Przygodę czas zakończyć

30 kwietnia 2010

Spotkanie w Agawie Wszystko dobre kiedyś się kończy i również nasz Hop! … Around the Globe musiał. Jesteśmy już od kilkunastu dni w kraju (nie licząc naszego z Beatą smyknięcia bez dzieci do Słowenii na parę dni), zakończyło się wspaniałe spotkanie z wami, naszymi czytelnikami – czas więc na chwilę podsumowania i refleksji (również dla tych, którzy na spotkaniu być nie mogli). Jeszcze a propos samego spotkania, to muszę powiedzieć, że było nam bardzo miło. Było ciut ponad 60 osób (liczyłem ukradkiem) oraz bardziej niepoliczalna grupa dzieci jedzących gofry i lody oraz grających w parku w zbijaka, czy 2 ognie. Pogoda dopisała, humory też. Trochę nie dopisała sala, gdyż głównie z powodu słońca właśnie przenieśliśmy się do wewnątrz lokalu (pierwotnie mieliśmy zarezerwowane pół “namiotu”) – no i finalnie było wszystkim nieco ciasno. 😦 Mam nadzieję, że nam wybaczycie…

Wracając do podsumowania, to oczywiście pod koniec wyjazdu zrobiliśmy pewne podliczenia, z którymi się tutaj chcemy podzielić. Byliśmy w podróży 357 dni i w tym czasie przejechaliśmy 102 tysiące km (z czego tak naprawdę 47 tysięcy lądowo, a resztę samolotami), zrobiliśmy 32,5 tysięcy (ponad 80 GB) zdjęć – część z nich wciąż dostępna jest w galeriach, napisaliśmy tutaj 160 relacji, otrzymaliśmy ponad 1700 komentarzy, zdobyliśmy (dzięki wam) 7 miejsce w Blog Roku 2009, objechaliśmy świat dookoła no i przede wszystkim wróciliśmy wszyscy w czwórkę cali i zdrowi.

Paczki czekające na nas w domu Dzieci pod koniec wyprawy bardzo tęskniły za domem, kolegami, przyjaciółkami, szkołą, swoimi klockami i książkami. Radość z powrotu była więc spora (choć lądowaliśmy w smutnym dniu, bo dokładnie 10-go kwietnia 2010). W domu nastąpiło oczywiście rodzinne przywitanie (ze zrazikami mojej mamy – donoszę, że były niezmiernie smakowite) oraz rozpakowywanie paczek, które na nas czekały. Paczek, które sami sobie wysyłaliśmy z podróży – z pamiątkami, niepotrzebnymi przewodnikami i innymi gratami. Ułatwialiśmy sobie życie i jednocześnie dużo więcej rzeczy mogliśmy po drodze kupić. 🙂 A zapewniamy, że pokus w różnych krajach było wiele (szczególnie w Ameryce Łacińskiej i w Azji). Dodatkowo sprawiliśmy sobie niespodziankę, bo rozpakowywanie naszych paczek i odnajdywanie rzeczy wysłanych sobie samemu wiele miesięcy temu było frajdą niesamowitą. 🙂

Powitanie na lotniskuTym bardziej, że na takim wyjeździe czas płynie inaczej. Przyjechaliśmy do kraju z wrażeniem, że nie było nas tu wieki. Ile rzeczy przez ten czas się zadziało, ile nowych dróg i mostów zbudowano, prawda? Dla nas to tak, jakby nie było nas tu z pięć lat. Dzieci nam podrosły i wydoroślały, ciuchy żadne na nie nie pasują (tu porada dla podróżujących rodziców, aby nowe ciuszki dla rosnących dzieci zakupić sobie jeszcze w trasie, bo zawartość starej szafy idzie dla potomności), a nasze mieszkanie wydaje nam się takie nieznane (spojrzeliśmy na nie i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nawet ładne jakieś takie jest i miłe – zupełnie zapomnieliśmy jak wygląda). Ale już kilka razy spotkaliśmy się z reakcją “O, już jesteście!”, “Dopiero co pamiętam, że jechaliście!”. Dla większości naszych znajomych ten rok przemknął, jak … każdy rok. Dla nas – rozciągnął się w czasie (jak na obrazach Dalego), rozlazł i zwielokrotnił.

Spoglądamy teraz na zdjęcia zrobione wiele miesięcy temu i nie możemy uwierzyć, że tam byliśmy, że to wszystko widzieliśmy! To było tak dawno! Aż 10 miesięcy temu byliśmy jeszcze w Ekwadorze! Za nami była już Kostaryka, Nikaragua, Honduras, Gwatemala, Belize i Meksyk. Za nami były już przecudne rekiny wielorybie oraz niezapomniany atak ziezimieszków. Przed nami mnóstwo kilometrów nieznanego, jajo na równiku, zapalenie Bernasia ucha, taniec w kręgu indiańskim, picie kavy, lodowiec, kangury i sajgonki w Sajgonie. Oraz tysiące, tysiące innych wrażeń, których teraz spisać nawet nie sposób. Ciśnie się na usta sformułowanie ze znanej serii reklamy jednaj z kart kredytowych: “Bezcenne!”

Bezcenne i dlatego każdemu, kto chce ruszyć w taką podróż (również dłuższą, krótszą, prostszą, z dziećmi lub bez dzieci) doradzimy, podpowiemy, wyjaśnimy. Piszcie do nas! Chętnie pomożemy!

UPDATE: Jeszcze dodałem podsumowanie od strony gadżeciarza. Zapraszam!


Jedzie (bambusowy) pociąg z daleka

6 kwietnia 2010

Tory w nieznane a na nich krowy Jedzie pociąg owszem, ale jakiś taki niekompletny jakby. Bambusowy? Rozlatuje się, czy co? Zabawkowy? O co chodzi, zapytacie? Autor chyba sfiksował lub wypił za dużo piwa (kufelek beczkowego w Kambodży to 50 centów, więc troska zrozumiała)…? Chodzi jednak nie o białe myszki, lecz o naprawdę bambusowy pociąg z Battambang na zachodzie Kambodży. Pociąg używany do przewozu lokalnej ludności, towarów w workach, pudłach, koszach i luzem oraz motorków i rowerków wszelakich. No bo skoro już ktoś (chyba Francuzi) zbudował tory kolei, to po co czekać na prawdziwy pociąg, skoro można sposobem przewieźć swoich znajomych i ich pakunki? Bamboo train to teraz bardziej atrakcja dla turystów, choć z nami i lokalni mieszkańcy jechali, ale nikt tam się nie martwi i jazda! Turystów wozi się do wioseczki położonej jakieś 10 km od Battambang wzdłuż torów – lokalni jednak mogą jechać dalej, bo tory prowadzą aż do Phnom Penh. 🙂

Sprzęgło No ale do rzeczy. Na czym to polega? Otóż koncepcja jest prosta: bierze się dwie osie od małych wagoników kolejowych (wyposażone w łożyska) oraz bambusową ramę – platformę, którą kładzie się na tych osiach (łożyska lądują w specjalnie wyprofilowanych drewnianych mocowaniach). Następnie umiejscawia się na platformie silnik od kosiarki, zakłada pasek klinowy łączący napęd z tylną osią, odpala się tenże silnik i dociska zmniejszając luz paska za pomocą drąga drewnianego zwanego po naszemu wajchą – uzyskując tym sposobem najprostsze pod słońcem sprzęgło. Prostota tej konstrukcji jest zachwycająca! W tym momencie pociąg rusza i zaczyna się zabawa. Po drodze bowiem mamy kilkudziesięciokilometrowy tor prosty jak strzała – ale nierówny, jak nieszczęsna Karmelkowa przed remontem. Pasażerowie siedzą sobie po turecku na bambusowej macie, krajobraz śmiga obok, gałęzie krzaków chlaszczą w tyłek (jechaliśmy z prędkością jakieś 15-20 km/h, więc niby nie szybko, ale przy pozycji niemal na ziemi wrażenia są niezłe), a maszynista dociska całość do toru siedząc na tylnej ramie.

Bernaś oczywiście umiejscowił się z przodu trzymając się barierki jak na rollercoasterze i nie mógł oczu oderwać od torów. 😉

Mniejszy pociąg precz z toru Dochodzimy teraz do najważniejszej rzeczy. Tor jest jeden, a budowniczy nie przewidział mijanek, więc co się dzieje, gdy spotykają się dwa bambusowe “pociągi” jadące z naprzeciwka? Albo, gdy z naprzeciwka jedzie prawdziwy, “dorosły” pociąg? Cóż! Następuje operacja mijania pociągów, która w instrukcji maszynisty pociągu bambusowego wygląda tak:

  1. Zatrzymać się, czyli poluzować wajchę sprzęgłową i poczekać chwilkę (bo hamulców i tak nie ma)
  2. Ocenić kto ma pierwszeństwo (pierwszeństwo przejazdu ma bambusowy pociąg z większą liczbą pasażerów na pokładzie, przy czym przewożony motorek zawsze przeważa, a duży pociąg ma, jak się łatwo domyślić, zawsze rację)
  3. Kazać wszystkim szybko zejść na ziemię
  4. Zdemontować wajchę-sprzęgło oraz silnik
  5. Wraz z pomocnikiem lub z jednym z pasażerów zdjąć z torów bambusową platformę
  6. Szybciutko zdjąć z torów obie osie
  7. Pomachać przejeżdżającemu pociągowi
  8. Zmontować swój pociąg z powrotem na torach

Maszynistów trzech Cóż. Bezpieczeństwo oczywiście pozostawia wiele do życzenia, i to nie w kwestii mijanek, bo te nie były aż tak stresujące (mieliśmy o drodze dwie i to my byliśmy w przewadze!), ale w kwestii samego pociągu truk-truk-ującego po nierównych torach z kilkucentymetrowymi przerwami między szynami. Gdyby bowiem przy prędkości 15 km/h platforma spadła z osi i całość fiknęłaby na tory lub w krzaki, to oczywiście poharatalibyśmy się zdrowo. 🙂 Tu przyszła mi na myśl kolejka z parkingu w Disneyland w Orlando, wyglądająca jak poruszające się po ulicach ciuchcie znane z letniskowych miejscowości w Polsce (po Polanicy taka jeździ). Tam wszyscy musieli grzecznie wsiąść, zapiąć łańcuszki przy drzwiach, a z głośników poleciała umoralniająca gadka, że ręce przy sobie at all times … i nogi też, a safety jest najważniejsze. Dopiero gdy nikt sie już nie ruszał i nie wychylał, pomocnik dał znak do jazdy, a pojazd ruszył po asfalcie z prędkością kilku km/h i przejechał z parkingu pod wejście – jakieś 500 m. 😉

Galeria w przygotowaniu już gotowa tutaj…


Hop! … spotkanie we Wrocławiu

5 kwietnia 2010

Kochani nasi HOP-czytelnicy!

Restauracja AGAWA, Park Południowy, ul. Waligórskiego 1, WrocławNasze spotkanie powyjazdowe (przełożone ze względu na żałobę) odbędzie się w czwartek 29 kwietnia 2010 o godzinie 19-tej. Mamy też już zarezerwowaną salę w restauracji AGAWA w Parku Południowym we Wrocławiu (ul. Waligórskiego 1). Nasz ludek wskazuje dokładnie to miejsce.

Będą zdjęcia, opowieści, pytania, podsumowania. Planujemy spotkanie w okolicach 2 godzin. Bierzemy ze sobą nasze dzieciaki, więc weźcie też i swoje – tym bardziej, że parkowa lokalizacja temu sprzyja.

Zapraszamy!


O czterech takich, co zwiedzili (motorykszą) Angkor

4 kwietnia 2010

Panienka z okienka w Angkor Wat Było tutaj już o Machu Picchu to i o kambodżańskim Angkor musi być. Klasa zabytków bowiem jest porównywalna. Z listy cudów świata odkreśliliśmy kolejny. 😉 O samym mieście Angkor i jego świątyniach i pałacach napisano i opowiedziano sporo, więc nie będziemy się rozwodzić i proponujemy, aby nasze zdjęcia opowiedziały same. Dość tylko stwierdzić, że kompleks jest niesamowity i na pewno warty wycieczki. Już dla samej tej atrakcji warto odwiedzić Kambodżę (nie wspominam nawet o sympatycznych plażach na południu, czy uroczych górskich wioskach na północy). Na atrakcje Angkor warto przeznaczyć kilka dni, szczególnie, gdy podróżuje się bez dzieci. Te bowiem, jak sie łatwo domyślić, męczą i nudzą się szybciej niż dorośli i jeden dzień zwiedzania to dla nich zwykle dość. Jeśli jednak planujecie przyjazd do Siem Reap (bazy wypadowej do Angkor) na dłużej, to polecamy zakup biletu 3 dniowego i cztery mniej napięte wycieczki (wieczorna wizyta poprzedniego dnia jest w cenie biletu). Bilet na dzień to koszt $20 (ceny w USD, która to waluta jest nieoficjalnie obowiązującą walutą Kambodży), zaś na 3 dni $40 – przy czym nie koniecznie muszą to być 3 dni pod rząd. Aby wygodnie zwiedzać ruiny można wynająć rykszę (wynajem takiego tuk-tuka na wycieczkę do Angkor w tą i z powrotem to $5 zaś jeżdżenie cały dzień to koszt około $12-$15) albo po prostu rowery (szczególnie, gdy nie spieszy nam się i mamy sporo siły).

Słynne drzewo Tomb Raider My na Angkor przeznaczyliśmy w naszym harmonogramie 1,5 dnia i dzięki temu zwiedziliśmy w dość intensywnym (ale bez przesady) tempie wszystkie najważniejsze budowle. A jest co zwiedzać! Miasto Angkor Thom, świątynia Angkor Wat i liczne okoliczne monumenty tworzą olbrzymie naturalne muzeum starożytnych budowli rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Niektóre z nich są bardziej, niektóre mniej pochłonięte przez dżunglę. Aby dostać się z miasta Siem Reap (gdzie mieszkaliśmy) wybraliśmy opcję rykszy. Co by nie mówić w tej temperaturze (a jest tu naprawdę gorąco) jeżdżenie z miasteczka rowerem do ruin jakieś 10 km asfaltem jakoś nam się nie uśmiechało (tak, tak, gnuśniejemy!). Nie mówiąc o tym, że chcieliśmy się wybrać na wschód słońca, więc musielibyśmy pedałować po ciemku w nieznane. 😦 Poszliśmy więc w wygodnictwo i tym sposobem mieliśmy: zachód słońca, pobudkę o 4:30, wschód słońca, poranne spotkanie z małpami w dżungli, zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie, setki zdjęć oraz kolejny zachód słońca, który obserwowaliśmy dość sennie ze świątynnego murku. Dzieci wytrzymały i były raczej zadowolone, szczególnie, że w naszym hoteliku czekał na nich zimny basenik. Wrażenia są niesamowite: płaskorzeźby, mosty, misterne zdobienia, ogromne, kamienne twarze, żywe i kamienne słonie, żywe i kamienne małpy, olbrzymie korzenie drzew rozsadzające mury i widoki rodem z Indiany Jones lub Tomb Raider. I to wszystko produkt cywilizacji panującej tutaj, gdy po naszym kraju nadal ganiano po lesie za turem (lub po polu za Tatarem), a kamienne zamki należały do rzadkości.

Zapraszamy do galerii z Angkor oraz wcześniejszej z Phnom Penh!


Hop! przez kolejny rok

1 kwietnia 2010

World HOP 2 Z wielką radością informujemy, że udało nam się uzyskać dodatkowe fundusze od amerykańskiej organizacji wspierającej niezależną turystykę – North American Globtrotter Association. Dzięki tłumaczeniom naszego bloga, jakie zrobiliśmy za pomocą Google Translatora oraz zdjęciom (głównie Beaty) jury przyznało nam nagrodę do wykorzystania na bilety lotnicze i hotele. Jedziemy więc dalej! Hurra, kącik łasucha będzie nadal istniał, a wszyscy pozostający w domu będą mogli jeszcze przez rok cieszyć się naszymi relacjami. Mamy już wstępną rezerwację biletów lotniczych: prosto z Bangkoku lecimy do Hongkongu, potem do Pekinu i dalej do Japonii (akurat będzie lato), potem Alaska i cała Kanada, a następnie pozostała część Ameryki Południowej łącznie z Galapagos i Wyspa Wielkanocna. Bądźcie z nami i czytajcie nas nadal. Do zobaczenia we Wrocławiu w okolicach marca 2011!


Smacznego jaja i tak dalej

31 marca 2010

Światowe jajo Wszystkim łasuchom pozostającym w kraju i nie tylko w kraju życzymy spokojnych i wiosennych Świąt oraz smakowitych jaj kurzych robionych babcinym sposobem na twardo z majonezem. Do tego mokrego dyngusa w poniedziałek i mnóstwa czasu na spacery z rodziną lub ze świętym spokojem. My Święta spędzimy jeszcze turystycznie, ale już myśląc o domu, bo wracamy do kraju tydzień później.

Do zobaczenia wkrótce!