Good Morning Vietnam

1 marca 2010

Sajgon No i dolecieliśmy. Wietnam. Kolejny kraj, kolejne wrażenia. Nie będziemy ukrywać, że dla nas to już nie pierwszyzna ;-), więc z przewodnikiem Lonely Planet w ręku i z głową na karku musimy sobie jakoś dać radę. Chyba nam jakoś wychodzi, bo cała czwórka jest zadowolona, a dzieciaki już są tak przyzwyczajone do przemieszczania się i spania prawie każdą noc w innym łóżku, że teraz żaden wyjazd im nie straszny. Już rano na lotnisku wykonaliśmy zręczny manewr flankowy (zupełnie jak Jaskier) i omijając taksówki z podrasowanymi licznikami (bijącymi podobno cztery razy szybciej niż powinny) udaliśmy się na miejski autobus do centrum Ho Chi Minh City, czyli dawnego Sajgonu. Autobus przebijał się mozolnie przez chmary motorowerków, skuterków, taksówek, rowerów i ryksz, a my ucinaliśmy sobie pogawędki z francuzami wracającymi właśnie z północy. Zasięgnąwszy wcześniej języka w sieci i wśród turystów wiedzieliśmy mniej więcej jakich cen w hotelach należy się spodziewać i jak się targować. Udało nam się trafić do przyjemnego, rodzinnego hoteliku z dużym TV, gdzie leciało Animal Planet na okrągło. W Bangkoku już próbowaliśmy sajgonek (czyli spring rolls), więc teraz również menu obiadowe wydawało się być ustalone ku kolejnej radości najmłodszych pożeraczy (o tym jednak będzie pisała Beata, więc nie uprzedzam).

Katedra Notre Dame w Sajgonie Ho Chi Minh City (czyli dawniej Sajgon, stolica południowego Wietnamu) zaskoczył nas jednak pozytywnie – jeszcze bardziej, niż się spodziewaliśmy. Miasto jest czyste (jak na warunki azjatyckie), nie aż tak zatłoczone jak taki na przykład Bangkok, ale przede wszystkim daleko lepiej rozplanowane. Aleje pełne drzew przechodzą w szerokie bulwary i spotykają się na rondach, dość kulturalne sklepy nie wychodzą na ulicę, czy chodnik (jak w Birmie), katedra Notre Dame przypomina o Europie, autobusy miejskie są bardzo cywilizowane, wszystko jest oznaczone normalnym alfabetem i bardzo często po francusku i po angielsku. Słowem: widać wpływy europejskie i tą francuską rękę (choć obecnie historycznie już odległą). Nie jest to tak wyraźne, jak w niektórych miastach Ameryki Środkowej, gdzie Hiszpanie zrobili wszystko od podstaw sami dla siebie. Tutaj widać to pomieszanie i ten lekki azjatycki chaos (szczególnie na ulicach pełnych skuterów), ale daleko mniej, niż w takim na przykład Bangkoku. Słowem podoba nam się! Może to też dlatego, że wcześniej spędziliśmy 3 tygodnie w Birmie – kraju co by nie mówić mniej rozwiniętym, a może dlatego, że podświadomie cieszymy się widząc socjalistyczne flagi obok zupełnie normalnych, kapitalistycznych sklepów. 🙂

 

W muzeum wojny w SajgonieOdwiedziliśmy (rotacyjnie, bez dzieci) muzeum Wojny Amerykańskiej. Wojna Wietnamska, albo Północno-Wietnamska jest tu określana dobitnie jako Wojna Amerykańska. Zresztą ślady tej wojny jeszcze można spotkać, choć głównie w postaci wycieczek dla turystów oraz wszelkiego rodzaju pamiątek łącznie z oryginalnym amerykańskim osprzętem żołnierzy (noże, manierki, kompasy, lornetki). Dla wielbicieli militariów rewelacja. Dla pacyfistów – naprawdę ciężkie przeżycie, bo choć muzeum jest nieco propagandowe (w znaczeniu: antyamerykańskie), to pokazuje naprawdę przerażające zdjęcia. Na szczęście na piętrze jest też świetna wystawa fotografii reporterów wojennych – już nie propagandowa, a pokazująca prawdziwy, ludzki obraz wojny. I to na doskonałych zdjęciach. Dla zwolenników militariów polecamy też przejażdżkę rowerem po wioskach i polach ryżowych w okolicy strefy zdemilitaryzowanej. Jest marzec, a my po godzinie byliśmy cali mokrzy od potu i pochłanialiśmy wodę litrami. Naprawdę nie wiem, jak żołnierze sobie tu radzili jeszcze z całym dobytkiem na plecach. Upał niemiłosierny!

Eksponaty przed muzeum wojny Wracając do wojny i tego, co ona robi z losami ludzkimi, to taka historyjka usłyszana jeszcze w Australii od spotkanego w Canberze weterana (Australijczycy też brali aktywny udział w wojnie): Facet stacjonował właśnie w Sajgonie i poznał tam Wietnamkę, z którą się ożenił i która zaszła w ciążę. Pomagał dostarczać materiały na stacjonujący w porcie niemiecki statek-szpital (Niemcy mieli zabronione wysyłanie swoich sił zbrojnych, więc udzielali się w ten sposób) i miał tam zdaje się jakieś dobre układy. Gdy zbliżał się okres porodu Niemcy zaprosili go z żoną, aby rodziła na statku pod opieką lekarzy. Akurat jednak w tych dniach rozpoczęło się bombardowanie Sajgonu i statek jak stał, musiał szybko ewakuować się na wody międzynarodowe. Tam, na Niemieckim statku znajdującym sie na wodach międzynarodowych, wietnamska żona naszego Australijczyka urodziła dziecko, które od razu w papierach dostało obywatelstwo niemieckie. 🙂 Australijczyk, z żoną i dziećmi mieszka w Adelajdzie, a jego syn (formalnie Niemiec) pracuje w Canberze w ambasadzie Wietnamskiej.

Zapraszamy do galerii z Ho Chi Minh City (Sajgonu).


Atrakcyjna stolica

11 listopada 2009

Kolega Gollum Siedzimy już drugi dzień w Wellington (stolica w końcu) i zwiedzamy (w zasadzie spacerujemy). Już samo chodzenie po mieście dostarcza miłych wrażeń, bo sympatycznie jest otrzeć się o kulturę przez duże K (teatrów tu bez liku), mniejsze K (jakieś nowe tytuły w kinach się pojawiły) oraz jeszcze mniejsze K (puby i życie wieczorne w centrum kwitnie – tym bardziej, że młodych turystów wielu). Nam nie jest dane zakosztować którejkolwiek z kultur główne z racji obecnych tu z nami dzieci – tu przewaga podróżowania bez nich wychodzi łatwo na jaw. Ale za to mogliśmy spokojnie razem podążyć szlakiem Froda, gdyż w Wellington miejsc filmowych jest bez liku. Nie dość, że kręcili tu sporo scen z tolkienowskiej trylogii, mieszka tu Peter Jackson (reżyser), organizowanych jest mnóstwo wycieczek do różnych lokalizacji, znajduje się tu firma Weta odpowiedzialna za efekty specjalne, to jeszcze w muzeum można zakupić sobie złotą replikę jedynego pierścienia za … bagatela 585 NZD (około 1100 zł) lub elfi płaszcz z broszą za ponad 400 NZD.

Malutki hobbit i wielki człowiek Skupiliśmy się na bardziej wirtualnych rozrywkach najpierw ucząc się od przewodnika jak robione były filmowe efekty wizualne z małymi hobbitami i dużymi ludźmi, czego efekt można zobaczyć obok (zdjęcie robione na Mount Victoria gdzie kręcone było kilka ze scen – ale o tym jeszcze będzie więcej mam nadzieję). Przy okazji dowiedzieliśmy się, że podobne sposoby są wykorzystywane w czasie transmisji z meczów między Nową Zelandią i Australią – oczywiście w rugby (niemal święty tutaj sport narodowy, jak nożna u nas … no może jak nożna u nas w 1982). Otóż gdy na boisko wbiega drużyna All Blacks (drużyna narodowa, bardzo poważna sprawa, duma każdego nowozelandczyka – nie próbuj nigdy naśmiewać się z All Blacks) kamera ustawiona jest na dole i filmuje do góry. Zawodnicy są więc duzi i jeszcze bardziej groźni. Gdy zaś na boisko wbiega drużyna z Australii (tfu, tfu, wrogowie i generalnie – rozumiecie – straszne fajtłapy) kamera patrzy na nich z góry przez co wydają się tacy malutcy. Tymi właśnie prostymi sposobami osiągnięto wiele w filmie “Władca Pierścieni”, gdzie obok małych hobbitów występują duzi ludzie – a to przecież byli wszyscy takiego samego wzrostu normalni aktorzy.

Multimedialna ściana w akcji Inną wirtualną rozrywkę odwiedziliśmy (w sumie już niejednokrotnie) w bardzo interaktywnym i nowoczesnym muzeum Te Papa. Prócz licznych eksponatów i wystaw pokazujących przeróżne aspekty życia w tym pięknym kraju w muzeum znajduje się wielka instalacja multimedialna OurSpace. Nie wchodząc w szczegóły techniczne (na szczegóły ciekawskich zapraszam tutaj) dość powiedzieć, że jest to wielka komputerowa ściana sterowana pilotami, gdzie w prosty sposób można umieścić swoje zdjęcie (lub krótki filmik) zrobione na jednym z ustawionych w pomieszczeniu komputerów. Obsługa jest niezmiernie prosta i nasze dzieci opanowały tą sztukę w minutę. Zabawa w umieszczanie i animowanie swoich wielkich zdjęć trwała godzinami. Szybko zorientowałem się też, że zdjęcia można przynieść do punktu obsługi na karcie z aparatu cyfrowego i po chwili ściana wypełniła się naszymi zdjęciami z podróży. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć te fotografie w takim formacie, bo ściana ma ze 2 metry wysokości i kilkanaście długości. Wrażenie było zniewalające. Do tego stopnia, że rodzina przylgnęła do ściany i nie chciała wyjść (głównie młodsza część rodziny). Z głośników sączyła się miła muzyczka, a na ścianie przewijały się nasze powiększone “gęby” – od starych zdjęć sprzed 6 miesięcy do najnowszych. Co ciekawe ścianę (i to, co się na niej dzieje) można również oglądać przez Internet, więc zapraszamy do rzucenia okiem.


Targ indiański, wersja amerykańska

28 sierpnia 2009

Zapinka Pędziliśmy przez Stany z zamiarem zobaczenia dorocznego, słynnego na cały świat Indian Market, który odbywa się w Santa Fe w trzeci weekend sierpnia. Do Santa Fe dojechaliśmy wczesnym popołudniem w sobotę i szybciutko zameldowaliśmy się na kempingu. Właścicielka od razu zapytała nas, czy wiemy, że w mieście odbywa się wielkie wydarzenie i poinformowała nas o ograniczonych możliwościach parkingu w centrum. Wręczyła też przepiękne foldery, które dały nam mocno do myślenia. Kolorowe, z cudnymi, artystycznymi zdjęciami tradycyjnych wyrobów indiańskich: biżuterii, plecionych talerzy i dywanów sugerowały bardzo artystyczny charakter imprezy. Stwierdziliśmy, że płacenie 10 dolarów za parking w samym centrum miasta nie do końca nam odpowiada, a jako że dla nas po wszelakich kanionach i różnych innych eskapadach maszerowanie pieszo nie stanowi żadnego problemu, porzuciliśmy nasz samochód jakieś 2 km od centrum i dalej poszliśmy już piechotą. Z tego entuzjazmu po drodze wpadliśmy prawie na jakiegoś pana, który niósł wyplatany talerz o średnicy około jednego metra manewrując nim z taką delikatnością, jak robiłby to kelner z Rosenthalem. Wkrótce miało się wyjaśnić dlaczego.

DrzemkaPierwsza sekcja targu, w którą weszliśmy, była sekcją kulinarną – wszędzie sprzedawano tradycyjny i bardzo smaczny zresztą, smażony chleb Nawajów. Całość wyglądała swojsko i przyjaźnie, udaliśmy się więc na zwiedzanie reszty. Części targu były podzielone na stoiska artystów uznanych, oraz dopiero zdobywających sławę. Dookoła głównego placu i okalających ulic rozłożonych było 5000 stoisk z ceramiką, biżuterią, malarstwem, dywanikami i serwetkami, figurkami, ale też nożami i tomahawkami z obsydianu i innych kamieni półszlachetnych, które wyglądały jak żywcem wzięte z powieści o Indianach.  Jakość wyrobów była niezwykle wysoka, a ilość przedmiotów prezentowanych produktów umiarkowana. Przy każdym stoisku stał artysta, który to wykonał, można było z nim porozmawiać o wykonanych przez niego wyrobach. Niektórzy z nich z dumą nosili odznaczenia wskazujące na otrzymane w czasie targu nagrody. No i jeszcze te twarze… Indiańskie ostre rysy, zdecydowanie kojarzące się z bohaterami prerii i pobudzające wyobraźnię. Niestety większość osób odziana była w dżinsy, a niektórzy z wyraźną satysfakcją popijali Pepsi Max.

CeramikaMnie osobiście zachwyciła niezwykle delikatna ceramika zdobiona misternymi, cienkimi jak włos wzorami. Nie wspomnę nawet o charakterystycznej biżuterii Nawajów – turkusy oprawiane w masywne, srebrne zdobienia. Nie było prawie wcale sztuki popularnej powielanej w wielu egzemplarzach – w zasadzie na każdym stoisku można było obejrzeć prawdziwe, unikalne arcydzieła. Można było obejrzeć, ponieważ ceny przekraczały nasze możliwości nabywcze. Przepięknie wyplatany kolorowy talerzyk wielkości spodka do herbaty kosztował 250 dolarów, a taki, jaki niósł spotkany przez nas wcześniej pan – 1500 dolarów. Wszystko więc stało się jasne – cena odzwierciedlała nie tylko znakomitą jakość wyrobów, ale także markę artysty, a za nią, jak wiadomo, płaci się słono.

Zapinki w ilości i rozmaitości większej Cały targ jest gratką dla kolekcjonerów, niezwykłym wydarzeniem, któremu towarzyszą konkursy na najlepszy strój indiański, koncerty i spotkania ze znanymi osobistościami świata Indian. Od razu nasunęły mi się skojarzenia z targami podobnych (choć nieco gorszej – niewątpliwie – jakości) wyrobów w Ameryce Łacińskiej z ich gwarem, tłokiem i olbrzymią ilością często podobnych do siebie towarów. Różnice krótko można podsumować to w następujący sposób: targi artesanias, jakie widzieliśmy w Ameryce Łacińskiej to dla nas wydarzenie przede wszystkim kulturowe, Annual Indian Market w Santa Fe – kulturalne. Możecie wybrać, co podoba Wam się bardziej, ale jestem pewna, że takiego nagromadzenia dzieł sztuki indiańskiej nie da się zobaczyć nigdzie indziej.

Zapraszamy do galerii z Nowego Meksyku.


Lądowanie w Roswell

26 sierpnia 2009

Katastrofa w Roswell w 1947 (model) Po ciekawej wizycie w Carlsbad Caverns National Park (to już stan Nowy Meksyk) wylądowaliśmy w Roswell – spokojnie, bez przygód i awarii. Nie tak, jak ufoludki w 1947 roku, którzy się tu (podobno?) rozbili. Dokładnie to nie w Roswell, a na ranchu pewnego farmera kilkadziesiąt kilometrów na północny-zachód. Sprawa jest dość znana szczególnie tym, którzy interesują się tajemniczymi zjawiskami lub generalnie UFO (link tu i tu). Jak było naprawdę nie wie nikt, ale coś w tym wszystkim śmierdzi (siły powietrzne USA wszystko zbyt mocno tuszują i zaprzeczają) – stąd rozmaici znawcy i pasjonaci zdwoili działania, aby sprawę wyjaśnić. W Roswell zostało więc założone Międzynarodowe Muzeum UFO, gdzie można dowiedzieć się nie tylko o samym incydencie (z wszystkimi dostępnymi dokumentami, próbkami i opisami), ale również o wszelkich innych potencjalnych wizytach UFO na naszej planecie. Są zdjęcia latających spodków, znaków zrobionych na zbożu, relacje ludzi, który podobno byli przez obcych badani i  liczne wycinki prasowe oraz opisy. Generalnie jest się nad czym zastanawiać, bo wszystko to na raz mistyfikacją lub pomyłką być nie może. Coś więc w tym chyba jest.

Zdjęcie zrobione przez siły powietrzne USA (podobno pozowane) pokazujące że jednak to były szczątki balonu badawczego Co do samego incydentu z 1947 roku, to muzeum w bardzo obiektywny sposób podaje fakty, relacje, tajne dokumenty i raporty, które w sposób oczywisty pokazują, że rzeczywiście doszło do katastrofy statku kosmicznego i do odnalezienia martwych szczątków kosmitów, a armia Stanów Zjednoczonych wszystko zatuszowała. Pokazane jest też z drugiej strony możliwe wytłumaczenie wszystkiego jako zbieg okoliczności i awaria jednego z bardzo tajnych, eksperymentalnych urządzeń wojskowych (projekt Mogul) działających jak bardzo czułe odbiorniki wykrywające radzieckie testy atomowe – o postaci sporych pociągów balonowych zrobionych z lekkiego tworzywa. Każdy może sobie więc to ocenić samemu. Nawet potencjalne ciała ufoludków (widziane przez kilka osób) mogłyby być testowymi manekinami używanymi przez armię. To, że były małe (wzrost raczej dziecięcy) nie jest wyjaśnione. Tak więc teoretycznie jest możliwe, że doszło do katastrofy latającego spodka, a armia Stanów Zjednoczonych jest w posiadaniu tajnej technologii oraz ciał przybyszów z gwiazd. 😉 Wiele osób w to wierzy, a też i wiele filmów (na przykład Independence Day, kto oglądał ten wie, o której scenie mówię) zawiera odniesienia do tego przypuszczenia. No cóż – są rzeczy na niebie i Ziemi, które nie śniły się filozofom, prawda?

Głos sceptyka: Na pewno prawda, ale akurat nie w Roswell. Muzeum składa się głównie z wycinków prasowych, fragmentów raportu rządu amerykańskiego z lat dziewięćdziesiątych, zdjęć być może robiących wrażenie 50 lat temu, ale nie dzisiaj, w epoce Photoshopa. Całe muzeum zresztą sprawia wrażenie, jakby je ktoś zrobił kilkadziesiąt lat temu i nie dotknął od tej pory. Plakaty z filmów: “Z Archwium X” i paru innych o podobnej tematyce, oraz sugestywny model potencjalnego kosmity ofiarowany przez reżysera filmu “Roswell” wizerunku nie poprawia i zielone giętkie ufoludki w sklepie z pamiątkami też nie. Jedynym naprawdę ciekawym eksponatem są zeznania świadków, których jednak wiarygodność bardzo trudno ocenić w trakcie wizyty. Tak więc jeśli tam ktoś w środku zimnej wojny usiłował coś ukryć, to raczej nie kosmitów. Beata

Ciekawe co sądzą o tym nasi czytelnicy? Napiszcie.


Blues z Czarną Madonną w tle

20 sierpnia 2009

“Jesteś z Polski? Mamy coś z Twojego kraju. Nie powiem co, poszukaj! Jest w ostatnim pokoju.” – jedyny w Ameryce biały kapłan voodoo robił mi właśnie przyspieszony kurs z zakresu podstawowych pojęć tej religii po czym pokazał maleńkie wejście do ciasnego korytarzyka, który stanowił jedną z części historycznego muzeum voodoo w Nowym Orleanie. Właściwie muzeum mieściło się w korytarzyku i dwóch przylegających pokoikach – w sumie chyba nie więcej niż 40 metrów kwadratowych. Pokoiki ciasne, bez okien, światło przyćmione, lekko czerwone. Dziesiątki przedmiotów porozwieszanych pozornie w nieładzie:

  • lalki voodoospora drewniana rzeźba jegomościa z tuzinem niedopałków w ustach (Czy ja już tego gdzieś nie widziałam? 😉 – patrz post Święty z cygarem);
  • wielki drewniany krzyż rzeźbiony w esy floresy;
  • czaszki ludzkie w różnych rozmiarach – wyglądały na autentyczne;
  • pamiątkowa gablotka ku czci obdarzonego mocą pytona (???);
  • portrety voodoo queens (tj. królowych voodoo – tak nazywają się w Nowym Orleanie kapłanki voodoo, kapłani to doctors);
  • zdjęcia i rysunki rytuałów;
  • szczegółowy przepis na lalkę voodoo i miłość mężczyzny;
  • drewniane maski z Afryki poobwieszane kolorowymi koralikami Mardi Gras, które w czasie karnawału służą zupełnie innym, całkiem niezwiązanym z religią celom;
  • a na końcu w ostatnim pokoju obok obrazów świętych wisi sobie nasza Matka Boska Częstochowska i ze stoickim spokojem spogląda na to dziwowisko.

Ślad polski w muzeum voodoo Według zamieszczonego opisu  to, że nasza Madonna jest Czarna i  nosi na twarzy bliznę, miało duże znaczenie dla niewolników, którzy wyznawali voodoo. Kult przyniesiony tam przez żołnierzy legionów Dąbrowskiego zaczął żyć swoim życiem. Matka Boska Częstochowska stała się “loa”, Erzulie Dantor, duchem voodoo, patronką kobiet, która broni ich przed przemocą i zdradą.  Jest też patronką lesbijek, a Jej wizerunek jest silnym gris-gris, czyli przedmiotem obdarzonym silną magiczną mocą (autor opisu powołuje się na dobre udokumentowanie magicznych mocy – zgaduję, że przez zakonników z Częstochowy ;-)). Żeby zyskać Jej przychylność na Haiti składa się jej ofiary z rumu, ciastek dekorowanych biało-niebieskim lukrem, mocnych papierosów (sic!) i masy kakaowej. I znowu przypomniało mi się Chichicastenango z ofiarami z żywicy i rumu – fascynująca mieszanka religii starych i nowych. Tym razem dewocjonalia i postaci świętych wprowadzone zostały rozmyślnie, aby zmienić percepcję voodoo jako kultu szatana. Jak zgaduję zabieg się udał, bo wyznawcy voodoo, czego się dowiedziałam ze zdziwieniem, to praktykujący katolicy…  Czyżby więc i voodoo, podobnie jak zwyczaj składania ofiar z roślin i alkoholu w Gwatemali, były tolerowane lub aprobowane  przez lokalnych przedstawicieli kościoła? Byłoby to bardzo dziwne, bo w trakcie rytuałów voodoo dochodzi do trudnych do wyjaśnienia zachowań zbliżonych do opętania przez – jak twierdzą wyznawcy – duchy voodoo; czym one są, nie do końca rozumiem. Nazwiska osób prowadzących współcześnie podobne ceremonie są znane – w muzeum wiszą ich odpowiednio wystylizowane CV-ki zawierające zdjęcia, dane i historię powołania.

Voodoo skomercjonalizowane Kapłani voodoo są jednak nowocześni i znają się też na biznesie – ten, z którym rozmawiałam występował już w BBC, Discovery Channel i jeszcze kilku innych programach. I tam i w domu voodoo, (należącym  kiedyś do Marie Laveau – dziewiętnastowiecznej kapłanki z Nowego Orleanu otaczanej tu dużą czcią) można nabyć amulety mające zapewnić powodzenie w różnych obszarach życia takich jak miłość, seks i biznes. Ceny dość wygórowane, choć z drugiej strony, może $10 lub $20 to jednak niewiele za 5 ml napoju miłosnego 🙂 – w końcu nie pije się tego litrami… Można też dowiedzieć się, kim było się w poprzednim wcieleniu ($25) lub na 15 minut oddać się w ręce chiromanty ($20). Trochę mnie korciło, przyznaję, szczególnie te poprzednie wcielenia ;-), ale ostatecznie jako pamiątkę z Nowego Orleanu wybrałam płytę z bluesem w jednym ze sklepików w pobliżu.

Wszyscy grają W Nowym Orleanie widzieliśmy w zasadzie tylko Dzielnicę Francuską – jak już tam weszliśmy, to już nie chcieliśmy wychodzić. Prześliczne domki z fantazyjnymi metalowymi okuciami na balkonach, tysiące sklepików z antykami i gadżetami z poprzedniej epoki, dzisiaj uroczo niepotrzebnymi, galerie sztuki, restauracje, kluby i kawiarnie. Żałowaliśmy bardzo, że nie możemy dłużej posłuchać fantastycznej muzyki granej na żywo przez ciemnoskórych artystów wieczorem w klubach na Bourbon Street. Cały Nowy Orlean tchnie czymś dawno już nieistniejącym, ale jednocześnie nie jest wymarłym miastem-muzeum, ale tętni życiem, zaskakuje, jest trochę staroświecki, trochę zwariowany, trochę zepsuty i bardzo wyluzowany (przydomek Nowego Orleanu to “Big Easy”, a więc właśnie Wielce Wyluzowany). Więc plan jest taki, że jak się uda, to kiedyś tu wrócimy na trochę dłużej. Tym razem bez dzieci.

 

Galeria wkrótce. Gotowe. Zapraszamy do galerii!


Fly me to the Moon, czyli dzieci w wirówce

14 sierpnia 2009

Wirówka 4G a w środku nasze dzieci Rodziców wszelakich – czytelników naszych relacji – informujemy, że dzieci sztuk dwie wsadzone do wirówki przeciążeniowej dającej przyspieszenie 4G funkcjonują po wyjściu bez zmian. Wszystkie funkcje życiowe w normie. Nie ustępują nawet różnego rodzaju efekty uboczne funkcjonowania, czyli bycie niegrzecznym, nie słuchanie się rodziców, marudzenie oraz niechęć do nauki czytania. 😉 Może trzeba było ich rozkręcić do 16G, bo na takich wirówkach ćwiczą tutaj prawdziwi astronauci? A już myślałem, że wystarczy poczwórny ciężar, aby odsiać złe myśli od dobrych (przypomnę, że przy przyspieszeniu 4G przykładowy Bernaś ważący normalnie 25 kg “urósł” nagle do 100 kg). Może złe myśli nie mają ciężaru i nie podlegają prawu ciążenia? Ciekawe, czy Newton też miał takie dylematy. No, ale dość tych (ponurych?) żarcików i czas wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi.

Stanowisko startowe a na nim gotowy prom kosmiczny Otóż będąc na Florydzie, nie mogliśmy nie pojechać do centrum lotów kosmicznych Kennedy Space Center na przylądku Canaveral (Floryda, USA) – ja szczególnie wszystkich 4B tam ciągnąłem jako fan kosmosu, kosmonautyki, astronomii, literatury S-F i Gwiezdnych Wojen. Centrum im. prezydenta Kennedy’ego (w części udostępnionej dla zwiedzających) to wielkie interaktywne “muzeum” (lub jak kto woli edukacyjny park rozrywki) prowadzone przez NASA, a poświęcone amerykańskiemu programowi lotów kosmicznych. I w zasadzie będące uhonorowaniem ich osiągnięć w tej dziedzinie. Wszystko podane jest oczywiście w nad wyraz profesjonalny sposób. Są tam różnorakie wystawy, pokazy, puszczane są filmy (w tym dwa trójwymiarowe w wielkim IMAXIE), można na własne oczy zobaczyć olbrzymią rakietę Saturn V (używaną w latach 60 i 70 ubiegłego stulecia do podróży na księżyc) lub stanowisko startowe wahadłowców (foto wyżej) i ich olbrzymi garaż (jeden z największych pod względem objętości budynków świata), wsiąść samodzielnie do rakiety lub pomachać robotowi kosmicznemu. Można wreszcie dać się wystrzelić razem z promem kosmicznym (Shuttle Launch Experience) lub rozpędzić w wirówce. Można też jadąc autobusem wycieczkowym przez ogrodzony teren centrum (już poza muzeum) zobaczyć aligatora, gniazdo orłów, czy też mnóstwo ptaków – teren jest bowiem olbrzym, a w dużej części wyludniony (wszystko za płotem, ruch mały, a odległości między instalacjami duże – przyroda ma więc gdzie rozwijać skrzydła). Na koniec oczywiście można jeszcze kupić sobie pamiątkę lub dwie (kostium kosmonauty dla dzieciaka, koszulkę, czapeczkę, Monopoly kosmiczne, modele rakiet lub kuchenne rękawice imitujące rękawice kombinezonu próżniowego). Słowem: świetna zabawa dla całej rodziny! My w sumie spędziliśmy tam prawie półtora dnia (bilety są dwudniowe).

Rakieta Alana Shepparda czyli duży fajerwerk z człowiekiem na czubku Zadziwiające jest to, w jak bardzo ciekawy sposób Amerykanie potrafią chwalić się swoimi osiągnięciami. W końcu od programu Apollo minęło już 40 lat, a tu dalej jednym z ważniejszych tematów są właśnie szczegóły tego programu i odwaga ludzi biorących w nim udział. Ta odwaga, bohaterskość i pęd ku nieznanemu są podkreślane na każdym kroku. Czytelnik zapyta, czy to nie przesada? Czy nie przechwalają się po prostu i nie odgrzewają tzw “starych kotletów”? Moja odpowie3dź: nie! Nie da się tego ogarnąć, jeśli nie zobaczy się na własne oczy repliki rakiety, którą Alan Sheppard (pierwszy Amerykanin w kosmosie) dał się wystrzelić na orbitę. Dał się wystrzelić jest tutaj odpowiednim sformułowaniem. Z zewnątrz wygląda to bowiem jak w sumie dość niewielki (kilkanaście metrów wysokości) cylinder zrobiony z nitowanej blachy pochodzącej jakby żywcem ze statku wycieczkowego z filmu Rejs (foto obok). Podobny byle jaki materiał, podobne nity, podobna ponad 50–letnia technologia. Toporna, prosta i skuteczna. Na czubeczku bardzo malutka kabinka, gdzie można tylko leżeć na plecach, a pod plecami kilkunastometrowy słup materiału wybuchowego i dysza wylotowa. Taki spory (bardzo spory) chiński fajerwerk, tyle że z człowiekiem na końcu. I ten człowiek dał się wystrzelić (dosłownie!) na ponad 200 kilometrów ponad powierzchnię Ziemi. Równie dobrze mógł w połowie lotu zostać rozsadzony na kawałki jak wiele próbnych rakiet, które pokazywano nam na filmach. A jednak wsiadł do rakiety, zacisnął zęby i bez praktycznie żadnych zabezpieczeń, czy planów awaryjnych (miejsce było tylko na aparat tlenowy i spadochron) postawił pierwszy amerykański krok w przestrzeni (goniąc zawzięcie Juriego Gagarina). Został bohaterem narodowym i jego imię jest tu nadal wysławiane.

Silniki rakiety Saturn V Podobnie program Apollo i loty na księżyc – jak do teraz największe wg mnie osiągnięcie USA w dziedzinie wszelakich podbojów. Trzeba zobaczyć rakietę Saturn V, jej całą konstrukcję oraz skomplikowany proces pozwalający wielkiej rakiecie podzielić się na kawałki i dokładnie zgodnie z wymyślonym programem lotu dostać się na Księżyc, wystartować i wrócić. Z olbrzymiej rakiety na Ziemię wraca tylko malutka kapsuła wielkości sporego samochodu. Reszta jest niejako zużywana na potrzeby różnych procesów po drodze. Serdecznie polecam Kennedy Space Center wszystkim, którzy będą mieli okazję być na Florydzie. Nie tylko z dziećmi. Tego nie da się zobaczyć nigdzie indziej na świecie, a przeżycie naprawdę otwiera horyzonty (a wcześniej proszę jeszcze rzucić okiem na Apollo 13 i Kosmiczni kowboje). Aż żal, że ze względów politycznych, czy też finansowych program lotów kosmicznych rozwija się teraz dużo wolniej, niż w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Są inne potrzeby społeczne – to jasne – ale mimo to szkoda. Moglibyśmy już być na Marsie, a nie teraz zastanawiać się jak wrócić na Księżyc. Technika i sposoby użyte do tego, aby dostać się tam i wrócić na Ziemię nie są aż tak wymyślne (przynajmniej na obecne czasy). Tylko patrząc na cały proces można zrozumieć, jak dużo pomysłowości musieli wykazać konstruktorzy. Niestety od 1972 roku nikt z Ziemian nie był na Księżycu, bo program został zawieszony. Szkoda. 😦 Obecnie NASA planuje właśnie powrót na Księżyc (celem przypomnienia sobie, jak to jest na obcym gruncie), a potem lot załogowy na Marsa. To będzie coś. Cała misja będzie musiała trwać około 2 i pół roku – to aż tak daleko! Mam nadzieję, że dożyjemy tej chwili i będziemy mogli śledzić przebieg wyprawy. Tym razem przez szerokopasmowy Internet, telewizję High Definition oraz inne wirtualne gadżety, które do tego czasu będą wymyślone.