Post scriptum: kącik łasucha – Liban

11 kwietnia 2010

 

jojpoj

Dla Wajlusia

Wiosna w Londynie Za Londynem przepadam. Kiedy przyjechaliśmy, niebo było błękitne, świeciło słońce, wokół kwitły wiśnie. Pachniało wiosną. Powietrze było rześkie, chłodne i klarowne – co za olbrzymia zmiana po Bangkoku, ze smogiem i czterdziestostopniowym upałem. Kiedy zaczęliśmy omawiać do jakiej knajpki najlepiej pójść, poczułam się jak przysłowiowy osiołek między sianem a owsem. Pomyślcie sami: mieszkając w Londynie można by było codziennie pisać kącik łasucha – codziennie o specjalnościach innej kuchni, przyrządzanych przez rdzennych mieszkańców kraju, podawanych w oryginalnym otoczeniu i przy dźwiękach charakterystycznej dla danego kraju muzyki. I jeszcze do tego natychmiast można we własnym domu wypróbować, jak się takie danie przyrządza korzystając z produktów sprowadzonych z danego kraju.  Przy okazji porannej przebieżki uległam więc pokusie i weszłam do sklepiku z jedzeniem bliskowschodnim. Bardzo lubię eksplorację takich miejsc, bo na pierwszy rzut oka widać, jakich produktów używa się najczęściej. W Azji dominował rzecz jasna ryż – tutaj ryżu nie było, ale za to było duuuuużo ciecierzycy. Bagażu i tak mieliśmy sporo, więc niestety kupno pięciokilogramowych worków z ciecierzycą nie wchodziło w grę ;-). Wyszłam więc ze sporawym słoikiem tahini – pasty sezamowej używanej na Bliskim Wschodzie do przygotowywania hummusa – bajecznego dipa o smaku czosnkowo-limonkowym z delikatną orzechową nutą pochodzącą właśnie od ciecierzycy – moim zdaniem najbardziej szlachetnej ze wszystkich warzyw strączkowych. (Osobiście najbardziej ją lubię z bazylią, oliwą i czosnkiem – najlepsza jest wtedy, kiedy z ugotowanej delikatnie sama schodzi skórka. Mmmmmm…) Hummus w czasie naszej podróży spożywaliśmy namiętnie, szczególnie w USA, Australii i Nowej Zelandii. Z tego wszystkiego jakoś tak się rozmarzyłam, że zakupiłam także limonki i namoczyłam tony ciecierzycy znalezionej w wajlusiowej lodówce zamierzając hummus zmajstrować w ilościach gigantycznych, tak aby każdy nasycił swoje limonkowo-orzechowo-czosnkowe pragnienia.

Herbatka po libańskuPotem jednak moje gorsze ja zaczęło przekonywać moje ja altruistyczne, że przyjemność jest przyjemnością i należy jej doświadczać, jeśli tylko to możliwe. No bo w końcu knajpek dookoła jest tyle, to grzech przecież pichcić coś w domu. Zresztą większość londyńczyków podziela nasze zdanie :-). Padło więc ostatecznie na knajpkę libańską w pobliżu dworca Paddington. Knajpkę, trzeba było przyznać, dużo ładniejszą i o niebo bardziej przyzwoitą od tych, w których jedliśmy w Azji, więc spodziewaliśmy się (i słusznie), że jedzenie będzie co najmniej tak dobre. Restauracja nazywała się inaczej niż się miała nazywać (właściciel albo kolejny właściciel z nazwy francuskiej przemianował ją na prostsze “Cafe Lebanon”), i wyglądała inaczej niż miała wyglądać (tak zeznał Wajluś), ale niespodzianki na tym się nie kończyły.

Kibbehy wszelakie w postaci mezze Jak eksperymentować, to eksperymentować – zmówiłam coś, co nazywało się intrygująco kibbeh z dyni. Nasz pan kelner przyniósł mi maleńkie smażone w głębokim tłuszczu kotleciki nadziewane warzywami. Ani w kotlecikach, ani w nadzieniu dyni nie można było rozpoznać za nic w świecie, ale skórka mile chrupała, a pomarańczowy lekko majonezowy sos (czyżby sos 1000 wysp?) z drobno posiekaną miętą stanowił bardzo przyjemne dopełnienie zagadkowego kotlecika. Być może po prostu nie doceniamy dyni jedząc ją tylko późną jesienią i tylko w formie duszonek i zup. A tu proszę: przemycając mimochodem spore ilości witamin można ją tak skutecznie przyrządzić, że nikt nie pozna kto i zacz.

Mięsko rewelacja czyli Shawarma Shawarma – mięso wieprzowe (autorkę zawiódł tu zdrowy rozsądek i oddała się marzeniom – jak słusznie zauważono poniżej,  shawarmę przyrządza się niemal ze wszystkiego poza wieprzowiną, której muzułmanie nie jadają) zapiekane jak kebab na wielkich pionowych rożnach i podawane z pitą i sosem czosnkowym, też okazało się zaskoczeniem, bo przyprawione było – UWAGA! UWAGA! cynamonem! Nie uwierzyłabym nigdy, ale testowałam z niedowierzaniem kawałek po kawałku i za każdym razem wychodziło to samo. Cynamon! Tego jeszcze nie było. Chyba jeszcze trochę pieprzu lub gałki muszkatołowej się tam zaplątało, bo mięso było pyszne, z lekka przyrumienione na brzegach i wcale a wcale nie przypominało szarlotki. Buraczki za to zróżowiły się na talerzu, jakby je ktoś wygotował w barszczu ukraińskim, ale smakowały jak twardawe ogórki kiszone –  zupełnie nie do odróżnienia. Ich kolor dystyngowanie odpływał w stronę angielskiego różu. Na koniec pan nam przyniósł bliżej niezidentyfikowane (bo zamiast albo w charakterze rekompensaty za pomylonego wrapa) pizzopodobne trójkąciki bez sosu pomidorowego, ale za to z ziarnami czarnego sezamu. Znów nietypowo. Chyba wybierzemy się w kolejną podróż na Bliski Wschód.

Najedliśmy się i nadziwiliśmy, jak wielka jest kreatywność ludzka. I, niestety, po raz kolejny wyszło, że większy ze mnie łasuch niż kucharka – Wajluś pozostał w Londynie z miseczkami namoczonej ciecierzycy.


Kącik łasucha – Wielka Brytania

20 kwietnia 2009

Fish and chips W ramach hartowania się przed specjałami kuchni lokalnej Ameryki Środkowej i Południowej poszliśmy na fish&chips, czyli rybę z frytkami. Jak to stwierdził Wioluś – nasz ekspert od Wielkiej Brytanii – jeśli przeżyjemy kuchnię brytyjską, przeżyjemy każdą inną i poprowadził nas do lokalnej knajpki.  Knajpka była malutka, położona na jednej z uliczek w Hammersmith, gdzie mieszka wielu Polaków, prowadzona przez właściciela o wschodnich korzeniach.  Spodziewałam się tradycyjnej ryby z frytkami, takiej, jaką często podaje się w polskich restauracyjkach na wybrzeżu. A jednak było inaczej. Po pierwsze, właściciel bezbłędnie zareagował na wypowiedziane przeze mnie po polsku stwierdzenie, że dzieci jednak będą jeść kurczaka. “Kurczaka?” Children want kurczaka?” zapytał z szerokim uśmiechem na ustach i następnie, bardzo zadowolony z siebie, przystąpił do realizacji zamówienia. Po drugie, ryba okazała się znakomita – soczysta i delikatna w chrupiącej panierce. Nie mówiąc już o tym, że była to ryba, a nie kawałek ryby, i zajmowała połowę talerza. Na drugiej połowie piętrzyły się frytki, które, pokrojone w większe niż w Polsce kawałki, smakowały ziemniakami, a nie skrobiową papką. Przetestowałam także, jak smakują z octem (ocet i gazeta do opakowania tej potrawy to elementy tradycji) – smak jest bardziej delikatny i bardziej przypomina sałatkę ziemniaczaną z sosem vinegret niż frytki.  Może jedzone z gazety, jak robili to jeszcze do niedawna Brytyjczycy, smakowałyby jeszcze lepiej. Tak czy inaczej pycha!


Londyn pokątny

19 kwietnia 2009

TablicaPo nużącej podróży i kilkugodzinnym postoju przesiadkowym na lotnisku w Dusseldorfie dojechaliśmy bezpiecznie do Londynu i oczywiście, choć było już trochę późno, pierwszy wieczór spędziliśmy głównie na szukaniu śladów Harrego Pottera. Moje dziewczyny są bowiem największymi fankami w tej części galaktyki. Dotarliśmy więc do dworca King’s Cross, skąd Harry i reszta uczniów odjeżdżają co roku do Hogwartu. Jak zapewne wiecie, aby dostać się do pociągu trzeba udać się na peron 9 i trzy czwarte. W tym roku wejście na peron, znane doskonale z filmu, jest niedostępne ze względu na remont dworca. Anglicy byli jednak na tyle uprzejmi, że przenieśli wejście kilkadziesiąt metrów dalej na peron 8 i postawili stosowną tabliczkę dla fanów Harrego. Bardzo to było miłe z ich strony. Tak więc po krótkich poszukiwaniach udało się wykonać historyczne zdjęcie.

Potem szukaliśmy trochę ulicy Pokątnej, ale nie doszliśmy. Ta, która była planem filmowym, gdzieś się schowała. Za to Beata nieomylnie zaprowadziła całą wycieczkę w kilka miejsc żywcem przeniesionych z filmu. Nawet Bernaś pokazując jeden z pubów powiedział, że wygląda, jak sklep Olivandera.

 

Isia na peronieŻeby jednak nie było tak, że wycieczki po Londynie koncentrują się tylko na jednym, dość opowiedzieć, że byliśmy w British Museum, gdzie widzieliśmy kamień z Rosetty, mumie egipskie i wystawę skarbów z Meksyku oraz w Natural History Museum, gdzie między innymi można stanąć oko w oko z ruszającym się dinozaurem (model: T-rex) lub gigantycznym płetwalem błękitnym. Co ciekawe muzeum jest całkowicie bezpłatne (podobnie, jak to pierwsze).

O samym Londynie pisać w sumie nie ma co, bo byliśmy praktycznie jeden dzień, a miasto jest wszystkim raczej znane. Na ulicach dwupiętrowe autobusy oraz charakterystyczne, czarne taksówki. W pubach ekipy oglądające mecze przy piwie i curry.  No i metro London Underground. Myślę, że wystarczy po prostu kilka zdjęć, które postaramy się wrzucić w najbliższych dniach do galerii – po ich przesortowaniu i ewentualnym obrobieniu.

Jutro (technicznie rzecz biorąc to już jest dziś) startujemy do Meksyku. Trzymajcie kciuki i do usłyszenia!