Smacznego jaja i tak dalej

31 marca 2010

Światowe jajo Wszystkim łasuchom pozostającym w kraju i nie tylko w kraju życzymy spokojnych i wiosennych Świąt oraz smakowitych jaj kurzych robionych babcinym sposobem na twardo z majonezem. Do tego mokrego dyngusa w poniedziałek i mnóstwa czasu na spacery z rodziną lub ze świętym spokojem. My Święta spędzimy jeszcze turystycznie, ale już myśląc o domu, bo wracamy do kraju tydzień później.

Do zobaczenia wkrótce!


Kambodża, czy nadal Kampucza?

31 marca 2010

Sjesta rykszarza Do Kambodży dostaliśmy się droga lądową (autobusem) z Sajgonu – zmierzając sprawnie do stolicy, czyli Phnom Penh. Przekraczaliśmy lądową granicę nie raz w Ameryce Środkowej i Południowej, więc pewne formalności nas nie dziwią, choć tu byliśmy mile zaskoczeni sprawnością obsługi. Było zupełnie, jak na lotnisku: bagaże zostały wyładowane z autobusu i przeszły kontrolę w maszynie, mu musieliśmy przejść przez kontrolę paszportową oraz kupić sobie wizę. Na granicy kosztuje ona $20 – to informacja dla wszystkich dających się namawiać na alternatywną, załatwianą wcześniej lub on-line. Przemysł wizowo-turystyczny jest bowiem w Wietnamie skuteczny, bo byliśmy niejednokrotnie namawiani na wizę za $25-$30 lub drożej (jednodniowo, więc drożej). Nawet w autobusie pomocnik kierowcy chodził przed granicą i zbierał paszporty oraz po $25 od tych, którzy wizy nie mieli. Dla nas $5 piechotą nie chodzi (tym bardziej, że razy 4), bo budżet nadal napięty, więc uparliśmy się, że robimy to sami. Pomocnik kierowcy wzruszył ramionami i łamaną angielszczyzną powiedział, że z granicy musimy dostać się do parkingu sami, bo autobus nie może stać na granicy (zawsze znajdzie się jakieś wytłumaczenie, aby zainkasować $5). Nie do końca wiedzieliśmy co i jak, ale twardo staliśmy na swoim. Finalnie musieliśmy więc sami z plecakami przejść przez strefę graniczną (jakieś 500m) i samodzielnie kupić w okienku wizę. Wszystko trwało może jakieś 10 minut dłużej niż dla tych, którzy wygodnie siedzieli w autobusie. Na końcu przy kontroli granicznej i medycznej i tak musieli wysiąść i stać w kolejce – ha ha. Taka mała, wredna satysfakcja ;-). Po przekroczeniu wszystkich punktów kontrolnych okazało się, że autobus już odjechał i musimy wynająć motorek za $1, aby do tegoż autobusu się dostać. Na jeden motorek wskoczyłem więc z Bernasiem, a na drugi wsiadły nieco zestrachane dziewczyny i tłumacząc kierowcy, że ma jechać powoli (powoli! slowly!) dotarliśmy po kilku minutach do naszego autobusu. 10 minut wysiłku i $18 w kieszeni, więc na jeden nocleg i obiad dla wszystkich. 🙂 Do stolicy Kambodży dotarliśmy już po zmroku, ale wprawnie poszliśmy do pierwszego hoteliku z listy zrobionej wcześniej (polecanego zresztą przez poznaną jeszcze w Australii rodzinę Jeffa i Karen, z którymi spędziliśmy dwa miłe wieczory w Sajgonie) i bez stresu rzuciliśmy kotwicę.

Weselisko będzie Kolejny kraj na naszej trasie i kolejne wrażenia. Kambodża jest na pewno krajem mniej dostępnym i mniej odwiedzanym niż inne – pytacie więc zapewne, jak tu jest? Po pierwsze co się rzuca w oczy to nie da się ukryć bieda. Bieda podobna, jak w Birmie, ale trochę innego rodzaju. Podczas, gdy do stolicy Birmy z siedzibą rządzącej krajem generalicji dostępu nie mieliśmy, tu możemy zobaczyć zarówno żebrzące na ulicy dzieci, jak i podziwiać rezydencje otoczone murem zakończonym koniecznie drutem kolczastym z obowiązkową trzymetrową, stalową bramą. Sklepy pełne smakołyków z Australii i USA w cenach powalających nas z nóg oraz malutkie uliczne knajpeczki – dokładnie takie, jakie widzieliśmy wszędzie w Birmie i w Wietnamie. Tyle, że w Birmie wszystko to było jakieś takie bardziej spontaniczne (lekko na wesoło i na wariata z warczącymi w tle generatorkami), a w Wietnamie generalnie wyglądało dużo czyściej i porządniej. Tutaj straganiki i sklepiki wyglądają niestety trochę bardziej ponuro, mniej zachęcająco. Dość, że na razie nie zdecydowaliśmy się na żywienie ze straganu targowego. Owoce owszem, ale mięsko musi zaczekać.

Lexus na ulicy w Phnom Penh A i jeszcze jedno, ruch uliczny: Phnom Penh jest mniejszym miastem niż taki Sajgon (choć i tak ma podobno 2 mln mieszkańców), więc widać wyraźnie, że ruch uliczny jest spokojniejszy. Przejście pieszo na druga stronę ulicy nie jest operacją niemal samobójczą (jak w Sajgonie), ale zupełnie spokojnym spacerkiem. Nie są również w powszechnym użyciu antyspalinowe maseczki, które Wietnamczycy noszą jeżdżąc na motorkach i chodząc po ulicach. Co zatem można spotkać na ulicach? W Wietnamie było to mrowie nowoczesnych motorków – i bardzo niewiele aut. Tutaj stosunek motorków do aut jest 1:1, a najbardziej popularną marką samochodową jest Lexus (i to najczęściej Lexusy terenowe z serii LX i RX). Są też Toyoty (koniecznie Camry lub Landcruiser), terenowe Nissany i Hondy. Ale liczba Lexusów jest największa, jaką widziałem gdziekolwiek. Z drugiej strony motorki zaś jakieś takie przedpotopowe – zupełnie nie tak, jak w Wietnamie. Do tego ryksze, czyli tuk-tuki w postaci przyczep doczepionych do motorków przyczepek. Słowem: kraj kontrastów, gdzie bieda spotyka się z wyraźnym bogactwem niektórych.

Mapa z czaszek w muzeum S-21 (foto Wikipedia) Kambodża to kraj wyraźnie wyniszczony przez wojnę – i nie chodzi tu o infrastrukturę, ale właśnie o ludzi. Rewolucja Czerwonych Khmerów odbiła się najbardziej na psychice mieszkańców. Będąc tu poczytaliśmy trochę, odwiedziliśmy (rotacyjnie) muzeum w starym więzieniu S-21 o oglądaliśmy film Pola śmierci/The Killing Fields (z rewelacyjną muzyką Mike Oldfielda – polecamy włączyć głośniki, kliknąć na powyższy link i dopiero czytać dalej) puszczany na dole w restauracji naszego guesthouse. Cóż… To, co można zobaczyć na filmie i poczytać to smutna, historyczna rzeczywistość. Wyobraźcie sobie, że niemal wszyscy mieszkańcy dwumilionowego miasta zostali siłą wypędzeni z domów i przeciągu kilku dni wcieleni do agrarnych obozów pracy (lub zamordowani). Nadal, po wielu latach Kambodża nie może się otrząsnąć z efektów tego nieudanego, socjalnego “eksperymentu”. 😦 Na ulicach i w sklepach widać wiele osób okaleczonych (miny to nadal poważny problem), populacja tego kraju jest wyraźnie młodsza (mnóstwo osób w sile wieku zginęło w czasie wojny), ludzie są bardzo sympatyczni, pomocni, ale zgaszeni, jakby zastraszeni, przytłoczeni problemami, a biznes uliczny i straganowy jest jakiś taki przyhamowany. W Birmie, mimo panującej biedy, mieliśmy wrażenie, że ludzie swoimi drobnymi sposobami próbują walczyć z rządem i rzeczywistością. Tutaj jest inaczej. Być może to również jest przyczyną braku finalnych rozliczeń – procesy przywódców Czerwonych Khmerów praktycznie dopiero się zaczynają. Ale może jest to jednak efektem ubocznym tego, że byli członkowie tej faktycznie zbrodniczej organizacji oraz ich rodziny są cały czas związane z rządem. Nie pozwolili do końca odsunąć się od władzy.

Jako obcokrajowcy zdajemy sobie również sprawę, że to efekty globalnej polityki przyczyniły się do tej sytuacji. Być może ktoś może powiedzieć, że jako Europejczycy popełniamy faux pas, mówiąc o wrażeniu przygaszenia miejscowych mieszkańców. To prawda, ale uważamy, że prócz namawiania na wizytę w Kambodży (o tym jeszcze będzie) jest to jedna z rzeczy, którą powinniśmy zrobić: opowiedzieć wam o naszych wrażeniach, sprowokować do przeczytania i obejrzenia tego i owego, uczyć nasze dzieci historii oraz dbać, aby takie zbrodnie nie powtarzały się w przyszłości. Jak głosi napis na murze w muzeum S21 naskrobany ręką jakiegoś turysty : “Let’s not allow this sort of SHIT happen ever again!”


Kącik łasucha – Sajgon

28 marca 2010

Błażej kosztuje kawy łasicowej Pamiętacie może film “Choć goni nas czas?” (org. “The Bucket List”) z Morganem Freemanem oraz Jackiem Nicholsonem jako zblazowanym luksusem bogaczem delektującym się kawą Kopi Luwak – najwyraźniej najdroższą  kawą świata (jakieś 350$ za kg)? A pamiętacie, jak ją wytwarzano? Owoce kawy dawano łasicom, czekano, aż je przetrawią, i nienaruszone ziarna kawy odzyskiwano …ykhm… eufemistycznie mówiąc. W Wietnamie wszystko jest “same same … but different” (tj. takie samo, ale inne), więc i w sprawie słynnej kawy wymyślono sprytny sposób na obniżenie kosztów i ceny tego ekskluzywnego produktu – naukowcy zidentyfikowali enzymy odpowiedzialne za niezwykły aromat i teraz zamiast hodować łasicę wysługują się biotechnologią. Nie piliśmy oryginalnej Kopi Luwak, ale donosimy, że ta traktowana enzymami jest rzeczywiście bardzo smaczna, szczególnie ze słodkim skondensowanym i dodatkowo zagęszczonym mleczkiem. A może to właśnie to mleczko jest takie smaczne? Jako dyletant kawowy nie jestem w stanie stwierdzić nic poza tym, że świadomość użycia enzymu pozbawiła naszą kawę, hmm…specyficznego smaczku.

Robaczki gotowe do spożycia W Wietnamie je się chyba wszystko, to i my postanowiliśmy spróbować czegoś ekstremalnego – robaczków marki nieznanej. Robaczki w metalowej miseczce sprzedawała pani na targu niedaleko naszego hotelu. Obok stało sobie mleczko sojowe w woreczkach, tofu i inne specjały i przez chwilę łudziłam się, że są to robaczki wegetariańskie np. sojowe;-). Ale nie. Robaczki, a właściwie ugotowane poczwarki robaczków, wyglądały bardzo robaczkowato, okazały się być soczyste i przyjemnie strzelały z zębach. Smak gotowanej, wodnistej fasolki o wyjątkowo twardej skórce był zupełnie przyzwoity. Podejrzewam, że byłyby lepsze z sosem chili, ale akurat nie było go na podorędziu, więc robaczkami musieliśmy się delektować saute. Gdyby to były jedwabniki (a kto wie?), moglibyśmy oznajmić, że spałaszowaliśmy jedwab w czystej postaci, ale pewności nie ma, więc PR zostawimy na razie na boku.

Sajgonki na świeżo Będąc w Sajgonie nie można nie jeść sajgonek (ang. “spring roll”), czyli mikronaleśników z papieru ryżowego. W sajgonkach można znaleźć same pyszności: krewetki, sałatę, bazylię tajską, grzybki, makaron ryżowy, który dodaje im wilgotności, kurczaka, owoce morza, orzeszki ziemne i co komu przyjdzie do głowy. Sajgonki w Sajgonie są wszędzie: na targu, w małych wózkach z gastronomią i w eleganckich restauracjach. W Polsce na ogół oferowane są sajgonki smażone, my jednak bardzo polubiliśmy sajgonki świeże – delikatniejsze, lżejsze, ze sporą ilością zieleniny. Smaczniejsza wersja przygotowywana jest z własnoręcznie zrobionego papieru ryżowego, ci, którym brakuje czasu lub chęci używają gotowych opłatków ryżowych.

Tak powstaje papier  ryżowy Papier ryżowy to też zresztą bardzo ciekawy wynalazek – ryż namacza się, miksuje z wodą i następnie rozprowadza na kawałku tkaniny rozciągniętej nad garnkiem z parą. Przykrywa się pokrywką i po minucie  ściąga delikatnie patyczkiem od szaszłyka albo specjalną rolką. Jak ktoś chce makaron ryżowy, to może nałożyć kilka warstw więcej, pokroić drobno i gotowe. A jak ktoś chce go zachować na później, może go w słońcu wysuszyć na opłatek.

Cóż za cudowna roślina, ten ryż!

 

Przy okazji zapraszamy do rzucenia okiem na nowo dodane galerie:


Cztery słonie na dwóch słoniach

24 marca 2010

Hi hi hi! Ale wąchasz. No, już, przestań, bo mnie wciągniesz, jak odkurzacz. Tu mam banana … tylko trochę niżej. Ciepło, ciepło … i już. Jesteś bardzo mądry!

Jedziemy na słoniach (foto Dobrochna)Hej! Jesteśmy teraz przy takim jednym wodospadzie (Pann coś tam) i jeździliśmy na słoniach indyjskich. Super, nie? Weszliśmy z takiej drabinki do takiej ławeczki na grzbiecie słonia (na jednego słonia dwie osoby, więc ja z mamą na jednego, chłopaki na drugiego). Przed nami siadł… no… kierowca (nie jest to zbyt trafne określenie, ale nie mogę nic innego wymyślić). “Kierowca” gilgotał słonia za uszami, żeby szedł szybciej. Słonie były dość drobne, takie, że gdybym się porządnie wyciągnęła, mogłabym klepnąć je po grzbiecie. Jechaliśmy tylko dziesięć minut, ale za to były aż dwa przejścia przez rzekę. Kiedy do niej wchodziliśmy zdawało mi sie, że jadę roller-coasterem (roller-coaster to amerykańska kolejka wąskotorowa, której pasażerowie jadą w wózkach z zabójczą prędkością po torach, które to wznoszą się, to opadają – najszybszy roller-coaster osiąga prędkość 200 km/h i jedzie się nim 6 sekund). Weszliśmy w rzekę która chlupała pod stopami słonia, a on pił i pił, i pił, i pił… Aż się dziwię że nie pękł tak, jak smok wawelski.

Instrukcja karmienia słoniNie obwąchuj mnie tak, zaraz ci przyniosę banana.

Kiedy zeszliśmy na ziemię, tato przyniósł dwa banany (resztki naszego drugiego śniadania) i kupił jeszcze trzy kiście u pani obok i zaczęło się karmienie! Mówię wam, ale było śmiechu!

No, kochany słoniu, masz tu swój żółty przysmak.

Ha ha ha! Ale śmiesznie wyciąga trąbę – tak jakby nie chciał nic innego wyciągnąć. Taki słoń wyciąga do ciebie trąbę, a ty musisz wepchnąć mu banana w taki specjalny otwór wtedy olbrzym zagina trąbę i wkłada sobie przysmak do buzi. Nasze słonie nie miały kłów, wiec można było zobaczyć jak przeżuwają. Czasami obwąchiwały cię i wtedy aż słyszałeś jak oddychają. Czasami jakby chciały chwycić cię za nos i podnieść do góry, ale to były tylko żarty.

Słoniu masz swój żółty przysmakSłoń nazywał się Bak Ted, a słonica Bak An. Przy pożegnaniu słonie obwąchiwały nas, czy nie mamy dla nich jeszcze bananów. Pa, pa słonie! Na pewno będę was pamiętać. Już do końca rozumiem dlaczego Nel (z książki “W pustyni i w puszczy”) tak zachwycała się swoim słoniem. One są po prostu śliczne!

Na koniec jeszcze krótki komunikat: Jakby ktoś chciał wybrać się do Azji gorąco zachęcam do co najmniej tygodniowego wolontariatu ze słoniami. Po prostu się nimi opiekujesz i w ten sposób im pomagasz. Też mam zamiar to zrobić jak podrosnę. Naprawdę warto.


Swojski zapach sosenek i truskawek

21 marca 2010

Młody Easy Rider I znów wietnamskie ścieżki i dróżki zaprowadziły nas do wypożyczalni motorków. W samym Da Lat, założonej przez Francuzów górskiej miejscowości wypoczynkowej ciężko znaleźć klimat gór. Za to zagęszczenie motorowerów na metr ulicy jest takie samo, jak w innym miastach. 🙂 Turysta chcący pooddychać świeżym powietrzem powinien ruszyć więc w teren i pozwiedzać okoliczne atrakcje: szlaki i szczyty górskie porośnięte swojsko pachnącymi sosnami, wodospady mniej lub bardziej turystycznie zorganizowane, zagubione wioseczki i straganiki gdzie góralki sprzedają ręcznie tkane wyroby, truskawki, morwy i arbuzy, doliny pełne romantycznych kwiatów (podobno popularne miejsca na spędzenie miesiąca miodowego), jeziora z romantycznymi stateczkami i setki innych (część kiczowatych) atrakcji. Nie da się bowiem ukryć, że Da Lat jest bardzo popularnym miejscem wypadowym samych Wietnamczyków. Nic dziwnego – kilka godzin jazdy autobusem znad morza, a temperatury zupełnie znośne! 🙂 Wieczorem bez kurtki lub bluzy z polaru nie jest wesoło, a to już o czymś stanowi – szczególnie, jak ktoś popróbował upałów wybrzeża.

Przy przeglądzie okolicznych atrakcji turysta znów stoi przed wyborem: autobusowa wycieczka (bleee, nie lubimy), rowery (oj ciężko, bo górki spore – zresztą wypożyczalni rowerów niemal nie ma), wynajem samochodu z kierowcą (fuj, fuj), wynajem motoru z kierowcą (bardzo tu popularne wycieczki Easy Rider, ale niestety dla naszej czwórki trochę niedostępne) lub najpopularniejsze tu motorowery (czyli środek transportu tubylców). Wybraliśmy mądrze, czyli pożyczyliśmy dwa motorowerki i przez kolejne dwa dni włóczyliśmy się po drogach w okolicach Da Lat. Drogach wijących się ciasnymi zakrętami po górach niemal jak w okolicach Szklarskiej Poręby, drogach pełnych dziur i trąbiących motorków, drogach pnących się czasami ostro w górę (tak “na dwójkę”).

Przedziwne zastosowania motorka nr 2 Nasze kolejne doświadczenia kierowców motorowych nauczyły nas kilku uniwersalnych prawd dotyczących jeżdżenia motorkiem po chyba wszystkich azjatyckich miastach:

  1. należy jechać w miarę szybko (jak jedziesz wolno, to blokujesz ruch i patrzą się na ciebie dziwnie)
  2. należy jechać przewidywalnie (jak robisz dziwny lub nerwowy manewr, to powodujesz zaburzenie swobodnego przepływu uczestników zabawy)
  3. należy trąbić ile wlezie (trąbi się tu przy wyprzedzaniu, wymijaniu, dojeżdżaniu do zakrętu lub dla zabawy)
  4. nie należy specjalnie przejmować się przepisami ruchu drogowego (bo nikt się nie przejmuje)
  5. nie (koniecznie) należy używać kierunkowskazów (bo i tak mało kto używa)
  6. nie należy patrzeć w lusterko (bo i tak często go nie ma)
  7. należy dać się ponieść fali

Przedziwne zastosowania motorka nr 1 W przedziwny sposób bowiem ruch uliczny jest tutaj tworem samoorganizującym się niczym woda w rurach – gdy dwie rury się spotykają, to woda się łączy i dalej płynie bez problemu. Gdy poczuje się ten rytm, to można cieszyć się jazdą i byciem cząstką w niesamowitym przedstawieniu. Wypadków, ani nawet stłuczek nie widzieliśmy ani razu, policji, czy też milicji również nie widać. Światła na skrzyżowaniach są tylko czasami, a i tak nie wszyscy się ich trzymają, na większych za to bardzo dobrze swą rolę odgrywają ronda i wszystko jakoś płynie swobodnie bez przeszkód. O przedziwnym filmiku pisała już wcześniej Beata, więc postanowiłem go dla was odszukać i tutaj można go zobaczyć (filmik nie nasz, niestety), aby uzmysłowić sobie naprawdę wygląda zwariowany ruch uliczny w Wietnamie. 🙂

Górskie drogi i bezdroża W Da Lat udało nam się również (dzięki wielotygodniowej synchronizacji mailowej) “ustawić” nieprzypadkowe spotkanie z podróżującymi Polkami – Dobrochną i Sabiną (córka i matka) przemierzającymi od kilku miesięcy drogi i bezdroża Azji południowo-wschodniej. Ponieważ panie jadą w przeciwną stronę, jesteśmy już dokładnie ustawieni na Kambodże, do której zmierzamy za parę dni (czyli wiemy, gdzie spać, czym jechać i co ile kosztuje – a to bardzo ważne). Odwdzięczyliśmy się namawiając je na motorek – po całym dniu jeżdżenia z nami niemal nie chciały potem zsiąść! 😉 Kolejny też raz udało nam się nawiązać ciekawe przypadkowe znajomości, bowiem na na górskim szlaku poznaliśmy sympatycznych Francuzów (w tym jednego podróżującego z Czeszką z Nachodu). Po pół roku spędzonym w Azji mają niezły, ambitny plan powrotu do Europy drogą lądową z Indii! Zobaczymy, jak im się powiedzie – będziemy śledzić…


Uwaga! L-ka na drodze

17 marca 2010

Nie pamiętam kiedy, i nie pamiętam gdzie, widzieliśmy filmik pokazujący ruch uliczny w Wietnamie. Dziesiątki rowerzystów i motocyklistów przemieszczało się we wszystkich kierunkach w sposób płynny i bezkolizyjny. Postanowiliśmy więc pożyczyć skuterki i doświadczyć na własnej skórze, jak to właściwie wygląda. Sprawa była o tyle trudna, że Błażej kiedyś na skuterku jeździł, natomiast ja nie, a do tego wszystkiego jeszcze na tych skuterkach miały jechać z nami dzieci.

We wszystkich kierunkach W Wietnamie ruch uliczny naśladuje rytm przyrody – Wietnamczycy budzą się wcześnie, jedzą śniadanie i piją kawę przesiadując przy plastikowych stoliczkach i ciesząc się chłodem poranka. Należy tu dodać, że chłód to pojęcie względne, bo w słońcu nawet rano jest gorąco. (I tu myśl mi biegnie do tych wszystkich donoszących nam o zwałach poślizgowego błota, zasypanych choinkach i krokusach, i zimie, która nie chce odpuścić, choć to już połowa marca… ) Około południa robi się bardzo gorąco, więc nadchodzi czas na lunch, który, wzorem Francuzów, Wietnamczycy spożywają z atencją i niespiesznie. Chociaż na głównych ulicach ruch wciąż jest, na mniejszych wszystko zamiera po to, aby powrócić do normalnego (czyli zawrotnego) rytmu w porze polunchowej. Udało nam się przeżyć popołudniowy szczyt skuterowy, co uważamy za swoje spore osiągnięcie.

Tu jeszcze uśmiechyBo tak po pierwsze, to ten skuter jakoś tak bardzo rower przypomina, że włączają się niewłaściwe odruchy i człowiek, zamiast hamować, dodaje gazu. I po drugie, jest cięższy od roweru, więc strategia zeskakiwania nie do końca się sprawdza, szczególnie jak z tyłu jest jeszcze kilkadziesiąt kilo w formie machającej łapkami latorośli. I po trzecie, filmik mówił prawdę. Wszyscy jeżdżą we wszystkie strony. Jazda pod prąd i zajeżdżanie drogi (to wg standardów europejskich, bo tutaj nie jest to uważane za brak uprzejmości) nie należy do rzadkości, szczególnie wtedy, kiedy jadący chce sobie i innym oszczędzić dodatkowych manewrów. W sumie najłatwiejsze jest używanie klaksonu, co należy do dobrego tonu, szczególnie jak większe zbliża się do mniejszego. Więc trąbiłam ile wlezie, żeby mnie wszyscy słyszeli. Taka forma polskiej “L-ki”. Generalnie rzecz biorąc, nikt nie jeździ przesadnie szybko i każdy zakłada, że ten, komu zajeżdża drogę, zdąży wyhamować. To przekonanie wraz z punktem pierwszym (czyli gaz zamiast hamulca) kosztowało mnie sporo nerwów, ale ani jednej stłuczki. No i jeszcze dla formalności należy dodać, że zawracanie na ruchliwej szosie w godzinach szczytu przyprawiło mnie niemalże o zawał serca, z powodów opisanych wyżej. Dodatkowo mój skuterek miał urwane prawe lusterko, co spowodowało, że uparcie trzymałam się lewego pasa oczekując na możliwość zawrócenia. I tu kierowcy też trąbili, co było całkowicie uzasadnione i mile przypominało ojczyznę.

W kąpieli błotnej Po tych szaleństwach należało nam się odrobinę odpoczynku. Poszliśmy się więc integrować do łaźni błotnych. Dostaliśmy indywidualny basenik i miseczki do polewania. Wysuszyliśmy błotko na słońcu i następnie wyszorowaliśmy się pod biczami mineralnej wody, wygrzaliśmy w gorącej kąpieli i popływaliśmy odrobinę. Zabawa była przednia. Niestety, wrócić do miasta też trzeba było skuterkiem.

Galeria tutaj.