeń wzrokowych. Obok jeden z efektów zabiegów fotograficznych Beaty (głównie spod ręcznika, bo powietrze wypełnione jest mgiełka wodną – im niżej tym bardziej).

Rano (a to niedziela przecież) okazało się już do czego służy ten teren rekreacyjny. Zjechały się całe wycieczki oraz rodziny honduraskie (koniecznie z wałówkami), z głośników w knajpce zaczęło walić techno i zaczęła się standardowa niedzielna sielanka. Skąd ja to znam… 🙂 Zwijamy więc manatki i jedziemy zaszyć się w parku narodowym Cerro Azul Meambar po drugiej stronie jeziora.


Spływ na dętkach

10 Maj 2009

Idziemy na tubingCiężkie chmury zasnuły niebo nad wilgotnym lasem tropikalnym. Wszelki zwierz skrył się w gąszczu. Tylko dokuczliwe insekty wciąż polatywały nad wykarczowaną przez ludzi szeroką ścieżką. Jaguar w swym legowisku poczuł niekreślony niepokój. Wciągnął nosem wilgotne powietrze rodzinnego lasu. Tak, zna ten zapach. To zapach jego największego wroga – człowieka. Na ścieżce słychać głosy. Z zakrętu ukazują się cztery postacie, niosące na ramionach czarne dętki (oczywiście mówiąc dętki nie mam na myśli dętek od rowerów lecz czarne, lekkie opony z cienkiej gumy). Insekty spostrzegły ludzi i rzuciły się na nich jak sępy na padlinę, lecz zaraz zniechęcone zaciekłą obroną  odleciały w głąb dżungli. Ci ludzie to oczywiście my – rodzina Kotełków. Zaszyliśmy się w belizyjskim rezerwacie jaguara. Teraz idziemy zaliczyć jedną z jego głównych atrakcji – “tubing” (dosłownie “dętkowanie”), czyli spływ rzeką na oponach. Opony te wynajmuje się w centrum rezerwatu następnie idzie się do miejsca, gdzie leżą ich całe stosy i wybiera się rozmiar:

  • mały
  • średni
  • ogromniasty

Potem sprawa jest prosta. Niesie się opony na ramionach przez 15 minut aż do wejścia oznaczonego tabliczką ”tubing entrance” i spływa się. Kiedy dotarliśmy do wejścia – małej, piaszczystej plaży – zdjęliśmy spodnie i buty (mieliśmy stroje kąpielowe/kąpielówki pod ubraniami). Aby któryś z czytelników nie pomyślał sobie “No jako to!? Spływ oponami na rzece, a oni spodnie i buty to gdzie będą trzymać?” muszę wyjaśnić, że rodzice trzymali nasze rzeczy w workach foliowych na własnych brzuchach (na oponach rodzice leżeli na plecach, a my na brzuchu). Następnie włożyliśmy opony na wodę i wskoczyliśmy na nie.

Spływ na dętkachNa wodzie trzymaliśmy się z Bernasiem i tatą za opony. Z początku musieliśmy wiosłować (oczywiście rękami), potem porwał nas prąd. Na prośbę Bernasia puściłam jego oponę, ale przez to stałam się lżejsza od innych i popędziłam jak wiatr niesiona szybkim prądem tropikalnej rzeki. Zaczęłam wrzeszczeć (dla żartów, bo tak naprawdę bałam się tylko ociupinkę), więc zaraz zaczęli mnie gonić i po chwili było już po wszystkim.

Dalsza podróż przebiegła bez większych wypadków, choć parę drobnych oczywiście było – między innymi tato ugrzązł na mieliźnie i strasznie śmiesznie wyglądało, jak się z niej wydostawał. Chwilę później, kiedy przepływaliśmy przez przesmyk szerokości 5 m, tatuś zaczął się wiercić, a potem wykrzyknął: “Aua! Coś mnie dziabnęło od dołu!” Wiernych czytelników (bardziej niż my strachliwych) mam obowiązek zapewnić, iż w tej rzece krokodyle nie występują. 🙂

Po drodze widzieliśmy ślicznego, czaplowatego ptaszka o czerwono-niebieskim upierzeniu spacerującego po wystającym nad wodę pniu drzewa. W końcu dotarliśmy do wyjścia i zakończyliśmy tubing.

Wszystkim się podobało…


Rzeka

5 Maj 2009

Rzeka Płynie rzeka pośrodku dżungli, a na niej łódka. Drewniana łódka z nowoczesnym silnikiem. A w łódce, pod daszkiem z liści siedzą ludzie. To my. Płyniemy rzeką Usumacintą między terenem meksykańskim, a Gwatemalą. Rzeka niespokojna, szeroka, usiana licznymi wyspami. Wyspy te są małe i piaskowe. Brzegi miejscami skaliste, niekiedy wyłaniają się piaszczyste plaże. Widać kąpiących się ludzi i kobiety piorące ubrania. Dżungla przez którą płyniemy jest zielona, tętniąca życiem. Nie wiem co kryje się w jej wnętrzu, lecz jestem pewna, że jest to coś tajemniczego, pięknego i przerażającego zarazem.


Kino drogi

2 Maj 2009

Plan był następujący: z chłodnego, górskiego San Cristobal przejechać do tropikalnego Palenque, następnie do Playa del Carmen na Jukatanie i w zależności od sytuacji epidemiologicznej albo kontynuować zwiedzanie miast Majów wynajętym na kilka dni samochodem, albo zaszyć się grzecznie w jakimś hoteliku i przeczekać, aż się wszystko ustabilizuje. Już wcześniej co poniektórzy namawiali nas, żebyśmy skończyli w końcu z tym Hichcockiem (wg nas bardziej była to mieszanka thrillera medycznego i filmów katastroficznych), więc posłusznie oznajmiamy, że zmieniamy konwencję na kino drogi i mamy nadzieję, że thriller o nas zapomni.

Wypalana dżunglaZarówno San Cristobal jak i Palenque leżą w Chiapas – najbiedniejszym chyba obszarze Meksyku w dużej części zamieszkałym przez Indian. Setki lat nierówności społecznych i nędza, w jakiej żyje część społeczności indiańskiej, spowodowała, że należy on również do stanów najbardziej niespokojnych – ostatnie powstanie Indian miało miejsce w roku 1994. Droga z San Cristobal do Palenque (203km = 6 godzin!) po zmroku także nie należy do bezpiecznych – zdarzają się tam napady z bronią. Za dnia widać dlaczego. Z wysokości 2300m n.p.m. zjechaliśmy na wysokość 300m n.p.m. mijając dwa poligony, kilka posterunków, więzienie i kilkanaście wiosek indiańskich. Dobrze jest w tym momencie zweryfikować pojęcie wioski indiańskiej, gdyż nie jest to krąg tipi z ogniskiem w środku, ani szereg chałupek z czerwoną dachówką.  Większość jednoizbowych chatek sklecona była z desek i przyklejona jakimś cudem do stromego zbocza. Poletka porastała kukurydza lub pokrywały je zeschłe łodygi roślin, gałęzie i liście. Bananowce rosły gdzie popadło, dzieci biegały po ceglastej ziemi. Pomiędzy wioskami widać było świeżo wykarczowaną ziemię siłą wyrwaną dżungli, o niektórych miejscach ktoś jakby zapomniał i tam zieleniły się świeże pędy. Całość wyglądała jak pobojowisko – miało się wrażenie, że toczy się tu jakaś straszliwa walka, a obie strony – i człowiek i dżungla są mocno nią umęczeni.

Kiedy dojechaliśmy do Palenque dość mocno już zmęczeni ciągłymi zakrętami na górskich drogach, okazało się, że ze względu na walkę ze świńską grypą wszystkie muzea państwowe Meksyku wliczając w to Palenque i inne miasta Majów będą zamknięte aż do 6 maja. Podobnie wodospady i inne atrakcje. Zapachniało kwarantanną, więc po krótkiej wojennej naradzie postanowiliśmy ominąć Jukatan i skierować się prosto do Tikal, do Gwatemali – na szczęście udało się to zaaranżować z właścicielem umiejscowionej nieopodal agencji Na rzeceturystycznej. Jednak do Gwatemali dostać się nie jest tak prosto, co się miało okazać nazajutrz. Wyruszyliśmy o 6 rano eleganckim klimatyzowanym busikiem zabierając po drodze grupę Nowozelandczyków i Australijczyków. Po 2 godzinach okazało się, że dalej zawiezie nas inny, także klimatyzowany, niemniej jednak nie aż tak wytworny tzw. samochód turystyczny. Dostaliśmy pieczątki po meksykańskiej stronie, właściciel agencji pożegnał nas machając serdecznie i zostaliśmy wraz z bagażami zapakowani do łodzi drewnianej, motorowej, krytej trzciną, która w ciągu pół godziny miała nas przewieźć na stronę gwatemalską, wprost w ramiona kierowcy autobusu jadącego do Flores, bazy wypadowej do Tikal w Gwatemali. Łódka była fantastyczna, rzeka (Usumacinta) rwąca, pełna wirów i otoczona dżunglą, jeśli zaś chodzi o bezpieczeństwo, to kapoki bezpiecznie spoczywały sobie na rufie w worku na ziemniaki. Wysadzono nas jednak na brzeg dość sprawnie i sternik pożegnał się z nami mówiąc, że nasz autobus przyjedzie za 20 minut.

Nasz wyczekany autobus Czekaliśmy więc w atmosferze piknikowej z Nowozelandczykami i Australijczykami strzelając z Bernasiowego łuku, polewając się wodą, ganiając za małpami i zawierając taktyczne alianse przeciwko lokalnym wyzyskiwaczom, którzy nie mając wydać reszty ze 100 quetzali (waluta gwatemalska) blokowali dostęp do toalet.  Co jakiś czas przyjeżdżał jakiś autobus, mikrobus, chickenbus, dogbus (wg Bernasia zamiast kurczaków ma psa na przyczepce), tylko nie nasz upragniony środek lokomocji. Za każdym razem byliśmy zapewniani o tym, że jeszcze pół godzinki i będzie na miejscu. Zdążyły przypłynąć jeszcze dwie inne łódki, i dalej ani widu ani słychu. W ciągu tych trzech godzin choć w cieniu, ale w upale, zdążyliśmy się umęczyć niemiłosiernie, więc skoro nasz autobus zajechał, byliśmy w siódmym niebie. W międzyczasie do ekipy dołączył uliczny iluzjonista amator narodowości nieznanej, oraz nowe latynoskie wcielenie Che – bose, w czerwonej koszulce z żółtą gwiazdą na piersi i charakterystycznej czapeczce na włosach, która nie chroniła przed upałem, ale niewątpliwie dodawała stylu. Zapakowaliśmy się nieszczęśni do autobusu nie pierwszej już młodości, ale za to z otwieranymi oknami i  ruszyliśmy naprzód. Na tym etapie stwierdziłam, że jeśli trend się utrzyma, to do Flores dojedziemy na furmance. Po trzech kilometrach wysiedliśmy i ustawiliśmy się w kolejce do urzędników gwatemalskich. Upał doskwierał, stadka kurczaków uganiały się przed urzędem imigracyjnym, półnagi iluzjonista intensywnie ćwiczył, a Che uśmiechał się tajemniczo. O dziwo, było miło i pieczątki dostaliśmy wszyscy i tym samym oficjalnie wyrwaliśmy się ze szponów zarazy.Potem pozostało nam jedynie przetrwać kolejne półtorej godziny jazdy po drodze szutrowej z prędkością 35km/h i z otwartymi oknami. Radosny optymizm jednak dominował, bo jak w końcu wjechaliśmy na asfaltówkę, to wszyscy zaczęli się poklepywać po ramionach. Przed Flores czekała nas jeszcze jedna (zgodna z trendem) przesiadka do ciasnego mikrobusa bez klimatyzacji, ponieważ, jak nam powiedziano, duże autobusy nie mogą do Flores wjeżdżać. Ale co tam, po 11 godzinach i 5 środkach lokomocji byliśmy na miejscu. Odebrał nas, jak się przedstawił, “reprezentant tej samej firmy”, zadając kłam tezom, że współpraca meksykańskich i gwatemalskich agencji nie istnieje. Ufff, co za ulga!

Zdjęcia tu.