Bariera pokonana

10 grudnia 2009

Wielka Rafa Koralowa, olbrzymia formacja raf i wysp ciągnąca się na ponad 2600 km. Widoczna z kosmosu, na wszystkich mapach oraz we wszystkich podręcznikach geografii. Dla mnie zawsze była to fascynująca rzecz. Jak to tak naprawdę wygląda? Czy wystaje z wody, jak jakiś mur chiński? Na mapie oznaczona jest takimi falkami, czy też łuczkami. Czy te łuczki to równiutkie bariery, jak ze stali? A może jaskinie jakiś gigantycznych, podmorskich węży? Może ta rafa, to tylko taka morska fatamorgana (lub Chata Morgana) zaznaczona na mapie dla kawału? Będąc tu w Cairns (północ stanu Queensland) nie mogliśmy przepuścić okazji, aby przekonać się, jak ona naprawdę wygląda.

Zakazów jak widać dużo Przemysł nurkowy w Cairns jest zorganizowany inaczej, niż w dotychczas odwiedzanych przez nas miejscach. Ponieważ oboje nurkujemy i jednocześnie musimy mieć na oku dzieciaki, szukaliśmy firmy oferującej pakiety nurkowe, które moglibyśmy wykorzystać sumarycznie na zmianę. Okazało się, że nie da się zrobić nurkowań bez wykupienia wycieczki na rafę (która tutaj oddalona jest od lądu o półtorej godziny szybką motorówką). Większy pakiet jest zaś możliwy tylko przy opcji “mieszkaj na łodzi”, która z przyczyn czysto finansowych jest poza naszym zasięgiem. Gdyby tak udało się jednak (eh, marzenie!) popłynąć kupą na wycieczkę i gdybyśmy mogli zrobić 2 nurkowania razem, a w tym czasie dzieciaki mogłyby snorklować (“rurkować”, czyli nurkować z maską) pod czujnym okiem ratowników? Choć oboje mamy na koncie już kilkadziesiąt nurków to praktycznie nigdy jeszcze nie udało nam się robić tego (znaczy się, nurkować :-)) razem.

24-metrowy aluminiowy katamaran Tusa T5W biurze turystycznym udało nam się znaleźć firmę, która ma łagodne zasady i jest przyjazna rodzinom. Powiedziano nam, że można będzie zrobić tak, jak chcemy – nawet wymogliśmy telefon z pytaniem, czy aby na pewno. Uradowani wpłaciliśmy zaliczkę i rano stawiliśmy się w porcie. Katamaran z 60 turystami i 10 osobami załogi ruszył z portu punktualnie o 8 rano. Po drodze odbyliśmy szkolenie z zasad bezpieczeństwa (idiotoodporne kamizelki ratunkowe), briefing nurkowy (w tym mapka rafy) oraz dopasowaliśmy sprzęt dla siebie i dzieci – w tym seksowne kombinezony antymeduzowe od stóp do głów (meduzy typu Stinger są bowiem plagą wybrzeży Australii w lecie i niestety ich oparzenie może być śmiertelne w skutkach). Gdy już byliśmy już ubrani w niebieskie wdzianka i prawie gotowi do wejścia do wody okazało się, że jest problem. Jedno z nas musi bowiem zostać na pokładzie z dziećmi, bo firma nie może wziąć odpowiedzialności za dwójkę brykających w otwartym oceanie dzieciaków (w tym jedno młodsze słabo mówiące po angielsku). No niby ich rozumiemy i samy na ich miejscu byśmy się nie zgodzili (prawdę mówiąc zdziwiliśmy się wcześniej, że to potencjalnie możliwe – taka dla nas darmowa opieka nad dziećmi :-)), ale z drugiej strony czemu sprzedali nam taki pakiet (robiąc jeszcze zniżkę – trzecie nurkowanie w cenie dwóch). Jak sobie to w takim razie praktycznie wyobrażacie, że dzieci snorklują, a my nurkujemy 3 razy każde z nas na zmianę? – pytamy szefową pokładu.

Sprzęt przygotowanyTrzeba wchodzić do wody, więc ustalamy instruktorem nurkowym, że najpierw ja, a potem Beata. Za nurkowania nam zwrócą. W ten sposób nie mam jednak pary, a jesteśmy już po briefingu i ustaleniu kto z kim wchodzi (nurkuje się zawsze parami dla bezpieczeństwa). Przydzielają mi zestresowaną Monikę, która nie nurkowała od 2 lat i miała płynąć z divemasterem. Sprawdzamy nawzajem sprzęt, a tymczasem Beata drąży skałę i proponuje, abym tylko ja nurkował cały dzień, a oni jutro powinni zafundować jej całą osobną wycieczkę. Rozmawiamy więc jeszcze raz razem z szefową pokładu. W końcu to oni nas źle poinformowali, no nie? Ona jednak nie może zdecydować sama. Dzwoni na brzeg do centrali. Pierwsza grupa nurków wchodzi do wody. Centrala się nie zgadza. Szefowa szuka kapitana łodzi. Ja już stoję na schodkach. Kapitan zajęty cumowaniem łodzi. Beata ubrana z dziećmi gotuje się obok do wchodzenia w następnej turze. Dzieciaki już się palą do rzucenia się w wodę i szukania wzrokiem najładniejszych rybek. Rafa w zasięgu wzroku. Słońce pięknie świeci. Fal praktycznie nie ma. Pogoda jak złoto. Stajemy na schodkach. Pojawia się wreszcie kapitan. Już wie o całej sprawie. Bierze nas na bok i patrzy nam w oczy uważnie. OK – mówi i zgadza się na to, abyśmy płynęli razem! O ile dzieci będą cały czas z jedną z instruktorek! Hurra! Wracamy do oryginalnego planu. Szybka akcja ze sprzętem dla Beaty i gotowe. Bernaś dostaje koło ratunkowe do trzymania (które w sumie nie jest mu potrzebne, bo skacze do wody jak dziki). Monika ucieszona schodzi ze swoim divemasterem. My z sercem na ramieniu zanurzamy się w toń obserwując od dołu nasze dzieci pływające z Kendrą po powierzchni. Pod nami ryby, rafa, i tysiące kolorowych korali. Wiela Rafa Koralowa!

W sumie były trzy wejścia i wszyscy byli zadowoleni. Zarówno my na dole, jak i dzieciaki na górze. Instruktorka Kendra przyznała potem, że przeprasza za zamieszanie, ale taka jest polityka firmy, zaś dzieciaki okazały się jednymi z najlepszych rurkowników, jakich miała. Nie robiły problemu, nurkowały świetnie no i na koniec dostały dyplomy Discover Snorkeling (Isia nieco zblazowana, bo co to dla niej taki dyplomik, ale Bernaś naprawdę dumny). My też!

Wielka Rafa KoralowaJak więc wygląda ta rafa? Okazało się, że jest to cały szereg raf oraz wysepek ciągnących się kilometrami. W sumie tworzy to wielką barierę osłaniającą ląd od oceanu, ale osłona ta znajduje się najczęściej metr lub kilka metrów pod wodą. Gigantycznych węży morskich też tam nie ma, tylko czasami rekiny przypływają. Pod wodą rafa okazała się być bardzo ładna i pełna kolorowych korali i wesołych rybek, ale ze względu na porę roku przejrzystość wody niebyła najlepsza. Mimo to widzieliśmy sporo fajnych stworzeń w tym jednego wielkiego Maori Wrasse, który przepłynął majestatycznie obok nas łypiąc groźnym okiem. Wspólne nurkowanie (w sumie zrobiliśmy trzy nurki) dało nam też okazję do popracowania nad podwodną komunikacją i myślę, że kolejne zejścia razem będziemy robić już z mniejszym stresem.


Smok wawelski z butlą

25 października 2009

Płyniemy Chyba zaraz zwymiotuję ze strachu! Wiem, to głupie, ale tak już mam i to nie moja wina! Zresztą sami czulibyście się źle gdybyście jechali na swoje pierwsze w życiu nurkowanie. I to łódką! Mama mówi, że to skakanie do wody do tyłu jest okropne. Czy nie rozsadzi mi uszu przy zanurzaniu? Tata mówi, że jeśli będę wyrównywać, to nie – najwyżej będzie mnie bolało, ale ja mu nie wierzę. Niby to uczyłam sie na Przyrodzie, że powietrze jest ściśliwe, prawda, ale przecież to powietrze nie może się ściskać wiecznie, co nie? Jak nie będzie miało miejsca, to po prostu rozsadzi mi uszy. Bum – tak jak balon, albo jak smoka wawelskiego, tyle że w tym ostatnim przypadku to była woda. 🙂 Chyba już jesteśmy na miejscu! Tak! Pod nami rafa! Zaraz zwymiotuję ze strachu! Uh! Jaki ten sprzęt ciężki! Nie wiem, czy uda mi się usiąść na burcie i nie fajtnąć od razu. Łaaa! Prawie fiknęłam!

WyrównywanieOK, skaczemy, mówi instruktor i pociąga mnie w tył. Bul, bul, bul. O! Oddycham i żyję. Jak fajnie! He he, to wcale nie jest straszne, tylko superaśne. Nie rozumiem dlaczego mama tak nie lubi tego skakania. Oho, zanurzamy się. Instruktor wypuszcza powietrze z mojego jacketu. Teraz najgorsze. Jakie ogromne stada rybek! I to jakich wielkich! OK. Isia skup się: metr, wyrównuj, metr wyrównuj… Nic nie boli! Zobaczymy czy moje uszy są jeszcze na miejscu? Są! Czyli, że nie zostały rozsadzone. Metr, wyrównuj, metr, wyrównuj, … OK, płyniemy teraz tuż nad rafą do jej krawędzi. Pod nami poziom –2 rafy, płyniemy tuż przy dnie … schodzimy na poziom -3. Instruktor pokazuje mi licznik a na nim:

11,59 m

 

Tata błazenek Zeszliśmy! Moje uszy są całe. Jak tu ładnie! Płyniemy. Z glutowatego anemonu patrzy na mnie tata-błazenek podczas gdy za nim baraszkuje pomarańczowy maluch.

Teraz płyniemy wzdłuż ściany korala. Instruktor coś mi pokazuje. Czy chodzi mu o tą małą gałkę z czegoś tam w jednej z jaskiń? No nie, przecież kogo interesowałaby gałka z czegoś tam. Może coś niżej?

WOW! Murena!

Z jaskini poniżej szczerzy do mnie zęby prawdziwa, duża, zielona Murena! O choinka! Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego podczas tego nurkowania, a tu proszę niespodzianka! Płyniemy dalej wzdłuż skały ogląda, się, może zobaczę jeszcze murenę…

 

Żółw na drodzeNagle: Szuuuu! Z pobliskiej jaskini coś wyleciało! Patrzę i … szczęka mi opada! Z jaskini tuż za mną wyleciał jak odrzutowiec — kto: żółw. Duży, co najmniej metr. Po chwili zwolnił, rozejrzał się w lewo, w prawo, może to szosa oceaniczna? Zamachał płetwami i po chwili zniknął w wielkim błękicie oceanu.

No nie! Za dużo, ale na jedne raz! Nie żebym narzekała, ale to dziwne, że aż tyle spotkaliśmy zwierząt. Chyba się wynurzamy! Tak! unoszę się w górę. Powierzchnia jest coraz bliżej. Jestem na powierzchni! Niedaleko widać naszą łódkę. Naprawdę mi się podobało.

Isia


Wielki błękit

18 października 2009

Płaszczka Wielki błękit, wielkim błękitem, ale w sumie w tych okolicznościach przyrody należałoby powiedzieć wielki podwodny ogród. Bo tak to mniej więcej wygląda. Niesamowicie! Rosną tu korale kapusty, pływają ryby papugi, a na dnie leżą morskie ogórki. No i jeszcze do tego wszystkiego pływa niezliczone mrowie ryb wszelakich. W czasie naszych nurkowań na Fidżi wraz z bardzo sympatycznym ośrodkiem Ratu Kini’s udało nam się kilkakrotnie odwiedzić supermarket – jedno z najbardziej znanych tutejszych miejsc nurkowych, gdzie niemal gwarantowane jest spotkanie z rekinem. Były też i inne miejsca nurkowe (Gotham City, Pinacles, Seven Sisters, Tuanuku, Plantation Pinacle, Namotu Passage) i inne widoczki, a ponieważ nurkujemy prawie- a snorklujemy wszyscy 4B, to i widoków było mnóstwo. Ja po raz kolejny próbowałem opanować mój aparat fotograficzny i robić pod wodą zdjęcia bez dodatkowego oświetlenia. Niezbyt to się trzeba przyznać udaje, więc większość zdjęć ma tonację blue. Na koniec aparat się zbiesił i zepsuł do końca na śmierć. 😦 Galeria w przygotowaniu. Cierpliwości!  Zapraszamy do galerii.

Rekin w supermarkecieW czasie odwiedzin samoobsługowego, podwodnego supermarketu dla rekinów (tu przypływają na śniadanko – najlepiej w czasie odpływu) udało się nam zobaczyć te piękne ryby (w wersji niegroźnej, żywiącej się rybami, a nie nurkami). I to po kilka na raz pływające w grupach i krążące nad dnem. Wrażenie niesamowite, choć nie były to olbrzymie egzemplarze (największy ze 2,5m), więc znowu aż takiego strachu nie było. Jednak w porównaniu z mrowiem kolorowych rybek zamieszkujących rafę taka większa pływająca jednostka podwodna wygląda naprawdę majestatycznie. Ja miałem też to szczęście zobaczyć jednego w świetle latarki w czasie nurkowania nocnego. To było dopiero coś! Ciemno wokół jak u murzyna pod koszulą, w gaciach mokro (dosłownie, bo pływamy w krótkiej piance) a wszystkie trzy latarki skierowane na jasny, spory kształt pływający w granatowej toni. Kształt popływał wokół nas i wyniósł się szybko. Światło mu się chyba nie podobało. A może nurkowie patrzący mu w talerz?

Podwodne ogrody i ich mieszkańcyW ZOO we Wrocławiu można zobaczyć smutnego słonia lub śpiącego lwa i tygrysa, jadąc do lasu biegającą sarnę, a na polu zająca. Jeżdżąc po całym świecie zwierzaków naziemnych można spotkać sporo. A czasem nawet jakieś większe ptaszydło się trafi. Ale wsadzając głowę do wody (najlepiej tam, gdzie jest rafa koralowa) zobaczycie takie nagromadzenie życia (rybki, kraby, ślimaki, korale i mnóstwo innych stworów), że niech się chowają wszystkie dżungle i sawanny. Naprawdę warto. Różnica jest kolosalna. I nie trzeba ani specjalnych uzdolnień, ani odwagi, bo fajne widoki są nawet przy plaży z maską na głowie. Nurkowanie ze sprzętem daje jednak ten komfort, że można bez stresu siedzieć nieco głębiej (przy czym tutaj na rafie najfajniej jest właśnie płytko – koło 10 metrów pod wodą). Strasznie gorąco zachęcam wszystkich jeszcze nie nurkujących! A okazji jest mnóstwo bo i w Chorwacji i w Egipcie baz nurkowych z polską obsługa bez liku. Zresztą pod wodą język nie stanowi problemu, bo i tak rozmawiać nie można. Sam kurs można zrobić i we Wrocławiu – my tak właśnie zaczynaliśmy (tu cichcem przemycona reklamka), aby sobie nie “psuć” wakacji. 🙂

Galeria z wyspy Mana tutaj…


Druga depesza znad Pacyfiku

13 października 2009

Jest wreszcie słońceBULA! STOP

DESZCZE NIESPOKOJNE USTAŁY STOP

WYSZŁO SŁONECZKO STOP

SZYKUJEMY SIĘ NA JUTRO NA NURKOWANIA STOP

POZDRAWIAMY STOP

4B


Depesza znad Pacyfiku

11 października 2009

Obok tarasuBULA! STOP

PORA DESZCZOWA ZA WCZEŚNIE STOP

LEJE JUŻ DRUGI DZIEŃ STOP

JAPOŃCZYCY ZAŚPIEWALI “SZŁA DZIEWECZKA DO LASECZKA” STOP

I ODPŁYNĘLI STOP

INTERNET SŁABY STOP

PONCZA PRZECIWDESZCZOWE DALEKO STOP

ZA TO DRINKI BLISKO STOP

CZEKAMY NA SŁOŃCE STOP

4B


Utila my love

26 Maj 2009

Prom na Utilę Siedząc tu nie za bardzo rozumiem, po co się jeździ nad Bałtyk. Bo wyobraźcie sobie takie coś: Utila to owalna wyspa długości jakiś 13 km szeroka na 3. Płaska praktycznie jak deska i pokryta zielenią. Przy brzegu wszędzie domki z pomostami, dyskretne ośrodki wczasowe, hoteliki. Wygląda to wszystko sielankowo i spokojnie, bo nie ma tu dużych betonowych hoteli, ani wielkiej turystyki. Atmosfera wyluzowana – w dawnych czasach była tu siedziba angielskiego pirata kapitana Jamesa Morgana (znanego m. in. z butelek z rumem). Po głównej ulicy miasta wszyscy człapią w klapkach lub poruszają się rowerami, meleksami lub skuterami. Przeważają goście firm nurkowych i różnego sortu podróżnicy – nie spotkasz tu eleganckiego pana lub pani turystki z pieskiem. Prawie nie ma plaż – raczej pomosty, zejścia do wody lub bezpośrednio na rafę. Właśnie rafa, bo Utila jest położona praktycznie na pełnej rybek i kolorów rafie koralowej. Jest tu kilka barów, restauracji, jedno kino, jedna siłownia, parę sklepów i kościołów (mieszkańcy są raczej konserwatywni) oraz sporo firm nurkowych. Wszyscy mówią po angielsku (historyczne wpływy brytyjskie). Powiecie: raj? No tak, ale ja jeszcze nie skończyłem… 🙂

Utila Cayes Jakieś 500 metrów od brzegu głównej wyspy, a 20 minut łodzią z głównego miasteczka po drugiej stronie leżą Utila Cayes (wymawia się to jak “keys”, czyli klucze – może nazwa wzięła się od klucza ptaków?), czyli szereg malutkich wysepek wystających z rafy. W Belize nurkowaliśmy na takiej właśnie wysepce. Tutaj są one mniej spektakularne, bo mniej jest na nich palm, ale za to jest ich więcej, są bliżej i są wszystkie dostępne kajakiem z naszego hotelu (W Belize większości były po prostu prywatne). Dwa z nich (Jewel Caye i Pigeon Caye ) są zamieszkane i połączone mostem. Jest to jakby małe miasteczko na wodzie. Ma ok 500 mieszkańców, 7 kościołów, kilka sklepów, mały targ rybny, niezobowiązujące bary oraz jedną kafejkę internetową i pub prowadzony zresztą przez polaka – Henryka Karpińskiego, który co prawda polakiem jest w 100% (rodzice z Warszawy), ale po polsku niestety nie mówi. Bardzo się ucieszył, kiedy spytaliśmy się go o korzenie i pogawędziliśmy o ojczyźnie. Miasteczko Utila Cayes można przejść chodnikiem w 10 minut. Nic tu nie jeździ, bo nie ma drogi tylko chodnik, a wszystko ma jakiś kilometr długości – a może nawet mniej. Na jednym końcu wysepki jest hotelik prowadzony przez firmę nurkową Captain’s Morgan Dive Shop. Hotelik jest niewielki, ale schludny, a pokoje nad wyraz duże. Miejsce dla klientów firmy kosztuje 5 dolarów za noc od osoby! Nic dodać, nic ująć. Można tu spędzić piękne wakacje – woda tuż przy pomoście hotelu jak kryształ – korale, ryby, wodne ogórki w dużej ilości i wszystko, co dusza zapragnie. Dziś Beata i dzieci widziały nawet orlenia (czyli eagle ray) – jeden z rodzajów płaszczki (i Southern Sting Ray), a nasz młodszy w kółko śledzi łażące po dnie i pod pomostem piękne kraby. Wieczorem wieje chody wschodni wiatr, który płoszy wszelkie komary i muszki, a siedząc na pomoście i patrząc w gwiazdy słychać tylko szum wody. Po prostu bosko!

Piękne korale mózgi No i do tego dochodzą nurkowania! Niedaleko od hotelu zaczyna się już krawędź rafy, więc nie trzeba daleko się ruszać, aby zaliczyć fajne widoki. Ale najlepsze miejsca są po północnej stronie wyspy, gdzie ściana schodzi na głębokość ponad 100 metrów i miejscami tworzy niesamowite labirynty. Dziś nurkując tam widzieliśmy wielką murenę, kilka barakud i niezliczoną liczbę innych rybek. Wczoraj pojawił się wielki, stary krab, siedzący w jakiejś dziurze, który wyglądał jak obcy z serii Aliens. Jego skorupa przypominała czaszkę obcego, a nogi – jego ramiona. Słowem świetny widok. Dziś tez udało mi się pierwszy raz w życiu widzieć rekina wielorybiego. Te największe na świecie ryby przypływają tu na żerowisko (na szczęście ludzi nie jedzą) i co jakiś czas wypływają na powierzchnię po plankton. Wówczas na wodzie tworzą się niesamowite bąble i widać ogromne zamieszanie. To tuńczyki i inni mieszkańcy morza szaleją w panice uciekając przed rekinem. A może z jakiś innych przyczyn tak wariują? W każdym razie dzięki temu daje się zauważyć, gdzie rekin się pojawi i odpowiednio wcześnie skierować tam łódź. Wówczas – na znak kapitana – wszyscy powinni najciszej, jak to możliwe, wskoczyć do wody tylko w maskach, rurkach i płetwach, i próbować cichutko i spokojnie podpłynąć do zawieszonego tuż przy powierzchni olbrzyma. Powinno się podpłynąć z boku, bo rekin – choć ma słaby wzrok – jest bardzo płochliwy i przestraszony nurkuje, gdy coś przed sobą zobaczy lub usłyszy. Jeśli podpłynie się do niego cichutko i spokojnie, to można obserwować go całymi minutami. Zresztą z boku najlepiej wychodzą zdjęcia, bo ryba ta ma na całym ciele piękne białe plamki – podobno po tym można rozpoznać poszczególne osobniki, bo układ kropek jest niepowtarzalny.

Rekin wielorybi w całej krasie Całą tą teorię wyłożył nam ładnie divemaster “Tuna” (tuńczyk), ale jego wykład nie został w praktyce zastosowany, gdyż na znak kapitana całe około 20-osobowe towarzystwo wskoczyło na wariata do wody i popędziło w stronę wskazywaną przez kapitana nie zważając na hałas. Podobnie zrobiła ekipa z łodzi konkurencji i zaczął się zwariowany pościg za rekinem. Wyglądało to zabawnie. Dwudziestka dorosłych ludzi siedzi w wodzie wypatrując, jaki kierunek wskaże gość na łodzi, a potem zasuwa w płetwach jak na wyścigu przepychając się – kto pierwszy, ten lepszy. Po chwili widać już, że nic tam nie ma i wszystkie oczy znów kierują się na kapitana. Kapitan wskazuje kierunek i znów płyniemy. Po kilku takich akcjach jesteśmy wzywani z powrotem na łódź i zabawa zaczyna się od początku. W sumie odbyło się dziś kilka prób – w tym trzy zakończone sukcesem. Mogę więc powiedzieć, że widziałem 3 rekiny wielorybie. Pierwszy nie był duży, jakieś 4-5 metrów długości. Podpływaliśmy do niego z boku od tyłu i naprawdę było go dobrze widać , ale dość szybko zorientował się, że jest obserwowany (za dużo narobiliśmy zamieszania) i zszedł w głębiny. Drugiego widziałem tylko przez kilka sekund, bo był daleko i również schodził już na dół. Za to trzeciego kapitan namierzył nam bardzo dobrze (to ten, na zdjęciu obok), bo pokazał nam, gdzie się pojawi i wszyscy podpłynęliśmy do niego, gdy wychodził właśnie na powierzchnię. Był spory – wg mnie jakieś 7-8 metrów. Wyglądał niesamowicie w tej przejrzystej, oświetlonej słońcem wodzie, cały pokryty delikatnymi plamkami. Niektórzy wyrwali się jednak do przodu, aby zerknąć z bliska i weszli mu w pole widzenia. Rekin więc obrócił się leniwie w naszą stronę, spojrzał na wszystkich, kłapnął niegroźnie gębą (paszczą bym tego nie nazwał), zrobił w tył zwrot (na szczęście w dobrą stronę), przepłynął nam dostojnie przed nosami i zanurkował w głębiny pokazując swój wielki ogon. Przez chwilę był jeszcze niewyraźnym cieniem, aż został tylko wielki błękit. Niesamowite przeżycie!

Wkrótce pełna galeria!