jojpoj
Dla Wajlusia
Za Londynem przepadam. Kiedy przyjechaliśmy, niebo było błękitne, świeciło słońce, wokół kwitły wiśnie. Pachniało wiosną. Powietrze było rześkie, chłodne i klarowne – co za olbrzymia zmiana po Bangkoku, ze smogiem i czterdziestostopniowym upałem. Kiedy zaczęliśmy omawiać do jakiej knajpki najlepiej pójść, poczułam się jak przysłowiowy osiołek między sianem a owsem. Pomyślcie sami: mieszkając w Londynie można by było codziennie pisać kącik łasucha – codziennie o specjalnościach innej kuchni, przyrządzanych przez rdzennych mieszkańców kraju, podawanych w oryginalnym otoczeniu i przy dźwiękach charakterystycznej dla danego kraju muzyki. I jeszcze do tego natychmiast można we własnym domu wypróbować, jak się takie danie przyrządza korzystając z produktów sprowadzonych z danego kraju. Przy okazji porannej przebieżki uległam więc pokusie i weszłam do sklepiku z jedzeniem bliskowschodnim. Bardzo lubię eksplorację takich miejsc, bo na pierwszy rzut oka widać, jakich produktów używa się najczęściej. W Azji dominował rzecz jasna ryż – tutaj ryżu nie było, ale za to było duuuuużo ciecierzycy. Bagażu i tak mieliśmy sporo, więc niestety kupno pięciokilogramowych worków z ciecierzycą nie wchodziło w grę ;-). Wyszłam więc ze sporawym słoikiem tahini – pasty sezamowej używanej na Bliskim Wschodzie do przygotowywania hummusa – bajecznego dipa o smaku czosnkowo-limonkowym z delikatną orzechową nutą pochodzącą właśnie od ciecierzycy – moim zdaniem najbardziej szlachetnej ze wszystkich warzyw strączkowych. (Osobiście najbardziej ją lubię z bazylią, oliwą i czosnkiem – najlepsza jest wtedy, kiedy z ugotowanej delikatnie sama schodzi skórka. Mmmmmm…) Hummus w czasie naszej podróży spożywaliśmy namiętnie, szczególnie w USA, Australii i Nowej Zelandii. Z tego wszystkiego jakoś tak się rozmarzyłam, że zakupiłam także limonki i namoczyłam tony ciecierzycy znalezionej w wajlusiowej lodówce zamierzając hummus zmajstrować w ilościach gigantycznych, tak aby każdy nasycił swoje limonkowo-orzechowo-czosnkowe pragnienia.
Potem jednak moje gorsze ja zaczęło przekonywać moje ja altruistyczne, że przyjemność jest przyjemnością i należy jej doświadczać, jeśli tylko to możliwe. No bo w końcu knajpek dookoła jest tyle, to grzech przecież pichcić coś w domu. Zresztą większość londyńczyków podziela nasze zdanie :-). Padło więc ostatecznie na knajpkę libańską w pobliżu dworca Paddington. Knajpkę, trzeba było przyznać, dużo ładniejszą i o niebo bardziej przyzwoitą od tych, w których jedliśmy w Azji, więc spodziewaliśmy się (i słusznie), że jedzenie będzie co najmniej tak dobre. Restauracja nazywała się inaczej niż się miała nazywać (właściciel albo kolejny właściciel z nazwy francuskiej przemianował ją na prostsze “Cafe Lebanon”), i wyglądała inaczej niż miała wyglądać (tak zeznał Wajluś), ale niespodzianki na tym się nie kończyły.
Jak eksperymentować, to eksperymentować – zmówiłam coś, co nazywało się intrygująco kibbeh z dyni. Nasz pan kelner przyniósł mi maleńkie smażone w głębokim tłuszczu kotleciki nadziewane warzywami. Ani w kotlecikach, ani w nadzieniu dyni nie można było rozpoznać za nic w świecie, ale skórka mile chrupała, a pomarańczowy lekko majonezowy sos (czyżby sos 1000 wysp?) z drobno posiekaną miętą stanowił bardzo przyjemne dopełnienie zagadkowego kotlecika. Być może po prostu nie doceniamy dyni jedząc ją tylko późną jesienią i tylko w formie duszonek i zup. A tu proszę: przemycając mimochodem spore ilości witamin można ją tak skutecznie przyrządzić, że nikt nie pozna kto i zacz.
Shawarma – mięso wieprzowe (autorkę zawiódł tu zdrowy rozsądek i oddała się marzeniom – jak słusznie zauważono poniżej, shawarmę przyrządza się niemal ze wszystkiego poza wieprzowiną, której muzułmanie nie jadają) zapiekane jak kebab na wielkich pionowych rożnach i podawane z pitą i sosem czosnkowym, też okazało się zaskoczeniem, bo przyprawione było – UWAGA! UWAGA! cynamonem! Nie uwierzyłabym nigdy, ale testowałam z niedowierzaniem kawałek po kawałku i za każdym razem wychodziło to samo. Cynamon! Tego jeszcze nie było. Chyba jeszcze trochę pieprzu lub gałki muszkatołowej się tam zaplątało, bo mięso było pyszne, z lekka przyrumienione na brzegach i wcale a wcale nie przypominało szarlotki. Buraczki za to zróżowiły się na talerzu, jakby je ktoś wygotował w barszczu ukraińskim, ale smakowały jak twardawe ogórki kiszone – zupełnie nie do odróżnienia. Ich kolor dystyngowanie odpływał w stronę angielskiego różu. Na koniec pan nam przyniósł bliżej niezidentyfikowane (bo zamiast albo w charakterze rekompensaty za pomylonego wrapa) pizzopodobne trójkąciki bez sosu pomidorowego, ale za to z ziarnami czarnego sezamu. Znów nietypowo. Chyba wybierzemy się w kolejną podróż na Bliski Wschód.
Najedliśmy się i nadziwiliśmy, jak wielka jest kreatywność ludzka. I, niestety, po raz kolejny wyszło, że większy ze mnie łasuch niż kucharka – Wajluś pozostał w Londynie z miseczkami namoczonej ciecierzycy.