Kącik łasucha – pożegnanie USA

4 października 2009

Odpoczywamy pod palmami po całonocnym locie do Papeete (Tahiti) i robimy jeszcze podsumowania naszej dwumiesięcznej  podróży po USA.

Pobyt w Los Angeles kończył nasze przygody w Stanach Zjednoczonych. Rozciągnięte na sporej powierzchni i poprzecinane siecią wielopasmowych (ale wiecznie zakorkowanych) autostrad nie zdobyło naszej szczególnej sympatii, choć trzeba przyznać, że restauracji do wyboru było mnóstwo. Razem z Gabi odwiedziliśmy dwie knajpki o zupełnie różnym charakterze.

Turkeyburger i rootbeer I tu wyznanie: w ciągu całego naszego pobytu w Stanach nie tknęliśmy ani jednego burgeropodobnego produktu, a w razie nagłej potrzeby wybieraliśmy na ogół kanapki Subwaya – z dużą ilością warzyw i chudym mięsem. Stąd też wybór pierwszej restauracji – Pie‘n Burger. W końcu nie mogliśmy opuścić Ameryki nie jedząc ani jednego, tak charakterystycznego dla tego kraju specjału. I oto już przy zamawianiu pojawiły się pewne niespodzianki.  O dziwo, okazało się, że sam fakt, że poprosiłam o ser jako dodatek do burgera z mięsem z indyka, automatycznie klasyfikuje mojego burgera jako CHEESEburgera z indykiem, a nie TURKEYburgera z serem.  Jak widać co kraj to obyczaj i ser ma tu większą moc kategoryzującą :-). Nie mam bladego pojęcia, jak sprawa cheeseburgera względem turkeyburgera wygląda w fastfoodach zwyczajowo kojarzonych z USA (McDonalds, Burger King) lub w lokalnych knajpkach podających burgery, ale może ktoś z Was będzie wiedział. Jak wiadomo, hamburgery, cheeseburgery i tym podobne mają fatalną sławę bomb kalorycznych i produktów ociekających wręcz tłuszczem. Jednak mięso do mojego burgera było upieczone na blasze, a nie usmażone, co powodowało, że tłuszczu nie było w nim czuć w ogóle. Za to pachniało dymem z ogniska. Oprócz pachnącego kotleta (?) burger zawierał dużą ilość sałaty lodowej, chrupiącą czerwoną cebulkę, lekko pikantne ogóreczki konserwowe (pikle to nasz przebój kanapkowy w Stanach, praktycznie nie do przebicia) oraz sos tysiąca wysp (gdzieś te kalorie być muszą) i odrobinę pieprzu. Całość komponowała się znakomicie – pachnące grillowane mięso z indyka i świeże warzywa stanowiły zestaw wyjątkowo smaczny i pożywny. Do kanapki piłam rootbeer – piwo, które nie jest piwem, ale napojem bezalkoholowym o ciemnobrązowej barwie i o dziwnym karmelowo-korzennym smaku – przyjemnie orzeźwiające z lodem, aczkolwiek intrygujące nieodgadnionymi reminiscencjami kulinarnymi.

Ciasto marchewkowe Desery (czyli druga specjalność restauracji Pie’n Burger) przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Ciasto marchewkowe przełożone i udekorowane białym kremem wyglądało bardzo apetyczne. Zdarza mi się robić ciasto marchewkowe w domu, ale z marchewki gotowanej (przepis chyba jeszcze z czasów bardzo wczesnego dzieciństwa naszych pociech), a tym czasem okazuje się, że klasyczne ciasto marchewkowe przygotowuje się z dodatkiem marchewki surowej no i olbrzymich ilości orzechów i rodzynek. Ciasto pięknie orzechowo pachnie, jest miękkie, ale elastyczne, a urody dodaje mu słodki krem śmietankowy, którym jest przełożone i udekorowane. No i jeszcze tym, którzy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia, oznajmiam stanowczo, że ma! 🙂 Kawałkiem ciasta, jaki dostaliśmy można było obdarzyć dwójkę albo trójkę łasuchów… Gabi, liczymy na przepis!

Pecan pie Drugim deserem, który bardzo nam przypadł do gustu był pecan pie na ciepło z lodami. Pekany to orzechy bardzo podobne do naszych włoskich, ale pozbawionej tak charakterystycznej dla nich ostrzejszej nuty. Pecan pie to klasyczny deser amerykańskiego południa, ale najlepszy jedliśmy jednak tu w Los Angeles. Jest to tarta na chrupiącym, kruchym cieście z warstwą aromatycznej i słodkiej konfitury, na której zapieczone są orzechy pekan. Ciasto było lekko brązowe – chrupiące i pachnące, wyprażone orzechy nabrały wyraźnego aromatu, a konfitura dyskretnie trzymała się na uboczu, ustępując miejsca rozpływającym się w ustach lodom waniliowym. Jest to kolejny dowód na to, że nie tylko kontrastujące ze sobą smaki potrafią stworzyć prawdziwą harmonię, ale także zimne podkreśla aromat ciepłego, bo w końcu najlepsze lody to te dopiero roztopione obok ciepłego ciasta, a najlepszy kawałek ciasta to ten schłodzony lekko lodami. Wszyscy, którzy jedli szarlotkę albo brownie z lodami, na pewno się ze mną zgodzą.

Cowboy Steak Na drugi dzień poszliśmy do restauracji oferującej kuchnię fusion, czyli łączącą wpływy różnych narodowości. Fusion zaczęło się już na etapie obsługi, bo kelner o urodzie żywcem wziętej z filmów typu Bruce Lee i spółka, mówił płynnie po angielsku ale z z wyraźnym twardym akcentem, a w kuchni i na sali były głównie osoby o wschodnich rysach. W menu sporo można było znaleźć potraw rodem z Włoch urozmaiconych wpływami azjatyckimi. I tutaj nasze preferencje poszły dwoma torami, bo Błażej cierpiąc już z powodu rozstania z USA, zamówił stek. A konkretnie mówiąc cowboy steak. I znów się okazało właśnie przy zamawianiu, o co właściwie z tymi stekami chodzi. Jak się dowiedział Błażej, obserwując reakcję Gabi i kelnera na swoją prośbę o stek “well done”, czyli dobrze wypieczony (co tu kryć – była to konsternacja), cowboy steak zrobiony na well done to jedzą tylko profani urodzeni poza Stanami ;-), bo Amerykanin poprosiłby co najwyżej o medium rare. Wszystko to z powodu wysokiej jakości mięsa, które spieczone na krążek od hokeja traci kompletnie swój aromat. Co ciekawe, bardzo podobne uwagi słyszałam próbując kawy w Kostaryce – wg tej klasyfikacji 99% kawy sprzedawanej w naszych sklepach ma niewielkie walory smakowe z powodu zbyt długiego prażenia ziaren. W przypadku wołowiny rzeczywiście taki stek był przepyszny, bo miękki i soczysty w środku, a pachnący i lekko przypieczony z wierzchu.

orange roughy Moja ryba o intrygującej nazwie orange roughly (gardłosz atlantycki) stanowiła zaś danie proste, ale urocze w tej prostocie. Podstawę stanowiło delikatne, gładkie i aksamitne puree ziemniaczane. Na nim kucharz gustownie ułożył kawałek białej ryby, a na niej odrobinę kiełków słonecznika i całość posypał świeżo i grubo zmielonym pieprzem. Dookoła na pozór chaotycznie porozrzucane zieleniły się ziarna nie znanej mi fasolki, twardawej i lekko chrupiącej, i ziarna kukurydzy odłączone bezpośrednio od kolby kukurydzy. Harmonii, aromatu i pikanterii dodawał sos szafranowy. Oto przykład jak z prostego dania można wyczarować prawdziwe cacko.

Po daniach głównych na deser zjedliśmy bardzo klasyczne, ale jak zwykle pyszne tiramisu i szczęśliwi i najedzeni udaliśmy się na przejażdżkę po Hollywood.


Amerykańskie podsumowanie drogowe

2 października 2009

Trasa przez USA No i dojechaliśmy! Nieco inaczej, niż było planowane, ale prawie, prawie tak. Niektóre miejsca zwiedziliśmy bardziej, niektóre odpuściliśmy całkiem. Parę rzeczy odwiedziliśmy bez wcześniejszego planowania. Słowem: było lekko chaotycznie, ale wyszło nam to na dobre. Pokonaliśmy ponad 14 tysięcy kilometrów dróg i autostrad USA. Po naszych podróżach samochodowych w Kostaryce pisałem podsumowanie drogowe to i teraz wypada, prawda? Tyle, że tu będzie oczywiście inaczej. 🙂 W USA wszystko jest wielkie więc i drogi też. I choć międzystanowe autostrady na odcinkach poza miastami są najczęściej tylko dwupasmowe (a nie tak jak na przykład w Niemczech), to tutaj to w zupełności wystarcza. Dlaczego?

Pacific Coast Highway czyli PCF lub po prostu Route 1 Ograniczenia prędkości są nieco niższe. Na autostradzie najczęściej obowiązuje 75 mil, co daje 120 km/h. Na zwykłych drogach jest najczęściej 55 lub 65 (odpowiednio ok. 90 i 105). Poza tym są dwie widoczne różnice: a) wszyscy przestrzegają ograniczeń i b) wszyscy jadą równo tyle, ile można. Daje o ciekawy efekt niespotykany w Europie. Cała droga porusza się z sensowną, równą prędkością. Nie ma ciężarówek-zawalidróg, ani tym bardziej traktorów/kombajnów. Nie ma kierowców w pyrkających maluchach obładowanych po dach tobołami. Jeśli na drodze występuje ograniczenie 65, to wszyscy jadą 65 (ew. wszyscy nieco szybciej). Sześćdziesiąt pięć jedzie więc zarówno samochód osobowy, wielka ciężarówka, kamper lub lekko rozklekotany pickup. Dlaczego? Cóż. Wszyscy mają mocne silniki, a paliwo jest tanie. Przykładowo “nasze” wypożyczone auto w Polsce u dealera będzie dostępne z najmniejszym silnikiem 1,8 litra, potem 2,0 a największym 2,4 lub może 2,5. Przy niektórych markach dostępne przy tej klasie nadwozia będą też oszczędniejsze wersje 1,6 litra. Tutaj zaś najmniejszą (oszczędną właśnie) opcją Hondy Accord jest silnik 2,4 litra! Drugą opcją jest silnik trzylitrowy. Mniejszych nie ma.

Każdy pickup ma czterolitrowy silnik. Każda ciężarówka wygląda jak dwa polskie tiry, a silnik jest kilkakrotnie większy. Nie ma więc problemu wyprzedzania powolnego auta przed tobą. Anegdotycznie nieco powiem, że w ciągu jednego weekendowego wyjazdu do Polanicy wykonuję zwykle ten manewr więcej razy, niż tutaj zrobiłem to w ciągu całych niemal 2 miesięcy. W USA nie ma też problemu hamowania za autem skręcającym w bok  – tu wszędzie są osobne pasy ruchu do skrętów w prawo i lewo). Wszyscy jadą więc równo i w sumie podróżuje się dość dobrze.

Asfaltu jest wszędzie dużo Kolejna rzecz to autostrady w okolicach miast. Arterie szerokości 8 pasów należą tu do normy, ale skrzyżowania autostrad to często wielka plątanina ślimakowatego betonu. Teoretycznie wygląda na to łatwo się tu zgubić, ale amerykanie mają w sumie łatwy sposób oznaczania – inny niż w Europie. Mianowice posługują się dużo bardziej numerami dróg oraz kierunkami świata. Jeśli więc jadę na północ w kierunku San Francisco, to jadę autostradą I-5 N (Interstate 5 North) i wiem, że muszę potem skręcić w 580 W. Przypadkiem nie w 580 E. Dojeżdżając do zjazdu będę miał przypomnienie, że to chodzi o San Francisco, ale więcej będzie oznaczeń numeru drogi. Jeśli też ktoś nie orientuje się w kierunkach świata i nie wie, czy ma skręcić w drogę prowadzącą na wschód, czy zachód – może mieć problem. 🙂 Oczywiście teoretycznie takie sprawy załatwia za nas GPS, ale jak wiadomo maszynie ufać nie należy i czasem trzeba dokonać decyzji samemu. Szczególnie w pobliżu dużych miast plątanina dróg jest czasem potworna.

Autostrada w Los Angeles Kolejnym ciekawy wynalazkiem jest carpooling, co oznacza jeżdżenie w wiele osób dużych miastach. Stosuje się to tylko przy większych miastach i najczęściej w godzinach szczytu. Jeśli więc jedziesz do miasta do pracy z kimś drugim w aucie, możesz korzystać z ekspresowego toru ruchu (toretycznie dotyczy to tylko mieszkańców, anie przyjezdnych – nie będąc pewnym stosowałem pasy carpool z pewną ostrożnością). Jak sami zaobserwowaliśmy nie raz niestety niewielu z tego wynalazku korzysta (choć reklam i zachęt widać przy drodze sporo) i wybiera podróżowanie samemu. Amerykańskie autostrady w okolicach miast są bowiem pełne pędzących w nieznane, niemal pustych samochodów – siedzi tylko samotny kierowca.

Pacific Coast Highway czyli PCF lub Route 1 Następna sprawa to asfalt. Nie jest on najczęściej najlepszej jakości, czasami dziurawy czasami dość chropowaty (co słychać pod kołami), ale doprowadzony jest wszędzie. Przed każdym kościołem są parkingi, pod każdą pralnię jedziesz autem, znajdziesz tu kina samochodowe (wjeżdżasz do na parking i na wielkim ekranie oglądasz film nie wysiadając z auta), samochodowe banki (czyli bankomat lub okienko z pracownikiem banku, do którego podjeżdżasz autem), fastfoody (to już w Polsce znamy z niektórych sieci) oraz restauracje (gdzie są specjalne stanowiska samochodowe, a przy każdym automat do zamawiania i kubeł na odpadki – podjeżdżasz, zamawiasz, płacisz kartą w automacie, kelnerka przynosi ci tacę, a po zjedzeniu odjeżdżasz). Pomysł płatnego parkingu przy sklepie lub galerii handlowej każdy Amerykanin powitałby pukaniem się w czoło. Chodników nie znajdziesz wszędzie, ale asfalt doprowadzi cię do każdej zapadłej dziury (poza celowo zostawionymi szlakami w górach, i niektórych parkach narodowych).

Kraj ten po prostu jest zbudowany na szkielecie dróg. Tutaj bez samochodu życie jest niewyobrażalnie trudne – szczególnie poza większymi miastami, gdzie jeszcze czasami pojawia się transport publiczny, a do sklepu w sąsiedztwie można pójść. Z jednej strony budzi to pewną nostalgię, bo jazda pusta autostradą przez bezdroża Nowego Meksyku to niezapomniane wrażenie. Ale z drugiej strony czasami można by ten samochód zostawić i się przejść.


Kącik łasucha – zalety biwakowania w Stanach

30 września 2009

Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec z rodziny biwakującej obok i zapytał, czy mamy ochotę na s’more. Zrobiłam dość głupią minę, bo nie miałam pojęcia czego się można spodziewać. Z opisu jednak wynikało, że może być to rzecz smaczna, więc się zbrataliśmy z amerykańską rodziną do tego stopnia, że nie dość, że zjedliśmy po s’morsie, to jeszcze zostaliśmy fachowo przeszkoleni, jak się go przyrządza. Ponieważ w Polsce powoli zaczynają się jesienne chłody, a więc sezon na ogniska i grillowanie w pełni, podajemy łatwy i szybki przepis na smakołyk, którym zajadają się tu dzieciaki.

S'morsy się robią Na s’morsy w wydaniu klasycznym składają się trzy podstawowe składniki: Po pierwsze: marshmallows (do kupienia także w Polsce, są to białe gumowate pianki z syropu fruktozowego, bardzo lubiane przez dzieci) – wypróbowaliśmy je już w Gwatemali na wulkanie Pacaya. Po drugie: mleczna czekolada w podzielona na kostki. I po trzecie: prostokątne ciasteczka rozmiaru naszego chlebka chrupkiego, zrobione z ciemnej mąki i najlepiej z dodatkiem miodu, z charakterystycznym nacięciem w połowie ciasteczka. Mam wrażenie, że takich ciasteczek w Polsce nie ma, ale moim zdaniem śmiało można użyć ciasteczek owsianych z drobno zmielonej mąki o średnicy około 5-7cm. Przygotowanie jest niezwykle proste: ciasteczko kładziemy na grillu, a na ciasteczku kładziemy kostkę czekolady.

Produkt gotowyOdczekujemy chwilę, aż czekolada będzie miała konsystencję półpłynną, a ciasteczko będzie zrumienione od spodu – nabierze wtedy boskiego lekko orzechowego smaku. W międzyczasie na patyk nadziewamy (tak jak kiełbaskę) marshmallowa i pieczemy nad żarem.  Ma zmięknąć i lekko się przyrumienić – będzie się wtedy lekko ciągnął i lepił do palców. Jak się zapali, to nie szkodzi – należy szybko płomień zdmuchnąć i jeśli konsystencja jest dobra, to marshmallow jest gotowy (niektórzy z ekipy 4B to nawet palą marshmallowy celowo :-)). Ściągamy więc z grilla nasze gorące ciasteczko z roztopioną (ale nie rozlaną) czekoladą i na czekoladzie kładziemy upieczoną piankę, przykrywamy drugim ciasteczkiem (lub przełamujemy, jeśli mamy klasyczne s’morsowe ciasteczka), lekko zaciskamy i obracając delikatnie wyciągamy kijek. Jemy od razu, na gorąco i w dowolnych ilościach ;-). Może kaloryczne, ale jaka pychaaaa!

I jeszcze na koniec rada: najważniejsze  w smorsach jest ciasteczko – ze zwykłych herbatników nie wyjdzie taki sam rarytas. Ciasteczko koniecznie musi być z ciemnej mąki, i musi być zarumienione od gorąca (może odcisnąć się na nim kratka grilla – będzie jeszcze smaczniejsze…). Jak dla mnie smorsy mogłyby być też bez marshmallows – prażone ciasteczko z mleczną czekoladą satysfakcjonuje mnie w zupełności.


If you’re going to San Francisco…

28 września 2009

Mgła nad oceanem… jednym z pierwszych zdań, jakie usłyszysz będzie: “Jutro będzie mgła”. Choć to Kalifornia, to jednak mieszkańcy narzekają na pogodę i, prawdopodobnie, mają ku temu powód. Kilkukrotnie natknęliśmy się w różnych sytuacjach i źródłach na przytaczane stwierdzenie Marka Twaina, że najchłodniejsza zima, jaką przeżył, to lato w San Francisco.

Mgła, jak mieliśmy się okazję przekonać, przynosi zimno oraz znaczące pogorszenie widoczności i nastroju. Przynosi także niespotykane widoki. Szczególnie, gdy się podnosi lub rozwiewa. Mieliśmy szczęście, bo w czasie naszego pobytu mgła pojawiała się rano i wieczorem, pozostawiając słońcu pozostałe pory dnia.

Płetwy w słoikach Kiedy dotarliśmy do chińskiej dzielnicy, świeciło słońce, było gwarno i handel trwał w najlepsze. W tajemniczym sklepie (wszystko po chińsku) sprzedawano suszone grzybki (nie wnikaliśmy, czy halucynogenne), suszone ślimaki i żeńszeń, w różnych rozmiarach i w różnych cenach, tak średnio 700 dolarów za funta, ale bywały i takie za 2400 dolarów za funta. Wyciąg z żeńszenia jest składnikiem  lekarstw i herbatek, ale do czego używa się tego za 2400$ funt? – oto jest zagadka dla prawdziwego detektywa. W wielkich słojach na kupców oczekiwały też płetwy rekina, ogórek morski (sea cucumber – rodzaj gąbki morskiej nazywanej także oślą kupą, bo jako żywo tak właśnie wygląda) i tysiące innych tajemniczych i niezidentyfikowanych specyfików medycznych, których nazwy były wypisane ręcznie na karteczkach chińskim alfabetem. Niestety w sklepie nie można było robić zdjęć, może ze względu na konkurencję, a może na obrońców praw zwierząt. Płetwy rekinów uzyskiwane są bowiem w niezwykle okrutny sposób – rekin jest chwytany w sieć, odcina się mu płetwy i okaleczone zwierzę wrzuca do morza – ranne i pozbawione płetw opada na dno i ginie. Sprawa jest więc jasna i potencjalny bojkot Greenpeace w zupełności zrozumiały. Kilka ulic dalej sklep z mięsem i rybami od razu nam przypomniał Amerykę Łacińską, bo zapachy podobne, nieład podobny i ogólny klimacik zbliżony. Mrożone ryby porozkładane w wielkich plastikowych pojemnikach, a świeże, sporawe rybki jeszcze ruszające skrzelami leżały na drewnianych deskach przy wąskich wyjściach. Jedna z nich w ostatecznej próbie uwolnienia się machnęła ogonem i z plaskiem (nie pluskiem) wylądowała mi pod nogami. Niestety zaczęłam wrzeszczeć zupełnie odruchowo, co przyciągnęło spojrzenia kilkunastu par skośnych oczu, bo kto by tam wrzeszczał w takiej sytuacji. Na pocieszenie kupiliśmy sobie fioletowych śliwek (przypominały nam polskie) i świeżych daktyli – potem pomaszerowaliśmy dalej, na nabrzeże.

Nabrzeże Tam dla odmiany skomercjaizowane było wszystko, choć trzeba przyznać, że zachowano jednak urok tego miejsca. Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się sklepy, a na samym końcu czekała niespodzianka – częściowo ucywilizowana kolonia lwów morskich. Ucywilizowanie oznaczało, że zamiast wylegiwać się na skałce, kolonia pływała sobie na kilkunastu tratwach zakotwiczonych w regularnych odstępach przy molo. Foczy (lwi?) tłumek znajdował się w stanie równowagi chwiejnej – co chwilę jakiś przedstawiciel spadał do wody lub był do niej zrzucany, a inny w tym samym czasie wdrapywał się niezdarnie po ciałach pobratymców szukając choćby odrobiny wolnego miejsca. Trwały kłótnie i przepychanki, gwar był taki, że pewnie docierał do widocznego z nabrzeża Alcatraz.

Haight Następnego dnia pojechaliśmy do Haight, dawnej dzielnicy hippisów. Rzeczywiście hippisi dalej są, ale przedział wiekowy jakby już nie ten. Na samym początku Haight minęliśmy rządek zbierających na piwo z sukcesem poprzednich tego typu działań wypisanym na twarzy, ale zanim jednak na dobre weszliśmy w Haight wciągnęło nas na dobre do sporego sklepu muzycznego z używanymi płytami. Cała dzielnica pełna jest sklepików z hinduskimi artykułami, sprzętem muzycznym i shisho-podobnym, sklepami muzycznymi i knajpkami różnych narodowości. Maszerując po dzielnicy łacińskiej, natknęliśmy się na festiwal Greków odbywający się przed grecką cerkwią, parę metrów dalej wisiało ogłoszenie o Oktober Fest.

Tradycja i nowoczesność Jak widać każdy znajdzie coś w tym mieście coś dla siebie. Widać to także na parkingu koło Golden Gate, gdzie zdjęcia robią Hinduski w sari, Brytyjczycy w sportowych samochodach żywcem wyjętych  z Top Gear, Japończycy z maleńkimi aparatami i mnisi buddyjscy. Z tymi mnichami też bywa zabawnie. Ten, którego spotkaliśmy pod Golden Gate musiał sprawować ważną funkcję, bo miał jednego, młodszego, który się nim wyraźnie opiekował i drugiego w cywilu (mnicha czy “opiekuna” od bratniego narodu chińskiego?) intensywnie kręcącego film. Ulegając być może urokowi chwili, dogadał się z Brytyjczykiem w czerwonej, wypłowiałej bejsbolówce i uśmiechnięty pozował do zdjęć w sportowym roadsterze. W końcu San Francisco ma swoje prawa.

Galeria zdjęć gotowa czeka tutaj


Miś uszatek

24 września 2009

Salton Sea Pokręciliśmy się nieco po uroczej Arizonie i dzięki gościnności naszych tamtejszych gospodarzy (jeszcze raz strasznie dziękujemy z prawdziwie polskie przyjęcie!) zwiedziliśmy zakątki, które normalnie umknęłyby naszej uwadze. Zdjęcia do zobaczenia w galerii z Arizony. Potem już zgodnie z planem ruszyliśmy do Kalifornii, która przywitała nas upałem (wjeżdżaliśmy od południa przy samej granicy meksykańskiej) oraz czymś smacznym – ale ten temat opisał już nasz dyżurny łasuch. Przemknęliśmy obok Salton Sea, wielkiego słonego jeziora położonego w jednej z największych w USA depresji, gdzie koło godziny piętnastej było nie do wytrzymania gorąco i słono. Od razu odechciało nam się Doliny Śmierci – stwierdziliśmy, że możemy uznać, że niemal byliśmy. Pojechaliśmy więc prosto do Sequoia National Park, gdzie od razu pierwszego dnia spotkaliśmy … misia uszatka.

Z ostrzegającego plakatu w Visitor Center Miś uszatek jest miły, słodki, puchaty i leniwie porusza się na 4 łapach. Łazi po lesie, szlakach, drogach i kempingach. Zagląda do pudeł z jedzeniem i wyżera smakołyki. Grzebie w kubłach na śmieci. Zgrabnym ruchem wielkiej łapy “otwiera” szyby w samochodach i pożera zostawione na siedzeniach batoniki – oczywiście jeśli ktoś jest tak głupi, aby je tam zostawiać w słońcu. Najczęściej są więc w pudełku z tyłu samochodu. Misiowi to nie przeszkadza. Wejdzie do auta przez otwartą szybę, przelezie przez tylny fotel i wynajdzie wszystko co smaczne (dlatego też samochody z nadwoziem typu sedan są trochę lepsze pod tym względem). Miś uszatek zwyczajowo i z natury jest bardzo sprytny i uparty. Lubi jeść. W brzuszku burczy mu wciąż. Ludzi się nie boi, bo gdy stanie na tylnych łapach to jest od nich większy. Gdy ryknie to tym bardziej wszyscy znikają. Zabawne, ale informacja na kempingu głosi: jeśli miś zabierze ci jedzenie, to nie należy próbować mu go odbierać (ciekawe który odważniak by próbował).

Antymisiowa skrzynia Zamiast zabierać misiowi jego kąski należy za to dbać o to, aby miś do jedzenia dostać się nie mógł i tu w Kalifornii sposoby prowadzące do tego celu są już posunięte dość daleko. Dotychczas spotykaliśmy już ostrzeżenia przed misiami w parku narodowym Great Sand Dunes (u podnóża gór), ale tu jesteśmy na wysokości ponad 2000 metrów w zasadzie w środku gór i to bardzo dzikich i niedostępnych. Do parku prowadzi tylko jedna droga od zachodu obejmująca swym zasięgiem jakąś 1/5 parku, a obszar wielkości około 100 na 50 kilometrów jest praktycznie całkowicie odcięty od świata i pozbawiony ludzi (prócz kilku szlaków pieszych prowadzących wysoko w góry). Słowem: raj dla misiów. 🙂 Ostrzeżenia przeciw tym wielkim zwierzętom są wszędzie. I to właśnie głównie polegające na tym, abyśmy w odpowiedni sposób przechowywali jedzenie oraz wszelkie produkty, które wydzielają zapach. Na kempingach i parkingach przygotowane są specjalne misioodporne skrzynie (zdjęcie powyżej) w których należy przechowywać wszystko: jedzenie i wszelkie (łącznie z zamkniętymi puszkami), kosmetyki, środki przeciw owadom, pieluszki dla dzieci, płyny do mycia, świeczki, garnki, napoje (piwo też), przenośne lodówki, pudełka i wszystko to, co mogło stykać się z jedzeniem lub mieć jakikolwiek zapach. Po co to wszystko? Gdyby misie mogły dostać się do jedzenia tak łatwo, to nauczyłyby się, że w pobliżu ludzi są smaczne kąski i na pewno odwiedzałyby kempingi i parkingi częściej. A wówczas stałyby się agresywne i trzeba byłoby takie osobniki … zlikwidować.

Specjalne pojemniki antymisiowe dla nocujących na dziko Stąd prawo obowiązujące Kalifornii: jeśli pozostawisz jedzenie w samochodzie, czy na kempingu, a nie w misioodpornej skrzyni, to nie dość, że miś przyjdzie, rozwali ci samochód i zje zapasy – stan Kalifornia wlepi ci na dodatek mandat, karę i/lub wsadzi do więzienia, a park ranger na dodatek opierniczy cię tak, że ze wstydu schowasz się pod ziemię. Zabezpieczanie się przed misiami traktują tu bardzo poważnie i po kilku rozmowach z rangerami tłumaczącymi nam co i jak oraz po przeczytaniu tych wszystkich ostrzeżeń trzymamy się na baczności. Są niewątpliwe ułatwienia. Kubły na śmieci mają łańcuchy przy klapach albo sprytne klamki, które trzeba podważyć przeczytawszy wcześniej opis. Wejścia do toalet są na metalowe (czyli śliskie) klamki w kształcie kuli – tylko człowiek jest w stanie złapać je ręką i przekręcić. Również skrzynia antymisiowa otwiera się na sprytny zatrzask lub sporą wajchę z zapadką obsługiwaną nieintuicyjnie. Nic się nie może dać otworzyć prosto, bo miś uszatek tylko na to czeka. Idą na dalszą eskpadę trzeba mieć specjalny misioodporny kanisterek otwierany za pomocą zamka z wycięciem na monetę (wieszanie jedzenia w worku na gałęzi nie skutkuje – misie już się nauczyły dobierać się do takich worków). Żaden miś nie da podobno temu zamkowi rady. A! Przy okazji to tutaj występują dwa typu misiów uszatków: brunatny i szary (czyli inaczej grizzly). Oba równie przyjemniackie i sprytne. 🙂

Bliskie spotkania z uszatkiem 1Wczoraj na popołudniowym spacerze po lesie (w zasadzie w drodze do gigantycznego lasu pełnego sekwoi) spotkaliśmy w sumie 6 misiów uszatków w ciągu 3-4 godzin. Jeden przeszedł nam przez szlak jakieś 50 metrów od nas i poszedł w las. Drugi w drodze powrotnej (już zaczynał się wieczór) spacerował sobie jakieś 30 metrów od nas po drodze prowadzącej do parkingu. Zrobiło się groźnie tym bardziej, że ludzi wokół już nie było. Trzeciego spotkaliśmy przy samym parkingu, gdy kręcił się w okolicach toalet (to był ten czarny, po pozostałe były chyba brunatne). Była już jakoś osiemnasta i zaczął powoli zapadać zmrok. Postanowiliśmy (jakoś tak dość szybko i zgodnie) nie wracać szlakiem przez las (samochód mieliśmy na innym parkingu, jakieś 4 km dalej) tylko drogą. Po przejściu kawałka szosą zauważyliśmy jakieś 50m w las mamusię misia z dwojgiem małych wesoło baraszkujących w krzakach (mamusia wyraźnie coś wygrzebywała łapą). Jak wiadomo mamusia z dziećmi to strach razy dwa, wiec zrejterowaliśmy za pomocą opcji autostopu w postaci niemieckich turystów ze sporym vanem, którzy chcieli owszem pójść na wieczorny spacer, ale po zobaczeniu misia na parkingu zawrócili i uznali, że … jutro też jest dzień.

Odstraszacz misiowy Stockpot model 555 (Made in Peru) Jakoś odeszła nam ochota na dłuższe górskie eskapady w kolejnych dniach. Już na kempingu dzieciaki szybciutko spreparowały domowej roboty odstraszacz na misia (garnek z łyżką, zdjęcie obok), który przechowujemy co noc w namiocie na wypadek odwiedzin futrzanego przyjaciela. W razie spotkania z misiem należy bowiem czynić spory hałas głosem i garnkami. Zresztą wcześniej ranger z uśmiechem na ustach powiedział nam, że możemy odstraszać misa nawet po polsku – im to obojętne, bo są wielojęzyczne. 🙂 Nie da się ukryć, że przez 2 noce z rzędu miły ranny ptaszek miś uszatek przychodził na kemping koło szóstej i próbował otwierać jakieś skrzynie lub dobierać się do zapasów jakiegoś kamperowicza (dla mnie łomot był bowiem bardziej plastikowy niż metalowy). Skończyło się na latarkach świecących w ciemnościach, nagłym włączaniu silnika w kamperze sąsiada i późniejszych podekscytowanych, porannych rozmowach przy toalecie. Nasz odstraszacz model 555 nie musiał być użyty, bo do naszego namiotu miś jakoś nie przyszedł. I całe szczęście.

Swoją drogą warto było przecierpieć misiowe strachy na lachy, aby zobaczyć taki las:

Galeria z Sequoia, Kings Canyon i okolic też już jest dostępna. Zapraszamy!


Kącik łasucha – (dygresje niekontrolowane) – pogranicze Meksyku i USA

20 września 2009

Green chile wersja testowaKiedy jechaliśmy do Stanów cieszyliśmy się niezmiernie, że oprócz lokalnych specjałów znów zjemy coś meksykańskiego. Kilka razy spróbowaliśmy różnych specjałów: a to enchilady, a to empanady, a to quesadille. Jednak wciąż nie było to to, o co nam chodziło. W wielu przypadkach dania były podawane z dużą ilością topionego żółtego sera, bardzo często był to cheddar – pomarańczowy, pełnotłusty ser amerykański, pyszny prosto z lodówki, jednak na gorąco choć smaczny – to jednak tłusty. Burritos, tortille zawijane z różnymi nadzieniami, były zdecydowanie najlepsze, więc popróbowaliśmy różnych odmian i w Nowym Meksyku i w Utah. I jeszcze na dodatek robiliśmy je też własnoręcznie z kurczakiem i jajkiem sadzonym w środku (Błażej tu robił za mistrza). Właśnie w Nowym Meksyku spróbowaliśmy sosu z zielonych papryczek chile (green chile stew), podawanego właśnie do enchilad, tym razem nadziewanych duszonym bakłażanem i wołowiną. Zasmakowało bardzo, więc tylko kwestią czasu było kiedy spróbujemy tego specjału znów.

Misja św. KsaweregoPędząc po pustyniach południowej Arizony i Kalifornii (pamiętacie 15.10 do Yumy lub jego remake z Rusellem Crowe?), niezmienionych od czasu, gdy rewolwerowcy tacy jak Billy the Kid robili tu, co chcieli, nabraliśmy ochoty na meksykańskie jedzenie, szczególnie po pysznej kolacji z tacos, jaką ugoszczono nas w Phoenix (bardzo dziękujemy!:-)). Meksykańskie klimaty to coś, co nam pasuje bardzo, a w Arizonie jest tego sporo. Bardzo nam zapadła w pamięć wizyta w misji Św. Ksawerego niedaleko Tucson – choć oficjalnie Stany, to jednak to już był Meksyk. Zajechaliśmy na wyprażony słońcem parking w rezerwacie Indian Tohono. Wokół kompletna pustka, ale jakaś muzyczka pogrywa z bliżej nieokreślonego miejsca. Wg przewodnika miały być stragany z pamiątkami, ale jest zupełnie pusto, sklecone z gałązek stragany stoją samotne, po handlujących nie ma śladu, więc jest jeszcze fajniej, a na placyku, w tej kompletnej pustce stoi kościółek, bardzo swojski zresztą, drzwi otwarte, w środku pomalowane ściany, święci w ubrankach, jak to było w Ameryce Łacińskiej, jakiś chłopak o indiańskich rysach przyszedł się pomodlić. Dookoła pustynia, słońce praży bez litości, kaktusy wokół kościelnego murku… Dla mnie bajka…

Ta pustynia ma jeszcze drzewka ale nic poza nimiWracając do tematu (prawie)… Jechaliśmy drogą numer 8 (Highway 8), która w południowo-wschodnim rogu Kalifornii  biegnie wzdłuż granicy z Meksykiem. Po obu stronach mijaliśmy pustkowia i pustynie – piaszczyste, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, z olbrzymimi wydmami oraz kamieniste porośnięte kłującymi zaroślami, w których zapewne roi się od grzechotników i małych gryzoni zwanych pustynnymi szczurami. Nawiasem (kolejnym) mówiąc, w filmie “Wieża Babel” jest scena, która mi zapadła głęboko w pamięć, kiedy meksykańska niania zostawia dwoje amerykańskich dzieci pod jakimś krzaczkiem na pustyni i sama idzie szukać pomocy – jeśli ktoś chce wiedzieć jak wyglądają tu pustynie, to tam dość dobrze jest to pokazane. I to tak, że się całkiem zimno ze zgrozy robi… Czulibyśmy się zupełnie jak w westernie, gdyby nie liczne kontrole drogowe. Zatrzymywano samochody, niekiedy sprawdzano nasze paszporty lub pytano o obywatelstwo. Widać, że granica jest tuż tuż, a częste patrole wskazują, że jednak jacyś szaleńcy decydują się na jej nielegalne przekraczanie nawet w tak nieprzyjaznych warunkach jak setki kilometrów kwadratowych piachu i czterdzieści parę stopni Celsjusza w cieniu.

Burrito pastor W każdym razie pędzimy sobie autostradą, pędzimy, aż w końcu zajeżdżamy do miasteczka Holville. I przykuwa naszą uwagę szyld ogłaszający, że pod zadanym adresem podawane są dania meksykańskie. W sumie dziwić się nie należy, bo angielskiego to tu już prawie nie widać. Wchodzę. Miejsce jakoś średnio zachęcające, bo wygląda na zwykły fast food, trochę śmierdzi smażonym olejem, wystrój nieco zużyty i mocno barowy, menu lekko odrapane. Ale nic to. Nie takie rzeczy już widzieliśmy. Przede mną dystrybutor z horchatą i jamaicą, od razu kojarzonych z Meksykiem. Tablica ogłoszeń po hiszpańsku, klienci przy stolikach nawijają po hiszpańsku, już z tego wszystkiego mój mózg lekko zwariował i angielskiego zapomniałam przy zamawianiu, bo mi się włączyło, że po hiszpańsku trzeba.  Nic to po raz drugi. Zamawiam burritos pastor i, wyczekane tak bardzo burritos chile verde (czyli zielone chili), chwilę czekam dość sceptycznie obserwując wysiłki pani, która niespiesznie przygotowuje mi nasz posiłek. Biorę na wynos, bo droga jeszcze przed nami daleka. Chwytam woreczek z zawiniętymi folię burritos, proszę o dodatkową salsę i już mnie nie ma.

Burrito chile verdeZanim jednak o doznaniach niemalże metafizycznych, kilka słów wstępu dla tych, którzy tortilli jeszcze nie jedli. Nie przypomina ona zupełnie naszych naleśników.  Kukurydziana lub pszenna (pełnoziarnista lub biała) jest podstawowym artykułem spożywczym w Ameryce Łacińskiej często zastępującym chleb. Najmniejsze tortille jakie jedliśmy miały 10 cm średnicy, największe – 30-35cm. Tortille wyrabiane ręcznie z ciasta o konsystencji podobnej do ciasta kruchego, ale pozbawionego tłuszczu opiekane są na rozgrzanej metalowej blasze. Można je kupić na każdym targu Ameryki Łacińskiej i w wielu sklepach w Stanach, ale najlepsze są te wyrabiane ręcznie i opiekane tuż przed posiłkiem. W smaku są lekko twardawe, białawe w środku i dość neutralne w smaku, przez co stanowią znakomite tło różnych pikantnych pyszności. Tak było i tym razem. W samochodzie po pierwszym kęsie przeżywamy prawdziwe objawienie. Owinięte dość niestarannie burritos pastor wypełnione są wieprzowiną ze sporą ilością przypraw (dominuje czerwone chili) upieczoną na specjalnym quasi-rożnie, tak jak kebab. Mięso przygotowane tak jak do tacos al pastor, ale ostrzejsze, bardziej aromatyczne i bez ananasa. Pikantne, wilgotne w środku w pszennej pełnoziarnistej chyba tortilli smakuje jak niebo w gębie. Moje burrito oprócz mięsa ma sos z zielonych papryczek – konsystencja podobna do duszonych warzyw (cukini, papryki), ale kolor zielony, całość bardzo soczysta, sos przyjemnie piecze w usta, wyraźnie czuję smak zielonej kolendry, który tak bardzo lubię w kuchni meksykańskiej. Porcja spora, w zupełności wystarczająca na lunch. Co za radość dla podniebienia!