Prawdziwe łasuchy zawsze znajdą sposób na łasuchowanie. Tym razem pretekstem była wizyta na targu rybnym w Sydney. Przed wizytą wyobrażałam go sobie na kształt skrzyżowania targu sycylijskiego (kamienna hala bez ścian, aby zapewnić wentylację) z środkowoamerykańskim – czyli wszystko leży na kamiennych blatach i nikt się specjalnie chłodzeniem nie przejmuje, bo towar schodzi jak gorące bułeczki. Tymczasem targ w Sydney okazał się wydarzeniem niemalże kulturalnym. Kamienna hala może przecież istnieć w wioskach Sycylii, ale nie w centrum Sydney, gdzie nawet rybki na sprzedaż muszą zyskać dodatkową oprawę. Stoiska ze wszystkim, co przynosi morze znajdują się w kilku pawilonach rozrzuconych na niewielkim placu.
Rozmaitość ryb, jakie można tam nabyć jest zadziwiająca: łososie, snappery, tuńczyki, mieczniki, płaszczki (tak, tak! :-)) i tysiące innych, których nie rozpoznaję i nazw nie udało mi się zapamiętać – wszystkie złowione tego samego dnia i chłodzone rozsypywanym co jakiś czas lodem. Na rybach zresztą wcale się nie kończy. Zza szyb swoje patyczakowate odnóża wyciągają langusty, homary i inne skorupiaki słodkowodne i morskie. Żywe kraby z powiązanymi szczypcami łypią groźnie ze skrzyń swoimi małymi oczkami zastanawiając się, co zrobią, jak dorwą w końcu jednego z przechodniów. Czerwienią się stosy krewetek. Na stoisku obok ktoś kupuje świeży, pachnący chleb, parę metrów dalej pysznią się ułożone w symetryczne piramidki owoce, o jakich się tylko zamarzy. Jeśli ktoś czuje się przytłoczony różnorodnością morskich stworzeń i zupełnie nie wie, jak się za nie zabrać, może zapisać się na warsztaty kulinarne, odbywające się kilka razy w miesiącu. Przykładowe tematy warsztatów: zupy z ryb i owoców morza, barbaque z owoców morza, owoce morza po tajsku etc. Prawdziwe łasuchy czasem jednak muszą zjeść coś tu i teraz, i dla nich właśnie przygotowano wiele kafejek z gotowymi daniami z morskich smakołyków. Pewnie łatwo zgadniecie, że nie oparłam się pokusie i musiałam spróbować czegoś smacznego.
Wybrałam wariacje na temat ostryg: świeże ostrygi pacyficzne (na surowo), ostrygi Kilpatrick i ostrygi mornay. Sam sos mornay, czyli upraszczając nieco sos beszamelowy z dodatkiem bulionu rybnego i żółtego sera, choć delikatny i tak zabija rewelacyjny smak mięczaka. Mówiąc krótko głównie czuć sos ładnie nalany do skorupki małża. To, że gdzieś na dole jest w nim zatopiona ostryga czekająca na odkrycie umyka z pewnością większości smakoszy. Jeszcze gorzej sprawa się ma z ostrygą Kilpatrick, którą przygotowuje się z bekonem i sosem Worcestershire. Tak pozornie wytworne składniki, a całość smakuje jak smażona mortadela ze skwarkami (czy ktoś w ogóle je takie paskudztwo?), nawet nie jak ostryga z mortadelą. Ostryga gnie w tym smaku bezpowrotnie. Niestety.
Niestety, bo świeże ostrygi… Świeże ostrygi przywodzą na myśl egzotyczne owoce. Wilgotne, śliskie i mięciutkie, choć bardzo delikatne, mają także i bardziej pikantne tony. Obficie skropione cytryną pławią się bezwstydnie w perłowych wannach w swojej ostatniej, luksusowej kąpieli. Mistrzynie kamuflażu, udają, że nie mają nic wspólnego z morzem, lecz że ich subtelność zrodziła się w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników miejscach. Taki smak broni się sam! Co tam mówię, broni. Jaśnieje dostojeństwem. I kto wpadł na pomysł, żeby do tego dodać bekon? Pewnie ten sam wielbiciel bekonu, który zaliczył ostrygę pacyficzną do organizmów inwazyjnych. Ja tam chętnie zrobię dla niej i jej koleżanek specjalną sadzawkę w łazience, byleby zechciała jakimś cudem osiąść u nas na stałe.
Bekon z ostrygami-zgroza! Ale cóż, najsmaczniejsze to surowe( są tacy, którym to nie wchodzi) i jedynie obficie skropione cytryną, co Twój genialny opis oddaje wyjątkowo wspaniale. Jadłam tylko jeden raz we Włoszech,więc żaden ze mnie ekspert.
Natomiast zostałam ich niewątpliwą fanką. A nawiązujac do naszego pobytu w Australii-przed laty to nasze łasuchowanie wszelkiego rodzaju owoców morza, a szczególnie niezliczonych odmian krewetek-różnie podanych skończył się znacznym przyrostem masy-
niestety naszych ciał-ale warto było!:)
Beata Twoje opisy sa powalajace…
„Obficie skropione cytryną pławią się bezwstydnie w perłowych wannach w swojej ostatniej, luksusowej kąpieli. Mistrzynie kamuflażu, udają, że nie mają nic wspólnego z morzem, lecz że ich subtelność zrodziła się w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników miejscach”
Jak tylko wrocimy do Sydney to zaraz ide na ten rybny targ, bo szczerze mowiac to jakos nigdy on na mnie wrazenia nie robil, ja wole zawsze takie bardziej dzikie targowiska o jakich w Sydney mowy nie ma. No coz my i tak przewaznie kupujemy ryby w Westfield w swojej dzielnicy Chatswood. No ale po przeczytaniu takiego opisu czegos co sie ma pod nosem, (szczegolnie, ze ja pracuje w Star City wiec nie daleko) to ma sie wrazenie, ze moze nie bylismy w tym miejscu co trzeba.
Masz prawdziwy talent, a moze powinniscie pomyslec o wydaniu ksiazki o Waszej podrozy, te wpisy jak najbardziej sie do tego nadaja.
Kasiu, jesteś wspaniała – dzięki za ostatnie zdanie. Ja ich od samego początku przekonuję, że powinni to wydać!!! Tego nawet nie trzeba jakoś specjalnie przerabiać do postaci książki, wystarczy po prostu wydrukować wszystkie wpisy po kolei – każdy jest genialny.
Na mnie “ostatnia, luksusowa kąpiel” też zrobiła olbrzymie wrażenie … zawsze wiedziałam że Beata jest dobrym fachowcem HR, wspaniałą żoną i matką i robi cudne zdjęcia, ale dopiero w podróży odsłoniła swój talent literacki.
O rany…… 🙂
Aha, zapomniałam dodać że opisy Błażeja też są SUPEROWE!!! Pozdrowionka 🙂
Czy bym coś takiego zjadł, to już inna sprawa, ale Twoje poetyckie opisy wyzwalają w mym żołądku soki trawienne, dobrze, że to pora obiadowa, to i jakoś przeżyję.
Pozdrawiam całą gromadkę
Nie tylko mam sciezki mego wiejskiego ogrodu na Piaskach {CapeCod, Massachusetts (pl.wikipedia.org/wiki/Cape_Cod – Polska)} ,,usiane” pustymi ostrygowymi muszlami , ale tez mieszkam na polwyspie, ktory otacza w pewnej czesci slynna zatoka Chesapeake.
Półwysep otoczony jest od północnego wschodu rzeką York, od wschodu zatoką Chesapeake, od południa zatoką Hampton Roads oraz od południowego zachodu rzeką James (pl.wikipedia.org/wiki/Półwysep_Wirginia). Polwysep ten jest ,,ostrygowym rajem”.
Ostrygi zyja wzdloz calego atlantyckiego brzegu Ameryki: od Florydy az po Kanade. Nie jestesmy jedynymi, ktorzy doceniaja walory (smak) tych malzy, bowiem przez wiele tysiecy lat ostrygi byly zbierane przez miejscowych Indian (Chickahominy) i stanowily spora czesc ich dan. Swiezo lowione ostrygi mozna kupic niemalze w kazdym spozywczym sklepie, nie mowiac juz o rybnych sklepach na Polwyspie Delmarva. (Warto tez zwiedzic slynne targi rybne w Nowym Jorku (Fulton Fish Market), Seattle Pike place Fish Market). Czytalam, ze wszystkie ostrygi sa biologicznie takie same, smakuja inaczej pod wplywem miejscowych warunkow, podobnie jak tego samego gatunku winogrona, ktore smakuja inaczej pod wplywem miejscowej gleby i klimatu. Tutaj najczesciej podawane sa surowe z cytryna i surowym tartym chrzanem, surowe bez dodatkow, takze smazone z sosem tatarskim (nie przepadam), czy tez jako zupę z ostryg {(Oyster stew) http://www.foody.pl/strony/1/i/783.php}. Na Dzien Dziekczynienia (Thanksgiving) czesto podawany jest pieczony indyk z farszem z ostryg. XOXO Pozdrawiam Gabi
P.S. Niestety nie znalazlam nikogo z Polska komorka…
Ale Wam dobrze, Gabi :-). A u nas ostryg chyba nie ma…
Z chrzanem? – to brzmi baaardzo ciekawie…
Jakie pyszne jedzonko na zdjęciach.