W drodze do złotej skały

24 lutego 2010

To tam tyle jechaliśmyZ Inle Lake jechaliśmy do Bago (planowo 16 godzin jazdy autokarem), aby stamtąd przedostać się do Kyaiktiyo słynnego ze złotej malutkiej pagody. Jest to miejsce otoczone czcią, do którego pielgrzymują rzesze mieszkańców Birmy – włos Buddy i cudowne zawieszenie skały nad przepaścią dodają jej i czaru i świętości. Na miejscu mieliśmy być koło siódmej rano, ale nasz kierowca tak przycisnął, że do Bago zajechaliśmy prawie cztery godziny wcześniej – o trzeciej nad ranem. Wysiedliśmy więc, nieszczęśni, i zadekowaliśmy się w herbaciarni, o dziwo o tej godzinie pełnej ludzi. Objedliśmy się ciasteczek, opiliśmy herbatki i jeszcze obejrzeliśmy wręczanie kwiatów naszej Justynie (trzecie miejsce w biegach kobiet) i zawody w curlingu (to z niekłamanym rozbawieniem – Isia stwierdziła, że miło zobaczyć panów z takim zaangażowaniem machających szczotkami).

O siódmej rano wsiedliśmy w końcu do autobusu i dojechaliśmy do Kinpun, bazy wypadowej pielgrzymek do Złotej Skały. Ale to jeszcze nie był koniec. Odświeżyliśmy się pospiesznie, zjedliśmy lunch i poszliśmy na przystanek ciężarówek – naszego następnego środka lokomocji – jedynego, jaki wjeżdża 11 km stromą drogą pod górę. Bo dalej w zasadzie już można tylko na piechotę.

Ławeczki - zbliżenieO pierwszej trzydzieści siedzieliśmy na ciężarówce jakieś 3 metry nad ziemią, a z nami siedziało pewnie z pięćdziesięciu Birmańczyków. Ruszyliśmy, a nasi towarzysze rozpoczęli modły – w końcu udawaliśmy się do miejsca świętego. “O cholera!” wyrwało mi się niechcący pośród otaczających mnie buddyjskich recytacji, kiedy wierzgnięcie silnika prawie sprowadziło mnie do parteru. Balansowaliśmy na belkach szerokości około 10 centymetrów usiłując upchnąć nasze za długie, jak się okazuje, nogi między naszą beleczkę, beleczkę przed nami (odległą jakieś 30 cm), a kończyny sąsiadów liczne niczym odnóża stonogi. (Zdjęcie obok zostało zrobione, gdy paka nie była jeszcze pełna – kierowca i jego pomocnik czekają, aż zgromadzi się odpowiednia grupa pasażerów – potem następują przegrupowania i dopchnięcia, dwóch odważnych wskakuje na dach szoferki i jazda!). Modły skończyły się jednak szybko i dalsza podróż pod górkę krętą stromizną przebiegała już w nastrojach jak z wesołego miasteczka, bo kierowca był w dobrym humorze i wyprzedzał wszystkie ciężarówki po drodze. Birmańczycy chichotali, szczerzyli do nas czerwone od betelu zęby, piszczeli na zakrętach i dopingowali kierowcę. Różnice międzykulturowe i ekonomiczne były doskonale widoczne. U nas każdy podróżny ma własne miejsce, pas, poduszkę powietrzną (albo i dwie), pojemnik na kawę i lusterko. Tutaj ma latającą na wszystkie strony beleczkę, ale też mrowie sąsiadów, ich ramiona, nogi i boki stanowiące oparcie i trzymadełko zarazem. Nie wspomnę o wiezionych wiechciach i bagażach, które także mogą w sytuacji podbramkowej ochronić jadącego przed siniakiem. Na początku podążając za wyuczonymi wzorcami i ignorując zupełnie fakt, iż pani z ławeczki przed nami praktycznie siedzi mi na kolanach, usiłowałam znaleźć przede mną kawałek belki, której mogłabym się uchwycić. Od czasu do czasu chwytałam za ławeczkę, a od czasu do czasu za siedzenie sąsiadki z przodu. Rzucało zdrowo, więc jak już się chwyciłam za to, co chciałam, to dla odmiany na jakimś wyboju sąsiadka spadała mi z plaśnięciem na moją rękę. W Polsce by mnie oskarżono o molestowanie, a tu nikt się moimi poszukiwaniami kawałka ławeczki specjalnie nie przejął.

Zajechaliśmy do podnóża słynnej góry i rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem pielgrzymim dochodząc do wniosku, że buddyści mają chyba ciężej. Droga była dość stroma, wspinaliśmy się wraz z innymi pielgrzymami mijając sklepiki z napojami, chatki z folii i umorusane dzieci. Stanowczo odmówiliśmy bycia wniesionym na szczyt w lektykach (wszyscy), oraz w bambusowym koszu (Bernaś), pomimo zachęt, że “baby” ( Bernaś) zostanie wzniesione gratis. Jakoś nie podobały nam się specjalnie te wielkopańskie pomysły i uznaliśmy, że niehonorowo jest nie wdrapać się na górę samodzielnie. Za to nieco później zaobserwowaliśmy z mieszanymi uczuciami całą wycieczkę (chyba japońską) niesioną właśnie w ten sposób. Najwięcej kontrowersji wzbudziła dziewczyna w lektyce ze słuchawkami od iPoda w uszach i książką przed nosem. Pełen odlot.

Na szczycie wyłożony marmurem plac błyszczał w słońcu. Stupa migotała, cała pokryta listkami złota wcieranymi przez pielgrzymów. (Wcieranie to rzecz męska – kobiety ani wcierać ani podchodzić bliżej nie mogą, więc stałyśmy sobie z Isią grzecznie z sandałami w rękach obserwując, jak uprawnieni członkowie naszej rodziny idą obejrzeć cud z bliska.) Podobnie jak nad Bagan powietrze było zamglone, barwy złamane i trochę nierzeczywiste. W drodze powrotnej jechało się już spokojniej. Dla równowagi trzymałam się ramion pasażera przede mną (podobnie jak moja sąsiadka) w przerwie dyskutując z Isią na temat najlepszych technik łapania równowagi i wypatrując kolejnych zakrętów pomiędzy plecami dwóch Birmańczyków siedzących na dachu. Było już chłodniej. Wiatr chłodził przyjemnie twarz i rozwiewał włosy. Nad wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą właśnie zachodziło słońce.


4B i 8O, czyli czteroosobowa rodzinka na ośmiu kółkach

16 lutego 2010

Bagan o zachodzie słońca Autobus z Mandalay trzęsąc się, trąbiąc, kurząc niemiłosiernie (droga w wielu miejscach po prostu polna) wiózł nas ponad pół dnia i pod koniec nasze cztery litery zaczynały mieć już dość. A przed nimi było jeszcze, jak się okazało kilka dni sporego (tytułowego) wysiłku. Bagan, jedna z większych atrakcji turystycznych Birmy, to naprawdę niesamowite miejsce. Wiejski i niepozorny teren o powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych kryje w sobie takie nagromadzenie pagod (buddyjskich świątyń), ruin oraz klasztorów, że aż niewiadomo dokładnie ile ich jest. W każdym razie ponad 2 tysiące. Cała dolina rzeki (Bagan leży nad rzeką Ayeyarwady) jest po prostu usłana wieżami. Niektóre wręcz stoją oddalone od siebie o kilka dosłownie metrów, ale pośród niezliczonego mrowia kapliczek i świątynek rozmiaru powiedzmy … małego wyłaniają się co chwilę kilkudziesięciometrowe kolosy pełne przepychu, rzeźb oraz malowideł. Do tego trzeba dołożyć bardzo przyjemne miasteczko Nyaung U, które okazało się rajem dla niezależnego turysty – pełne hotelików, sklepików, restauracji, kafejek internetowych (niestety z koszmarnie powolnym i poblokowanym łączem) oraz nawet jedna knajpa mogąca robić za pub (sprzedawali tam piwo beczkowe, co jest tu niezmierną rzadkością). Dla nas jak na razie numer jeden, jeśli chodzi o całokształt wygody dla oszczędnego, niezależnego turysty w Birmie.

Jeden ze środków transportuJest kilka opcji zwiedzania Bagan, od wygodnego, klimatyzowanego autobusu, który cię zabierze wprost z lotniska, przez różnej klasy taksówki, a skończywszy na konnych powozach i trikszach (fotka obok). Najfajniejsze i jednocześnie najwygodniejsze dla nas było jednak wypożyczenie rowerów (bardzo popularna tutaj opcja, jak się okazało). Rowery model miejsko-holenderski (ale produkcji chyba chińskiej) czekają w wypożyczalniach każdego poranka na tłumy turystów. Tłumy to może przesada, bo w całym miasteczku było może jednocześnie jakieś 50-100 turystów. Dużo więcej widziało się “lokali”. Kraków z Wawelem to nie jest (choć pod względem skali zabytków w tym kraju, to chyba trafne porównanie) i mieliśmy stosunkowo dużo pustych przestrzeni. Zaraz po przyjeździe zamówiłem więc nam rowery w hotelu, w którym mieszkaliśmy (w zasadzie trzeba powiedzieć jasno, że przekładając na polskie to był taki mały ośrodek wczasowy z pokojami wychodzącymi na wesołe podwórko z huśtawkami i leżakami – bardzo przyjemne miejsce zarówno dla nas, jak i dla dzieci). Miały być 4 rowery w tym jeden mniejszy, dla Bernasia.

Wypożyczalnia rowerówRano okazało się, że są tylko dwa dorosłe. Więcej już nie mieli, a o małych to w ogóle zapomnij. Udaliśmy się więc z dziećmi na poszukiwanie małego roweru, co okazało się pewnym wyzwaniem. Po odwiedzeniu wielu wypożyczalni i kilku próbach obniżania siodełka w dostępnych “damkach” stwierdziliśmy, że nie ma co, ale musi nastąpić jakiś cud, bo będzie kłopot. Bernaś miał już nos na kwintę, bo czuł, że z roweru dla niego nici. Jedna z mniejszych wypożyczalni stanęła jednak na wysokości zadania i po półgodzinie “załatwiła” mały rower – chyba od jakiegoś wioskowego dzieciaka. Rozmiar się mniej więcej zgadzał (był za mały, ale dawał radę), ale były dwa problemy. Rower miał przymocowane boczne kółka oraz – o zgrozo – różowe siodełko. Bernaś stwierdził więc szybko, że on na takim jeździć nie będzie, bo to wstyd. I miał chłop słuszność, bo skoro w domu śmiga na swojej 16-calowej rakiecie, to nie będzie wsiadał na jakąś maliznę z kółkami i to jeszcze wyraźnie po jakiejś lokalnej miss przedszkola. Wyboru wielkiego jednak nie było, więc poprosiliśmy o odkręcenie bocznych kółek i regulację do wzrostu, a już samo różowe siodełko jakoś przeszło. Uff.

Bernaś startuje Jeździliśmy w sumie na tych rowerach 4 dni i to zarówno na targ, do sklepu, na obiad, na Internet, czy na zwiedzanie. Zaliczyliśmy dwie przebite dętki, kilka zrzuconych łańcuchów i dwie regulacje hamulców. Nic takiego. Mogło być gorzej. Frajda była nieziemska, szczególnie dla dzieci po tak długim nieużywaniu roweru (w domu jeżdżą prawie codziennie), a wyprawy do coraz to innych świątyń dostarczały wrażeń folklorystycznych (krowa na polu, wieśniak z koszem przy drodze), przygodowych (przebijanie się przez piachy pustyni, nagły brak wody do picia) oraz kulturowych (różne style architektoniczne pagod, różne rodzaje wizerunków Buddy). Pod koniec już nikomu się nie chciało i średnia spadła nam do 2 świątyń na dzień. Przy takiej prędkości musielibyśmy w Bagan być pewnie z rok, aby zobaczyć wszystkie miejsca, więc poddaliśmy się i nasyceni widokami oraz z obolałymi czterema literami ruszyliśmy jeszcze bardziej rozklekotanym autobusem nad Inle Lake, gdzie właśnie jesteśmy.

Zapraszamy do galerii z Bagan…


Z samego serca Birmy

10 lutego 2010

Pozostawiając nieco na boku dyskusje o szczurach, ruinach, świątyniach i zabytkach, warto napisać parę słów o tym ciekawym kraju i ludziach tu żyjących. O stronie praktyczniej (wizy, pieniądze, transport, unikanie armii) jeszcze napiszemy, ale to w którejś z następnych relacji.

A propos armii, to już drugiego dnia w Mandalay byliśmy świadkami niezłej propagandowej “ustawki”. Taksówkarz wynajęty do wożenia nas przez cały dzień po okolicach skierował się najpierw do znanego klasztoru uczącego medytacji i buddyzmu. Tam mieliśmy obserwować posiłek mnichów, który jest podobno bardzo fotogeniczny. I rzeczywiście mnisi ciągnęli długim dwuszeregiem do tzw. garkuchni, gdzie każdy dostawał miskę ryżu i mandarynkę. Pomijając wątpliwe urozmaicenie tego posiłku oraz nieco kwaśne miny stojących w kolejce mnichów warto jednak zauważyć, kto wydawał posiłki. Oczywiście żołnierze w pięknie odprasowanych mundurach oraz panie wyglądające kubek w kubek, jak nasze urzędniczki partyjne. Dookoła zgromadziło się ze dwie setki turystów robiących zdjęcia. Przyjeżdżali autokarami i taksówkami, jak my. Część być może pojęła, że to było na pokaz (a my widzieliśmy jeszcze wcześniej, jak jeden z “generałów” ustawiał swoich podwładnych przed posiłkiem i wydawał polecenia – wyraźnie po to, aby całe przedstawienie wyglądało lepiej), ale część przywiezie po prostu do domu zdjęcia na których widać, jak wielkoduszna armia wspiera biednych mnichów, którzy pewnie bez pomocy rządu pomarliby z głodu.

Propaganda leci również w TV, którą mamy w pokoju hotelowym. Dwie lokalne stacje nadają w kółko przemówienia generałów, relacje z uroczystości ludowych lub otwarcia wielkiego mostu (już chyba ze 3 mosty otwierali, gdy tu jesteśmy, a może to w kółko ten sam?), smętne romansidła obyczajowe oraz prognozę pogody. Zupełnie, jak u nas za komuny, naprawdę. Sposób montażu video, wygląd prezenterki telewizyjnej oraz tempo akcji jako żywo przypomina te nasze minione czasy. W autobusie puścili jakiś lokalny hit z DVD (Myanmarczycy się śmiali, więc musiało być niezłe), a już nasza 11-letnia Isia obserwując zmagania głównego bohatera próbującego poderwać dziewczynę sama stwierdziła, że ten film jest chyba sprzed 20 lat. A i jeszcze jedno! Wczoraj wieczorem w TV (na drugim, wyraźnie bardziej nowoczesnym programie) leciały “International news” (to był 8 luty 2010, możecie porównać, bo my dostępu do prawdziwych wiadomości nie mamy). Ułożyliśmy się wygodniej w łóżku czekając na ciekawe relacje (na przykład co tam słychać w konflikcie USA-Chiny lub na Haiti), a tu szło z grubej rury, że w Waszyngtonie straszliwy śnieg, a w Kalifornii potworne lawiny błota. Zgroza i zgnilizna w tym szerokim świecie (a u nas kolejny most, rozumiecie). Zaraz potem już leciał sport. Nic więcej się na świecie nie dzieje! Były też przebitki z jakiejś amerykańskiej stacji telewizyjnej (ale nic znanego, broń Boże żaden CNN) z dziwnie przesuniętym dźwiękiem i obciętą górną częścią obrazu. Dzięki temu przynajmniej wiemy, jak wygląda śnieg w USA (i że zgniły kapitalizm ma za swoje, bo ich zasypało) oraz kto strzelił gola w brytyjskiej lidze.

Kilka rozmów z lokalnymi mieszkańcami utwierdza nas w przekonaniu, że generałów nie lubią i że prędzej czy później łupnie. Wydarzenia sprzed 2,5 roku można było spokojnie komentować z mnichami na wzgórzu w Mandalay, którzy co niedzielę przychodzą tam porozmawiać z turystami i podszlifować angielski. Również to, że w areszcie domowym przetrzymywana jest sama-wiecie-jaka opozycjonistka (nazwiska teraz nie podam, bo jeszcze mi jakiś filtr przechwyci i całego posta nie wrzuci, ale potem uzupełnimy). Rykszarz wiozący nas po mieście otwarcie narzekał na generałów i ich nową stolicę, gdzie prąd jest 24h/dobę, nie to co tutaj (jak już mówiliśmy wszystko chodzi na generatorach). Przy okazji takich rozmów opowiadamy o polskiej historii i demokracji, która w końcu nadejdzie. Tym bardziej, że kawałki tej demokracji po troszeczku przywozi ze sobą zachód (w sensie cywilizacji). Są dostępne telefony komórkowe (niestety tylko rządowego operatora, więc na zewnątrz SMS nie wyślesz), odtwarzacze MP3, wszelka elektronika audio-video, odkurzacze, pirackie filmy DVD z tłoczni w Chinach, Coca-Cola (dużo lepsza mimo wszystko od lokalnej StarMax wyglądającej kubek w kubek jak nasza Pepsi Cola), telewizja satelitarna z Indii lub Chin, a najbardziej pożądanym produktem są chyba lodówki (po przenośnych generatorach prądotwórczych oczywiście), których całe sterty ustawione są w kartonach w sklepach zaraz koło naszego hoteliku. Dla mnie jest to wyraźny znak (nie same lodówki tylko całokształt), że łupnie, bo jak ludzie mogą uprawiać prywatny biznes (a tutaj uprawiają non stop i to nad wyraz skutecznie) i mają dostęp do produktów cywilizacji, to coraz bardziej, coraz bardziej będą chcieli i mogli z nich korzystać. Prędzej więc, czy później reżim padnie pod własnym ciężarem, bo te wyłączenia prądu i blokowanie Internetu jest tak sztuczne, że aż w pewnym sensie śmieszne.

My z tej cywilizacji dodatkowo przywieźliśmy do Birmy nasze dzieci, które są tutaj oczywiście lokalną sensacją (nie to, żeby nasze dzieciaki to lubiły – Bernaś ma już dość bycia “How cute!”). Śpiewaliśmy już piosenki myanmarskie, uczyliśmy dzieci “Szła dzieweczka” no i ucinaliśmy nie raz pogawędki, skąd jesteśmy i czy u nas rzeczywiście tak zimno. Uważamy wciąż, że wspierając lokalny biznes i pokazując myanmarczykom, że na zewnątrz jest fajny świat, trzeba tu przyjeżdżać. Loty z Bangkoku za pomocą AirAsia nie kosztują wiele, a cała zabawa z wizami i walutą jest w sumie mało kłopotliwa. Ludzie generalnie posługują się jakoś angielskim, więc z aktualnym przewodnikiem LonelyPlanet w ręku czas ruszać na wycieczkę (koniecznie niezależną, bo wycieczki zorganizowane wspierają rząd).

No ale na tyle może wystarczy już o życiu, a trochę trzeba o zabytkach i okolicach. Mandalay i przyległe miasteczka zwiedzaliśmy pieszo, trikszą (wynalazek z rowerem w środku) oraz taksówkami (takimi lokalnymi małymi pickupami marki Mazda) – a jest co zwiedzać. Olbrzymia ilość świątyń, pagod, ogrodów i wzgórz miejscami aż przytłacza. Trzeba wybrać tylko niektóre z nich, bo wszystkiego w parę dni (i z dzieciakami) się nie da zwiedzić. Nam najbardziej przypadło do gustu starożytne miasto Inwa obecnie na wyspie, gdzie wioseczki, pola ryżowe i drogi pełne kurzu sąsiadują z imponującymi ruinami, starymi drewnianymi klasztorami i nadal działającymi świątyniami pokrytymi złotem popołudniowego słońca. Tam czuło się ten spokój zwykłego życia, z dala od gwaru miasta, wyłączeń prądu i kolejnych betonowych mostów. Na Inwa trzeba się bowiem dostać promem i mamy nadzieję, że tak pozostanie, a turyści będą nadal poruszać się po ruinach dorożką. Na drugim miejscu postawilibyśmy chyba urocze Mandalay Hill, gdzie zachodzące słońce, przytłumione przez kurz unoszący się nad miastem, wyglądało jakby było zmęczone ciężarem życia mieszkańców, których całymi dniami oświetla.

Zdjęcia (galeria) z Mandalay są tutaj.


Taniec plemienny

15 września 2009

TaniecDo Window Rock, stolicy rezerwatu Nawajów, dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Kupiliśmy bilety wstępu nie bardzo wiedząc zresztą, jak będzie wyglądać cała impreza. Na rękach wbito nam czarnym tuszem okrągłe pieczątki. Wszyscy byli trochę jakby jeszcze zaspani, słońce świeciło, karuzele na wesołym miasteczku kręciły się ospale, a wzdłuż drogi dojazdowej stały samochody i porozbijane były tu i ówdzie zwykłe namioty turystyczne – w tak zaimprowizowanych, niezliczonych budkach można było kupić przekąski i napoje gazowane. W kilku barakach nieopodal porozkładane były stoiska szkół, przychodni, instytucji rządowych i grup muzycznych, a zaraz obok prowadzono też akcje uświadamiające dotyczące AIDS i narkotyków. Niedaleko odbywały się przesłuchania do wieczornego konkursu, goście w dżinsach i koszulach z niewielkimi ozdobami z piór tańczyli w rytm podawany przez śpiewających. O pierwszej zaczęło się rodeo – jedno z kilku w czasie trwania targów – zwycięzcy mieli wziąć udział w finałowym rodeo następnego dnia. Na trybunach siedziały dzieciaki z rodzicami podgryzając watę cukrową w syntetycznych kolorach, pijąc coca-colę, zajadając smażoną cebulę, corndogi (smażone parówki w cieście kukurydzianym) i osłaniając się od słońca zwykłymi parasolkami. Dało się zauważyć, że taki tryb życia nie sprzyjał zdrowiu – ilość osób ze sporą nadwagą był zaskakujący, szczególnie porównując obecny stan do magicznych w wyrazie zdjęć sprzed kilkudziesięciu lat. Konie szalały, indiańscy kowboje z szybkością błyskawicy wiązali cielaki i uciekali spod kopyt byków albo obijali sobie kręgosłupy z imponującym uporem usiłując utrzymać się na wierzgających ogierach. Rodeo było fascynujące, ale później znów zrobiło się sennie – doroczny zjazd Nawahów rozkręcał się powoli. Stwierdziliśmy, że wrócimy wieczorem, już na właściwe powwow.

Kolorowe niebo kolorowy strój Wieczorem samochodów było dużo więcej, a miejsc na parkingu prawie wcale. Święto już trwało. Na arenie między metalowymi rozkładanymi trybunami tańczyło rytmicznie, ponad 100 osób – kobiet, mężczyzn, dzieci z numerami uczestników przypiętymi do przepięknych strojów. Stroje zrobione z piór, koralików i barwnych tkanin, w wielu miejscach były obwieszone metalowymi grzechotkami. Niektórzy z tancerzy mieli twarze wymalowane białą farbą. Całość jednak zupełnie nie wyglądała jak konkurs, raczej jak wydarzenie towarzyskie – dookoła poustawiane były stoliki przy których siedzieli w swoich pięknych strojach występujący, zaraz obok kolegów w dżinsach. Można byłoby przysiąc, że niektórzy wybrali się na spacer albo na ploteczki. Panowała przyjazna atmosfera, uczestnicy imprezy witali się, rozmawiali i uśmiechali się do siebie. Ubrany w strój w brązowej tonacji Indianin podszedł do Błażeja i Bernasia i zaprosił ich do tańca międzyplemiennego – mieli w rytmiczny sposób przestępując z nogi na nogę okrążyć plac obowiązkowo zakreślając pełne koło. 2B wniebowzięci pokiwali się trochę we wszystkie strony i kazali robić sobie zdjęcia (z tym to już ciężko było,  bo na arenie tłum). Śpiewacy recytowali, (może śpiewali?) tradycyjne pieśni indiańskie. Znaleźliśmy się w trochę innym świecie, wyobraźnia nam pracowała niezwykle intensywnie i przypominały się wszystkie książki o Indianach czytane w dzieciństwie (pomijam tu współczesne akcenty, bo przecież o ogólny wydźwięk, a nie o szczegóły tu chodzi).

Nie mogłam jednak nie pomyśleć o relacji jednego ze świadków tańca ducha w Wounded Knee Creek ponad 100 lat temu. Tańca, który budził paniczny strach białych, chociaż Siuksowie zamknięci w rezerwacie byli zdziesiątkowani i niedożywieni. Tańca pełnego tęsknoty za prerią pełną bizonów i nieskrępowaną wolnością. I nie mogłam nie pomyśleć o tym, co się wtedy stało. Czy podczas plemiennych powwow ktoś jeszcze pamięta o Wounded Knee Creek?

Pełna, poruszająca relacja z wydarzeń w Wounded Knee Creek w książce “American Indians Myths and Legends” (redakcja: Richard Erdoes).

Streszczenie wydarzeń w języku polskim tu.

Galeria z Annual Navajo Nation Fair tutaj.

Zapraszamy również na filmki:


Bim bom, jak marzną mi paluszki

28 lipca 2009

Sternik i kapitan Po wizycie u skomercjalizowanych, ale jedynych w swoim rodzaju Indian Uros popłynęliśmy na Amantani, wyspę zamieszkałą przez Indian mówiących quechua, którzy za opłatą goszczą turystów pragnących zaznać nieco spokoju i odpocząć od zgiełku dzisiejszego świata. Wyspę zamieszkuje osiem wspólnot – mieliśmy być przyjęci przez jedną z rodzin. Do Amantani dopłynęliśmy po 3 godzinnym rejsie pyrkającą drewnianą łódeczką. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo jak już się niektórzy zdążyli zorientować, tylko pędzące motorówki działają mi na nerwy. Za to sternik i kapitan w jednym (ubrany to w kolorową peruwiańską czapeczkę, to w skórzany kapelusz, to w jedno i w drugie) poczuł się już chyba odrobinę zmęczony albo zmarznięty, bo wyciągnął z zielonego foliowego woreczka kilka listków koki, poczęstował niektórych współtowarzyszy podróży i zabrał się z namaszczeniem do przeżuwania świętej rośliny. Po chwili wszyscy mieli w policzku twarzową gulę z upchniętego językiem specjału. Koka podobno niweluje zmęczenie, odczucie zimna i dodaje energii, dzięki zawartej w niej alkaloidom. Chociaż z tej właśnie rośliny uzyskuje się kokainę i z nią się ją głównie kojarzy, to jednak dowodów na uzależniające działanie zwyczaju żucia liści koki brak, a na uzyskanie kilograma kokainy potrzeba aż 45 kg liści tej rośliny. Koka była niegdyś świętą rośliną Inków, niedostępną dla zwykłych ludzi, a po podboju Ameryki Południowej przez Hiszpanów była nawet środkiem płatniczym w Andach. Nie udało mi się jeszcze jej spróbować, bo nie bardzo wiem skąd wziąć potrzebny do tego katalizator – w oryginale powinna być to odrobina popiołu z komosy ryżowej (quinui), zboża rosnącego w Andach. Może spreparujemy odrobinę z płatków owsianych, jakie noszę w plecaku ;-). Przerażonym tym pomysłem sugeruję sprawdzenie, z jakiej rośliny produkuje się opium.

Na AmantaniNa wyspie powitała nas uśmiechnięta señora Klara w śnieżnobiałej bluzce i wielowarstwowej spódnicy. Wdrapaliśmy się na górkę dysząc – chociaż spędziliśmy wcześniej kilka dni w Cuzco i okolicach (wysokość nad poziomem morza: Macchu Picchu: 2400m n.p.m., Cuzco: 3300m n.p.m.), a więc częściowo chociaż powinniśmy mieć aklimatyzację za sobą, to jednak 3900m n.p.m. to nie przelewki. Tym razem szczególnie odczuł to Bernaś, co być może było spowodowane osłabieniem wcześniejszymi lekkimi problemami żołądkowymi – stanowczo protestował przeciwko wszystkim wzniesieniom świata, a następnie nazwał Titicaca okropnym bajorem. Zamieszkaliśmy na pięterku w surowym pokoiku, w domku z suszonych na słońcu cegieł z gliny i mułu (adobe), typowego dla tych okolic materiału budowlanego. Wejście miało jakieś 1.50m więc musieliśmy się zdrowo nawyginać, żeby się zmieścić z plecakami, ale za to za balkoniku widać było kilkanaście kilometrów dalej ośnieżone szczyty Kordyliery Królewskiej – już po boliwijskiej stronie jeziora. Señora Klara podała nam lunch złożony z bardzo smacznej zupy z quinui, (komosy ryżowej) oraz ziemniaków, ryżu i smażonego andyjskiego sera oraz aromatyczną i wyjątkowo smaczną herbatkę z munii zaparzoną z jednej maleńkiej gałązki zioła Minthostachys setosa. Porcje były skromne, ale zupełnie wystarczające, bo chyba rzeczywiście tak jest, że im wyżej tym do żołądka można zmieścić mniej.

Sandałki Chociaż spodziewaliśmy się, że Indianie nad Titicaca mieszkają w surowych warunkach, to jednak nie wiedzieliśmy, że aż w tak surowych. Kuchnię stanowiła duża gazowa butla stawiana bezpośrednio na ziemi, a jedzenie było nakładane w powietrzu bezpośrednio z gara stojącego na klepisku. Elektryczności nie było i wszyscy siedzieli przy świecach – to akurat nie była niespodzianka – na Amantani nie ma także ani dróg ani samochodów, wszystkie odległości pokonuje się pieszo, a podstawowym środkiem transportu dóbr wszelakich (w tym dzieci) jest chusta noszona na plecach. Dostaliśmy zaszczytne miejsca przy stole – reszta domowników, wliczając w to sympatyczne i umorusane dzieci, siedziała bezpośrednio na podłodze, a właściwie bezpośrednio na ziemi. Jak się okazało, dwoje z nich było chore – roczne niemowlę miało błyszczące oczy i upapraną katarem buzię. Nie leżały w łóżkach, ale siedziały z dorosłymi – prawdopodobnie ze względu na odrobinę wyższą temperaturę w kuchni – na dworze po zmroku było około zera stopni, tego dnia dodatkowo jeszcze wiał zimny wiatr. W Polsce niemowlęta sadzane są na podłodze na ciepłych kocykach i po wcześniejszym upewnieniu się, że dookoła jest czysto i ciepło – tutaj chore niemowlę z gorączką, której się nie zbija, bo nie ma leków, posadzone zostało na rozścielonym brudnym płócienku bezpośrednio na klepisku, po którym wcześniej biegały kury. I chyba wynika to także (oprócz biedy) z większej akceptacji tego, że dzieci chorują i tak już jest, podczas gdy my raczej traktujemy chorobę jako stan patologiczny, który trzeba natychmiast zwalczyć. Obrazu dopełniały jeszcze sandałki na gołych nogach większości obecnych, dla których jedyną widoczną alternatywą były chińskie tekstylne tenisóweczki. Nie ma żadnego ogrzewania, nie ma pieca, bo na wyspie jest bardzo mało drzew, a wychodek jest kilkanaście metrów za domem (tam przynajmniej była doprowadzona woda, w przeciwieństwie do kuchni).

W drodze do Puno Okolice Titicaca urzekają niezwykłym pięknem – płaskowyż altiplano położony na wysokości 4000m n.p.m. pomiędzy Peru a Boliwią zapisałam już sobie w pamięci jako jedno z tych miejsc, do których chciałabym wrócić na dłużej. Jednak klimat nad Titicaca jest surowy – zero stopni w nocy to standard o wszystkich porach roku, w dzień też nie jest bardzo ciepło – było może 6-10 stopni. Powietrze (niech mi to eksperci powiedzą, czy to tutejszy klimat, czy ma to związek z wysokością nad poziomem morza) jest bardzo suche – śluzówki wysychają w straszliwym tempie – zupełnie tak, jak po kilkunastogodzinnym locie samolotem. W nocy było zimno. Bardzo zimno. Spaliśmy w czapeczkach, śpiworach i jeszcze pod kocami. Jestem pełna podziwu dla hartu Indian mieszkających w takim klimacie i w takich warunkach. Nie wiem, czy mają inny wybór – być może jedynym możliwym jest wyobcowanie kulturowe w slumsach Limy.

Odświętny strój na Taquile O ile Amantani sprawiało wrażenie wysepki gdzieś na końcu świata, to wyspa Taquile, do której popłynęliśmy następnego dnia była już dużo bardziej nastawiona na turystów. Właśnie trwało święto św. Jakuba – Indianie w tradycyjnych strojach – mężczyźni w tęczowych (kolory imperium inkaskiego) stroikach na głowach i kobiety w puchatych wielowarstwowych spódnicach tańczyli i grali na fletach na placu przed kościołem, z którego następnie wyniesiono kielich z komunikantami, oraz figurkę św. Jakuba – najwyraźniej najważniejszej osobistości tego dnia. Wracaliśmy trzy godziny drewnianą łodzią pełną lokalnych mieszkańców. Kobiety siedziały na podłodze zawzięcie szydełkując i z upodobaniem strzelając balonami z gumy do żucia, chłopak naprzeciwko w sportowej bluzie jakiegoś klubu robił na drutach jak szalony (tradycja Taquile) – wydziergał rządek lam przez ten czas. A dzieciaki uczyły turystów z karaibskiego Curaçao grać w makao oraz w “idę na ryby”.

Podobało nam się bardzo – z jednym zastrzeżeniem – było zimno. I  nocy, i w dzień. A że Siński wyglądał na zmarnowanego, to jak już w Puno zaczął padać śnieg, miarka się przebrała i stwierdziliśmy, że modyfikujemy odrobinę plany i zjeżdżamy od razu 1500m niżej – do Arequipy.

Zapraszamy do galerii.

Wiadomość z ostatniej chwili: Zwialiśmy w samą porę. We wczorajszej gazecie podano, że około godziny po tym, jak dotarliśmy do Arequipy, szosa z Puno do Arequipy została kompletnie zablokowana z powodu zamieci śnieżnej i wypadków samochodowych, które spowodowała (szczegóły podaje Correo). Do momentu zamknięcia wydania gazety drogówka nie była w stanie dotrzeć do miejsca wypadku z powodu grubości pokrywy śnieżnej. Korek na przełęczy na 4500m w zamieci śnieżnej? Nie, dziękujemy, nie tym razem. Uffff…


Pływające materace

27 lipca 2009

Wysepka na której wylądowaliśmy Wow! Ale miękko! Po kołysaniu na tym starym gracie, zeskoczenie na to coś można porównać na przykład do skakania na sprężystym materacu po wędrówce z Zakopanego na Giewont. Przed chwilą właśnie wykonałam skok “na szczura lądowego” prosto na jedną z wysp Uros na jeziorze Titicaca. Wyspy te są po prostu pływającymi tratwami z trzciny, zwanej tortora. Wszystkie tworzą jakby miasto na wodzie. Między nimi niby po ulicach kursują łódki kierowane przez Indianki w ślicznych, jaskrawych ubrankach oraz królewskie łodzie z dwoma głowami: żaby i pumy oraz lektyką na górze – specjalnie dla turystów.

A oto co powiedział nam miejscowy na temat ich konstrukcji: “Najpierw budujemy pływające platformy z resztek zgniłych roślin, następnie wbijamy w nie drewniane paliki i złączamy je sznurem. Potem kładziemy na nie na przemian kilka warstw tortory – w ten sposób otrzymujemy pływające tratwy. Następnym krokiem jest przywiązanie się do dna – nie chcemy odpłynąć do Boliwii, nie mamy paszportów! Stawiamy domki, stożkowate kuchnie. Mama, tata – i gotowe!” – dokończył stawiając na modelu wyspy dwie figurki.

Mama tata i domek na pływającej wyspieDo jednego z takich domków zaprowadziła nas pewna Indianka. Domek był mały, wielkości dużego, podwójnego łóżka, a połowę zajmowało właśnie łóżko – całe z trzciny, nakryte kocem. Pani domu zaproponowała nam także kupno kolorowych czapeczek, miseczek ze wzorkiem (do powieszenia na ścianę) oraz łódek z trzciny (małych, oczywiście). Kupiliśmy coś-niecoś, aby wspomóc wyspy, a następnie wyszliśmy jeszcze na punkt widokowy w ogromnej rybie z trzciny (od niej to właśnie wzięła nazwę wyspa). Potem pozostawało nam tylko wsiąść na oczekujący nas kuter (stary grat) i odpłynąć z Isla Jacha Challwa (Wyspy Wielkiej Ryby).

W sumie to było super, ale ci tutaj to muszą mieć ciężkie życie… Do lądu daleko i sklepu nawet nie ma. Pomyślcie, jak tu musi być zimno w nocy skoro w Punu (miasto portowe) było mi chłodno, chociaż byłam owinięta ocieplającym prześcieradełkiem, śpiworem i trzema kocami! Za to wysepka fajna i z miękką podłogą.