Siedząc tu nie za bardzo rozumiem, po co się jeździ nad Bałtyk. Bo wyobraźcie sobie takie coś: Utila to owalna wyspa długości jakiś 13 km szeroka na 3. Płaska praktycznie jak deska i pokryta zielenią. Przy brzegu wszędzie domki z pomostami, dyskretne ośrodki wczasowe, hoteliki. Wygląda to wszystko sielankowo i spokojnie, bo nie ma tu dużych betonowych hoteli, ani wielkiej turystyki. Atmosfera wyluzowana – w dawnych czasach była tu siedziba angielskiego pirata kapitana Jamesa Morgana (znanego m. in. z butelek z rumem). Po głównej ulicy miasta wszyscy człapią w klapkach lub poruszają się rowerami, meleksami lub skuterami. Przeważają goście firm nurkowych i różnego sortu podróżnicy – nie spotkasz tu eleganckiego pana lub pani turystki z pieskiem. Prawie nie ma plaż – raczej pomosty, zejścia do wody lub bezpośrednio na rafę. Właśnie rafa, bo Utila jest położona praktycznie na pełnej rybek i kolorów rafie koralowej. Jest tu kilka barów, restauracji, jedno kino, jedna siłownia, parę sklepów i kościołów (mieszkańcy są raczej konserwatywni) oraz sporo firm nurkowych. Wszyscy mówią po angielsku (historyczne wpływy brytyjskie). Powiecie: raj? No tak, ale ja jeszcze nie skończyłem… 🙂
Jakieś 500 metrów od brzegu głównej wyspy, a 20 minut łodzią z głównego miasteczka po drugiej stronie leżą Utila Cayes (wymawia się to jak “keys”, czyli klucze – może nazwa wzięła się od klucza ptaków?), czyli szereg malutkich wysepek wystających z rafy. W Belize nurkowaliśmy na takiej właśnie wysepce. Tutaj są one mniej spektakularne, bo mniej jest na nich palm, ale za to jest ich więcej, są bliżej i są wszystkie dostępne kajakiem z naszego hotelu (W Belize większości były po prostu prywatne). Dwa z nich (Jewel Caye i Pigeon Caye ) są zamieszkane i połączone mostem. Jest to jakby małe miasteczko na wodzie. Ma ok 500 mieszkańców, 7 kościołów, kilka sklepów, mały targ rybny, niezobowiązujące bary oraz jedną kafejkę internetową i pub prowadzony zresztą przez polaka – Henryka Karpińskiego, który co prawda polakiem jest w 100% (rodzice z Warszawy), ale po polsku niestety nie mówi. Bardzo się ucieszył, kiedy spytaliśmy się go o korzenie i pogawędziliśmy o ojczyźnie. Miasteczko Utila Cayes można przejść chodnikiem w 10 minut. Nic tu nie jeździ, bo nie ma drogi tylko chodnik, a wszystko ma jakiś kilometr długości – a może nawet mniej. Na jednym końcu wysepki jest hotelik prowadzony przez firmę nurkową Captain’s Morgan Dive Shop. Hotelik jest niewielki, ale schludny, a pokoje nad wyraz duże. Miejsce dla klientów firmy kosztuje 5 dolarów za noc od osoby! Nic dodać, nic ująć. Można tu spędzić piękne wakacje – woda tuż przy pomoście hotelu jak kryształ – korale, ryby, wodne ogórki w dużej ilości i wszystko, co dusza zapragnie. Dziś Beata i dzieci widziały nawet orlenia (czyli eagle ray) – jeden z rodzajów płaszczki (i Southern Sting Ray), a nasz młodszy w kółko śledzi łażące po dnie i pod pomostem piękne kraby. Wieczorem wieje chody wschodni wiatr, który płoszy wszelkie komary i muszki, a siedząc na pomoście i patrząc w gwiazdy słychać tylko szum wody. Po prostu bosko!
No i do tego dochodzą nurkowania! Niedaleko od hotelu zaczyna się już krawędź rafy, więc nie trzeba daleko się ruszać, aby zaliczyć fajne widoki. Ale najlepsze miejsca są po północnej stronie wyspy, gdzie ściana schodzi na głębokość ponad 100 metrów i miejscami tworzy niesamowite labirynty. Dziś nurkując tam widzieliśmy wielką murenę, kilka barakud i niezliczoną liczbę innych rybek. Wczoraj pojawił się wielki, stary krab, siedzący w jakiejś dziurze, który wyglądał jak obcy z serii Aliens. Jego skorupa przypominała czaszkę obcego, a nogi – jego ramiona. Słowem świetny widok. Dziś tez udało mi się pierwszy raz w życiu widzieć rekina wielorybiego. Te największe na świecie ryby przypływają tu na żerowisko (na szczęście ludzi nie jedzą) i co jakiś czas wypływają na powierzchnię po plankton. Wówczas na wodzie tworzą się niesamowite bąble i widać ogromne zamieszanie. To tuńczyki i inni mieszkańcy morza szaleją w panice uciekając przed rekinem. A może z jakiś innych przyczyn tak wariują? W każdym razie dzięki temu daje się zauważyć, gdzie rekin się pojawi i odpowiednio wcześnie skierować tam łódź. Wówczas – na znak kapitana – wszyscy powinni najciszej, jak to możliwe, wskoczyć do wody tylko w maskach, rurkach i płetwach, i próbować cichutko i spokojnie podpłynąć do zawieszonego tuż przy powierzchni olbrzyma. Powinno się podpłynąć z boku, bo rekin – choć ma słaby wzrok – jest bardzo płochliwy i przestraszony nurkuje, gdy coś przed sobą zobaczy lub usłyszy. Jeśli podpłynie się do niego cichutko i spokojnie, to można obserwować go całymi minutami. Zresztą z boku najlepiej wychodzą zdjęcia, bo ryba ta ma na całym ciele piękne białe plamki – podobno po tym można rozpoznać poszczególne osobniki, bo układ kropek jest niepowtarzalny.
Całą tą teorię wyłożył nam ładnie divemaster “Tuna” (tuńczyk), ale jego wykład nie został w praktyce zastosowany, gdyż na znak kapitana całe około 20-osobowe towarzystwo wskoczyło na wariata do wody i popędziło w stronę wskazywaną przez kapitana nie zważając na hałas. Podobnie zrobiła ekipa z łodzi konkurencji i zaczął się zwariowany pościg za rekinem. Wyglądało to zabawnie. Dwudziestka dorosłych ludzi siedzi w wodzie wypatrując, jaki kierunek wskaże gość na łodzi, a potem zasuwa w płetwach jak na wyścigu przepychając się – kto pierwszy, ten lepszy. Po chwili widać już, że nic tam nie ma i wszystkie oczy znów kierują się na kapitana. Kapitan wskazuje kierunek i znów płyniemy. Po kilku takich akcjach jesteśmy wzywani z powrotem na łódź i zabawa zaczyna się od początku. W sumie odbyło się dziś kilka prób – w tym trzy zakończone sukcesem. Mogę więc powiedzieć, że widziałem 3 rekiny wielorybie. Pierwszy nie był duży, jakieś 4-5 metrów długości. Podpływaliśmy do niego z boku od tyłu i naprawdę było go dobrze widać , ale dość szybko zorientował się, że jest obserwowany (za dużo narobiliśmy zamieszania) i zszedł w głębiny. Drugiego widziałem tylko przez kilka sekund, bo był daleko i również schodził już na dół. Za to trzeciego kapitan namierzył nam bardzo dobrze (to ten, na zdjęciu obok), bo pokazał nam, gdzie się pojawi i wszyscy podpłynęliśmy do niego, gdy wychodził właśnie na powierzchnię. Był spory – wg mnie jakieś 7-8 metrów. Wyglądał niesamowicie w tej przejrzystej, oświetlonej słońcem wodzie, cały pokryty delikatnymi plamkami. Niektórzy wyrwali się jednak do przodu, aby zerknąć z bliska i weszli mu w pole widzenia. Rekin więc obrócił się leniwie w naszą stronę, spojrzał na wszystkich, kłapnął niegroźnie gębą (paszczą bym tego nie nazwał), zrobił w tył zwrot (na szczęście w dobrą stronę), przepłynął nam dostojnie przed nosami i zanurkował w głębiny pokazując swój wielki ogon. Przez chwilę był jeszcze niewyraźnym cieniem, aż został tylko wielki błękit. Niesamowite przeżycie!
Wkrótce pełna galeria!