Odpoczywamy pod palmami po całonocnym locie do Papeete (Tahiti) i robimy jeszcze podsumowania naszej dwumiesięcznej podróży po USA.
Pobyt w Los Angeles kończył nasze przygody w Stanach Zjednoczonych. Rozciągnięte na sporej powierzchni i poprzecinane siecią wielopasmowych (ale wiecznie zakorkowanych) autostrad nie zdobyło naszej szczególnej sympatii, choć trzeba przyznać, że restauracji do wyboru było mnóstwo. Razem z Gabi odwiedziliśmy dwie knajpki o zupełnie różnym charakterze.
I tu wyznanie: w ciągu całego naszego pobytu w Stanach nie tknęliśmy ani jednego burgeropodobnego produktu, a w razie nagłej potrzeby wybieraliśmy na ogół kanapki Subwaya – z dużą ilością warzyw i chudym mięsem. Stąd też wybór pierwszej restauracji – Pie‘n Burger. W końcu nie mogliśmy opuścić Ameryki nie jedząc ani jednego, tak charakterystycznego dla tego kraju specjału. I oto już przy zamawianiu pojawiły się pewne niespodzianki. O dziwo, okazało się, że sam fakt, że poprosiłam o ser jako dodatek do burgera z mięsem z indyka, automatycznie klasyfikuje mojego burgera jako CHEESEburgera z indykiem, a nie TURKEYburgera z serem. Jak widać co kraj to obyczaj i ser ma tu większą moc kategoryzującą :-). Nie mam bladego pojęcia, jak sprawa cheeseburgera względem turkeyburgera wygląda w fastfoodach zwyczajowo kojarzonych z USA (McDonalds, Burger King) lub w lokalnych knajpkach podających burgery, ale może ktoś z Was będzie wiedział. Jak wiadomo, hamburgery, cheeseburgery i tym podobne mają fatalną sławę bomb kalorycznych i produktów ociekających wręcz tłuszczem. Jednak mięso do mojego burgera było upieczone na blasze, a nie usmażone, co powodowało, że tłuszczu nie było w nim czuć w ogóle. Za to pachniało dymem z ogniska. Oprócz pachnącego kotleta (?) burger zawierał dużą ilość sałaty lodowej, chrupiącą czerwoną cebulkę, lekko pikantne ogóreczki konserwowe (pikle to nasz przebój kanapkowy w Stanach, praktycznie nie do przebicia) oraz sos tysiąca wysp (gdzieś te kalorie być muszą) i odrobinę pieprzu. Całość komponowała się znakomicie – pachnące grillowane mięso z indyka i świeże warzywa stanowiły zestaw wyjątkowo smaczny i pożywny. Do kanapki piłam rootbeer – piwo, które nie jest piwem, ale napojem bezalkoholowym o ciemnobrązowej barwie i o dziwnym karmelowo-korzennym smaku – przyjemnie orzeźwiające z lodem, aczkolwiek intrygujące nieodgadnionymi reminiscencjami kulinarnymi.
Desery (czyli druga specjalność restauracji Pie’n Burger) przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Ciasto marchewkowe przełożone i udekorowane białym kremem wyglądało bardzo apetyczne. Zdarza mi się robić ciasto marchewkowe w domu, ale z marchewki gotowanej (przepis chyba jeszcze z czasów bardzo wczesnego dzieciństwa naszych pociech), a tym czasem okazuje się, że klasyczne ciasto marchewkowe przygotowuje się z dodatkiem marchewki surowej no i olbrzymich ilości orzechów i rodzynek. Ciasto pięknie orzechowo pachnie, jest miękkie, ale elastyczne, a urody dodaje mu słodki krem śmietankowy, którym jest przełożone i udekorowane. No i jeszcze tym, którzy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia, oznajmiam stanowczo, że ma! 🙂 Kawałkiem ciasta, jaki dostaliśmy można było obdarzyć dwójkę albo trójkę łasuchów… Gabi, liczymy na przepis!
Drugim deserem, który bardzo nam przypadł do gustu był pecan pie na ciepło z lodami. Pekany to orzechy bardzo podobne do naszych włoskich, ale pozbawionej tak charakterystycznej dla nich ostrzejszej nuty. Pecan pie to klasyczny deser amerykańskiego południa, ale najlepszy jedliśmy jednak tu w Los Angeles. Jest to tarta na chrupiącym, kruchym cieście z warstwą aromatycznej i słodkiej konfitury, na której zapieczone są orzechy pekan. Ciasto było lekko brązowe – chrupiące i pachnące, wyprażone orzechy nabrały wyraźnego aromatu, a konfitura dyskretnie trzymała się na uboczu, ustępując miejsca rozpływającym się w ustach lodom waniliowym. Jest to kolejny dowód na to, że nie tylko kontrastujące ze sobą smaki potrafią stworzyć prawdziwą harmonię, ale także zimne podkreśla aromat ciepłego, bo w końcu najlepsze lody to te dopiero roztopione obok ciepłego ciasta, a najlepszy kawałek ciasta to ten schłodzony lekko lodami. Wszyscy, którzy jedli szarlotkę albo brownie z lodami, na pewno się ze mną zgodzą.
Na drugi dzień poszliśmy do restauracji oferującej kuchnię fusion, czyli łączącą wpływy różnych narodowości. Fusion zaczęło się już na etapie obsługi, bo kelner o urodzie żywcem wziętej z filmów typu Bruce Lee i spółka, mówił płynnie po angielsku ale z z wyraźnym twardym akcentem, a w kuchni i na sali były głównie osoby o wschodnich rysach. W menu sporo można było znaleźć potraw rodem z Włoch urozmaiconych wpływami azjatyckimi. I tutaj nasze preferencje poszły dwoma torami, bo Błażej cierpiąc już z powodu rozstania z USA, zamówił stek. A konkretnie mówiąc cowboy steak. I znów się okazało właśnie przy zamawianiu, o co właściwie z tymi stekami chodzi. Jak się dowiedział Błażej, obserwując reakcję Gabi i kelnera na swoją prośbę o stek “well done”, czyli dobrze wypieczony (co tu kryć – była to konsternacja), cowboy steak zrobiony na well done to jedzą tylko profani urodzeni poza Stanami ;-), bo Amerykanin poprosiłby co najwyżej o medium rare. Wszystko to z powodu wysokiej jakości mięsa, które spieczone na krążek od hokeja traci kompletnie swój aromat. Co ciekawe, bardzo podobne uwagi słyszałam próbując kawy w Kostaryce – wg tej klasyfikacji 99% kawy sprzedawanej w naszych sklepach ma niewielkie walory smakowe z powodu zbyt długiego prażenia ziaren. W przypadku wołowiny rzeczywiście taki stek był przepyszny, bo miękki i soczysty w środku, a pachnący i lekko przypieczony z wierzchu.
Moja ryba o intrygującej nazwie orange roughly (gardłosz atlantycki) stanowiła zaś danie proste, ale urocze w tej prostocie. Podstawę stanowiło delikatne, gładkie i aksamitne puree ziemniaczane. Na nim kucharz gustownie ułożył kawałek białej ryby, a na niej odrobinę kiełków słonecznika i całość posypał świeżo i grubo zmielonym pieprzem. Dookoła na pozór chaotycznie porozrzucane zieleniły się ziarna nie znanej mi fasolki, twardawej i lekko chrupiącej, i ziarna kukurydzy odłączone bezpośrednio od kolby kukurydzy. Harmonii, aromatu i pikanterii dodawał sos szafranowy. Oto przykład jak z prostego dania można wyczarować prawdziwe cacko.
Po daniach głównych na deser zjedliśmy bardzo klasyczne, ale jak zwykle pyszne tiramisu i szczęśliwi i najedzeni udaliśmy się na przejażdżkę po Hollywood.