Kącik łasucha – zalety biwakowania w Stanach

30 września 2009

Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec z rodziny biwakującej obok i zapytał, czy mamy ochotę na s’more. Zrobiłam dość głupią minę, bo nie miałam pojęcia czego się można spodziewać. Z opisu jednak wynikało, że może być to rzecz smaczna, więc się zbrataliśmy z amerykańską rodziną do tego stopnia, że nie dość, że zjedliśmy po s’morsie, to jeszcze zostaliśmy fachowo przeszkoleni, jak się go przyrządza. Ponieważ w Polsce powoli zaczynają się jesienne chłody, a więc sezon na ogniska i grillowanie w pełni, podajemy łatwy i szybki przepis na smakołyk, którym zajadają się tu dzieciaki.

S'morsy się robią Na s’morsy w wydaniu klasycznym składają się trzy podstawowe składniki: Po pierwsze: marshmallows (do kupienia także w Polsce, są to białe gumowate pianki z syropu fruktozowego, bardzo lubiane przez dzieci) – wypróbowaliśmy je już w Gwatemali na wulkanie Pacaya. Po drugie: mleczna czekolada w podzielona na kostki. I po trzecie: prostokątne ciasteczka rozmiaru naszego chlebka chrupkiego, zrobione z ciemnej mąki i najlepiej z dodatkiem miodu, z charakterystycznym nacięciem w połowie ciasteczka. Mam wrażenie, że takich ciasteczek w Polsce nie ma, ale moim zdaniem śmiało można użyć ciasteczek owsianych z drobno zmielonej mąki o średnicy około 5-7cm. Przygotowanie jest niezwykle proste: ciasteczko kładziemy na grillu, a na ciasteczku kładziemy kostkę czekolady.

Produkt gotowyOdczekujemy chwilę, aż czekolada będzie miała konsystencję półpłynną, a ciasteczko będzie zrumienione od spodu – nabierze wtedy boskiego lekko orzechowego smaku. W międzyczasie na patyk nadziewamy (tak jak kiełbaskę) marshmallowa i pieczemy nad żarem.  Ma zmięknąć i lekko się przyrumienić – będzie się wtedy lekko ciągnął i lepił do palców. Jak się zapali, to nie szkodzi – należy szybko płomień zdmuchnąć i jeśli konsystencja jest dobra, to marshmallow jest gotowy (niektórzy z ekipy 4B to nawet palą marshmallowy celowo :-)). Ściągamy więc z grilla nasze gorące ciasteczko z roztopioną (ale nie rozlaną) czekoladą i na czekoladzie kładziemy upieczoną piankę, przykrywamy drugim ciasteczkiem (lub przełamujemy, jeśli mamy klasyczne s’morsowe ciasteczka), lekko zaciskamy i obracając delikatnie wyciągamy kijek. Jemy od razu, na gorąco i w dowolnych ilościach ;-). Może kaloryczne, ale jaka pychaaaa!

I jeszcze na koniec rada: najważniejsze  w smorsach jest ciasteczko – ze zwykłych herbatników nie wyjdzie taki sam rarytas. Ciasteczko koniecznie musi być z ciemnej mąki, i musi być zarumienione od gorąca (może odcisnąć się na nim kratka grilla – będzie jeszcze smaczniejsze…). Jak dla mnie smorsy mogłyby być też bez marshmallows – prażone ciasteczko z mleczną czekoladą satysfakcjonuje mnie w zupełności.


If you’re going to San Francisco…

28 września 2009

Mgła nad oceanem… jednym z pierwszych zdań, jakie usłyszysz będzie: “Jutro będzie mgła”. Choć to Kalifornia, to jednak mieszkańcy narzekają na pogodę i, prawdopodobnie, mają ku temu powód. Kilkukrotnie natknęliśmy się w różnych sytuacjach i źródłach na przytaczane stwierdzenie Marka Twaina, że najchłodniejsza zima, jaką przeżył, to lato w San Francisco.

Mgła, jak mieliśmy się okazję przekonać, przynosi zimno oraz znaczące pogorszenie widoczności i nastroju. Przynosi także niespotykane widoki. Szczególnie, gdy się podnosi lub rozwiewa. Mieliśmy szczęście, bo w czasie naszego pobytu mgła pojawiała się rano i wieczorem, pozostawiając słońcu pozostałe pory dnia.

Płetwy w słoikach Kiedy dotarliśmy do chińskiej dzielnicy, świeciło słońce, było gwarno i handel trwał w najlepsze. W tajemniczym sklepie (wszystko po chińsku) sprzedawano suszone grzybki (nie wnikaliśmy, czy halucynogenne), suszone ślimaki i żeńszeń, w różnych rozmiarach i w różnych cenach, tak średnio 700 dolarów za funta, ale bywały i takie za 2400 dolarów za funta. Wyciąg z żeńszenia jest składnikiem  lekarstw i herbatek, ale do czego używa się tego za 2400$ funt? – oto jest zagadka dla prawdziwego detektywa. W wielkich słojach na kupców oczekiwały też płetwy rekina, ogórek morski (sea cucumber – rodzaj gąbki morskiej nazywanej także oślą kupą, bo jako żywo tak właśnie wygląda) i tysiące innych tajemniczych i niezidentyfikowanych specyfików medycznych, których nazwy były wypisane ręcznie na karteczkach chińskim alfabetem. Niestety w sklepie nie można było robić zdjęć, może ze względu na konkurencję, a może na obrońców praw zwierząt. Płetwy rekinów uzyskiwane są bowiem w niezwykle okrutny sposób – rekin jest chwytany w sieć, odcina się mu płetwy i okaleczone zwierzę wrzuca do morza – ranne i pozbawione płetw opada na dno i ginie. Sprawa jest więc jasna i potencjalny bojkot Greenpeace w zupełności zrozumiały. Kilka ulic dalej sklep z mięsem i rybami od razu nam przypomniał Amerykę Łacińską, bo zapachy podobne, nieład podobny i ogólny klimacik zbliżony. Mrożone ryby porozkładane w wielkich plastikowych pojemnikach, a świeże, sporawe rybki jeszcze ruszające skrzelami leżały na drewnianych deskach przy wąskich wyjściach. Jedna z nich w ostatecznej próbie uwolnienia się machnęła ogonem i z plaskiem (nie pluskiem) wylądowała mi pod nogami. Niestety zaczęłam wrzeszczeć zupełnie odruchowo, co przyciągnęło spojrzenia kilkunastu par skośnych oczu, bo kto by tam wrzeszczał w takiej sytuacji. Na pocieszenie kupiliśmy sobie fioletowych śliwek (przypominały nam polskie) i świeżych daktyli – potem pomaszerowaliśmy dalej, na nabrzeże.

Nabrzeże Tam dla odmiany skomercjaizowane było wszystko, choć trzeba przyznać, że zachowano jednak urok tego miejsca. Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się sklepy, a na samym końcu czekała niespodzianka – częściowo ucywilizowana kolonia lwów morskich. Ucywilizowanie oznaczało, że zamiast wylegiwać się na skałce, kolonia pływała sobie na kilkunastu tratwach zakotwiczonych w regularnych odstępach przy molo. Foczy (lwi?) tłumek znajdował się w stanie równowagi chwiejnej – co chwilę jakiś przedstawiciel spadał do wody lub był do niej zrzucany, a inny w tym samym czasie wdrapywał się niezdarnie po ciałach pobratymców szukając choćby odrobiny wolnego miejsca. Trwały kłótnie i przepychanki, gwar był taki, że pewnie docierał do widocznego z nabrzeża Alcatraz.

Haight Następnego dnia pojechaliśmy do Haight, dawnej dzielnicy hippisów. Rzeczywiście hippisi dalej są, ale przedział wiekowy jakby już nie ten. Na samym początku Haight minęliśmy rządek zbierających na piwo z sukcesem poprzednich tego typu działań wypisanym na twarzy, ale zanim jednak na dobre weszliśmy w Haight wciągnęło nas na dobre do sporego sklepu muzycznego z używanymi płytami. Cała dzielnica pełna jest sklepików z hinduskimi artykułami, sprzętem muzycznym i shisho-podobnym, sklepami muzycznymi i knajpkami różnych narodowości. Maszerując po dzielnicy łacińskiej, natknęliśmy się na festiwal Greków odbywający się przed grecką cerkwią, parę metrów dalej wisiało ogłoszenie o Oktober Fest.

Tradycja i nowoczesność Jak widać każdy znajdzie coś w tym mieście coś dla siebie. Widać to także na parkingu koło Golden Gate, gdzie zdjęcia robią Hinduski w sari, Brytyjczycy w sportowych samochodach żywcem wyjętych  z Top Gear, Japończycy z maleńkimi aparatami i mnisi buddyjscy. Z tymi mnichami też bywa zabawnie. Ten, którego spotkaliśmy pod Golden Gate musiał sprawować ważną funkcję, bo miał jednego, młodszego, który się nim wyraźnie opiekował i drugiego w cywilu (mnicha czy “opiekuna” od bratniego narodu chińskiego?) intensywnie kręcącego film. Ulegając być może urokowi chwili, dogadał się z Brytyjczykiem w czerwonej, wypłowiałej bejsbolówce i uśmiechnięty pozował do zdjęć w sportowym roadsterze. W końcu San Francisco ma swoje prawa.

Galeria zdjęć gotowa czeka tutaj


Miś uszatek

24 września 2009

Salton Sea Pokręciliśmy się nieco po uroczej Arizonie i dzięki gościnności naszych tamtejszych gospodarzy (jeszcze raz strasznie dziękujemy z prawdziwie polskie przyjęcie!) zwiedziliśmy zakątki, które normalnie umknęłyby naszej uwadze. Zdjęcia do zobaczenia w galerii z Arizony. Potem już zgodnie z planem ruszyliśmy do Kalifornii, która przywitała nas upałem (wjeżdżaliśmy od południa przy samej granicy meksykańskiej) oraz czymś smacznym – ale ten temat opisał już nasz dyżurny łasuch. Przemknęliśmy obok Salton Sea, wielkiego słonego jeziora położonego w jednej z największych w USA depresji, gdzie koło godziny piętnastej było nie do wytrzymania gorąco i słono. Od razu odechciało nam się Doliny Śmierci – stwierdziliśmy, że możemy uznać, że niemal byliśmy. Pojechaliśmy więc prosto do Sequoia National Park, gdzie od razu pierwszego dnia spotkaliśmy … misia uszatka.

Z ostrzegającego plakatu w Visitor Center Miś uszatek jest miły, słodki, puchaty i leniwie porusza się na 4 łapach. Łazi po lesie, szlakach, drogach i kempingach. Zagląda do pudeł z jedzeniem i wyżera smakołyki. Grzebie w kubłach na śmieci. Zgrabnym ruchem wielkiej łapy “otwiera” szyby w samochodach i pożera zostawione na siedzeniach batoniki – oczywiście jeśli ktoś jest tak głupi, aby je tam zostawiać w słońcu. Najczęściej są więc w pudełku z tyłu samochodu. Misiowi to nie przeszkadza. Wejdzie do auta przez otwartą szybę, przelezie przez tylny fotel i wynajdzie wszystko co smaczne (dlatego też samochody z nadwoziem typu sedan są trochę lepsze pod tym względem). Miś uszatek zwyczajowo i z natury jest bardzo sprytny i uparty. Lubi jeść. W brzuszku burczy mu wciąż. Ludzi się nie boi, bo gdy stanie na tylnych łapach to jest od nich większy. Gdy ryknie to tym bardziej wszyscy znikają. Zabawne, ale informacja na kempingu głosi: jeśli miś zabierze ci jedzenie, to nie należy próbować mu go odbierać (ciekawe który odważniak by próbował).

Antymisiowa skrzynia Zamiast zabierać misiowi jego kąski należy za to dbać o to, aby miś do jedzenia dostać się nie mógł i tu w Kalifornii sposoby prowadzące do tego celu są już posunięte dość daleko. Dotychczas spotykaliśmy już ostrzeżenia przed misiami w parku narodowym Great Sand Dunes (u podnóża gór), ale tu jesteśmy na wysokości ponad 2000 metrów w zasadzie w środku gór i to bardzo dzikich i niedostępnych. Do parku prowadzi tylko jedna droga od zachodu obejmująca swym zasięgiem jakąś 1/5 parku, a obszar wielkości około 100 na 50 kilometrów jest praktycznie całkowicie odcięty od świata i pozbawiony ludzi (prócz kilku szlaków pieszych prowadzących wysoko w góry). Słowem: raj dla misiów. 🙂 Ostrzeżenia przeciw tym wielkim zwierzętom są wszędzie. I to właśnie głównie polegające na tym, abyśmy w odpowiedni sposób przechowywali jedzenie oraz wszelkie produkty, które wydzielają zapach. Na kempingach i parkingach przygotowane są specjalne misioodporne skrzynie (zdjęcie powyżej) w których należy przechowywać wszystko: jedzenie i wszelkie (łącznie z zamkniętymi puszkami), kosmetyki, środki przeciw owadom, pieluszki dla dzieci, płyny do mycia, świeczki, garnki, napoje (piwo też), przenośne lodówki, pudełka i wszystko to, co mogło stykać się z jedzeniem lub mieć jakikolwiek zapach. Po co to wszystko? Gdyby misie mogły dostać się do jedzenia tak łatwo, to nauczyłyby się, że w pobliżu ludzi są smaczne kąski i na pewno odwiedzałyby kempingi i parkingi częściej. A wówczas stałyby się agresywne i trzeba byłoby takie osobniki … zlikwidować.

Specjalne pojemniki antymisiowe dla nocujących na dziko Stąd prawo obowiązujące Kalifornii: jeśli pozostawisz jedzenie w samochodzie, czy na kempingu, a nie w misioodpornej skrzyni, to nie dość, że miś przyjdzie, rozwali ci samochód i zje zapasy – stan Kalifornia wlepi ci na dodatek mandat, karę i/lub wsadzi do więzienia, a park ranger na dodatek opierniczy cię tak, że ze wstydu schowasz się pod ziemię. Zabezpieczanie się przed misiami traktują tu bardzo poważnie i po kilku rozmowach z rangerami tłumaczącymi nam co i jak oraz po przeczytaniu tych wszystkich ostrzeżeń trzymamy się na baczności. Są niewątpliwe ułatwienia. Kubły na śmieci mają łańcuchy przy klapach albo sprytne klamki, które trzeba podważyć przeczytawszy wcześniej opis. Wejścia do toalet są na metalowe (czyli śliskie) klamki w kształcie kuli – tylko człowiek jest w stanie złapać je ręką i przekręcić. Również skrzynia antymisiowa otwiera się na sprytny zatrzask lub sporą wajchę z zapadką obsługiwaną nieintuicyjnie. Nic się nie może dać otworzyć prosto, bo miś uszatek tylko na to czeka. Idą na dalszą eskpadę trzeba mieć specjalny misioodporny kanisterek otwierany za pomocą zamka z wycięciem na monetę (wieszanie jedzenia w worku na gałęzi nie skutkuje – misie już się nauczyły dobierać się do takich worków). Żaden miś nie da podobno temu zamkowi rady. A! Przy okazji to tutaj występują dwa typu misiów uszatków: brunatny i szary (czyli inaczej grizzly). Oba równie przyjemniackie i sprytne. 🙂

Bliskie spotkania z uszatkiem 1Wczoraj na popołudniowym spacerze po lesie (w zasadzie w drodze do gigantycznego lasu pełnego sekwoi) spotkaliśmy w sumie 6 misiów uszatków w ciągu 3-4 godzin. Jeden przeszedł nam przez szlak jakieś 50 metrów od nas i poszedł w las. Drugi w drodze powrotnej (już zaczynał się wieczór) spacerował sobie jakieś 30 metrów od nas po drodze prowadzącej do parkingu. Zrobiło się groźnie tym bardziej, że ludzi wokół już nie było. Trzeciego spotkaliśmy przy samym parkingu, gdy kręcił się w okolicach toalet (to był ten czarny, po pozostałe były chyba brunatne). Była już jakoś osiemnasta i zaczął powoli zapadać zmrok. Postanowiliśmy (jakoś tak dość szybko i zgodnie) nie wracać szlakiem przez las (samochód mieliśmy na innym parkingu, jakieś 4 km dalej) tylko drogą. Po przejściu kawałka szosą zauważyliśmy jakieś 50m w las mamusię misia z dwojgiem małych wesoło baraszkujących w krzakach (mamusia wyraźnie coś wygrzebywała łapą). Jak wiadomo mamusia z dziećmi to strach razy dwa, wiec zrejterowaliśmy za pomocą opcji autostopu w postaci niemieckich turystów ze sporym vanem, którzy chcieli owszem pójść na wieczorny spacer, ale po zobaczeniu misia na parkingu zawrócili i uznali, że … jutro też jest dzień.

Odstraszacz misiowy Stockpot model 555 (Made in Peru) Jakoś odeszła nam ochota na dłuższe górskie eskapady w kolejnych dniach. Już na kempingu dzieciaki szybciutko spreparowały domowej roboty odstraszacz na misia (garnek z łyżką, zdjęcie obok), który przechowujemy co noc w namiocie na wypadek odwiedzin futrzanego przyjaciela. W razie spotkania z misiem należy bowiem czynić spory hałas głosem i garnkami. Zresztą wcześniej ranger z uśmiechem na ustach powiedział nam, że możemy odstraszać misa nawet po polsku – im to obojętne, bo są wielojęzyczne. 🙂 Nie da się ukryć, że przez 2 noce z rzędu miły ranny ptaszek miś uszatek przychodził na kemping koło szóstej i próbował otwierać jakieś skrzynie lub dobierać się do zapasów jakiegoś kamperowicza (dla mnie łomot był bowiem bardziej plastikowy niż metalowy). Skończyło się na latarkach świecących w ciemnościach, nagłym włączaniu silnika w kamperze sąsiada i późniejszych podekscytowanych, porannych rozmowach przy toalecie. Nasz odstraszacz model 555 nie musiał być użyty, bo do naszego namiotu miś jakoś nie przyszedł. I całe szczęście.

Swoją drogą warto było przecierpieć misiowe strachy na lachy, aby zobaczyć taki las:

Galeria z Sequoia, Kings Canyon i okolic też już jest dostępna. Zapraszamy!


Kącik łasucha – (dygresje niekontrolowane) – pogranicze Meksyku i USA

20 września 2009

Green chile wersja testowaKiedy jechaliśmy do Stanów cieszyliśmy się niezmiernie, że oprócz lokalnych specjałów znów zjemy coś meksykańskiego. Kilka razy spróbowaliśmy różnych specjałów: a to enchilady, a to empanady, a to quesadille. Jednak wciąż nie było to to, o co nam chodziło. W wielu przypadkach dania były podawane z dużą ilością topionego żółtego sera, bardzo często był to cheddar – pomarańczowy, pełnotłusty ser amerykański, pyszny prosto z lodówki, jednak na gorąco choć smaczny – to jednak tłusty. Burritos, tortille zawijane z różnymi nadzieniami, były zdecydowanie najlepsze, więc popróbowaliśmy różnych odmian i w Nowym Meksyku i w Utah. I jeszcze na dodatek robiliśmy je też własnoręcznie z kurczakiem i jajkiem sadzonym w środku (Błażej tu robił za mistrza). Właśnie w Nowym Meksyku spróbowaliśmy sosu z zielonych papryczek chile (green chile stew), podawanego właśnie do enchilad, tym razem nadziewanych duszonym bakłażanem i wołowiną. Zasmakowało bardzo, więc tylko kwestią czasu było kiedy spróbujemy tego specjału znów.

Misja św. KsaweregoPędząc po pustyniach południowej Arizony i Kalifornii (pamiętacie 15.10 do Yumy lub jego remake z Rusellem Crowe?), niezmienionych od czasu, gdy rewolwerowcy tacy jak Billy the Kid robili tu, co chcieli, nabraliśmy ochoty na meksykańskie jedzenie, szczególnie po pysznej kolacji z tacos, jaką ugoszczono nas w Phoenix (bardzo dziękujemy!:-)). Meksykańskie klimaty to coś, co nam pasuje bardzo, a w Arizonie jest tego sporo. Bardzo nam zapadła w pamięć wizyta w misji Św. Ksawerego niedaleko Tucson – choć oficjalnie Stany, to jednak to już był Meksyk. Zajechaliśmy na wyprażony słońcem parking w rezerwacie Indian Tohono. Wokół kompletna pustka, ale jakaś muzyczka pogrywa z bliżej nieokreślonego miejsca. Wg przewodnika miały być stragany z pamiątkami, ale jest zupełnie pusto, sklecone z gałązek stragany stoją samotne, po handlujących nie ma śladu, więc jest jeszcze fajniej, a na placyku, w tej kompletnej pustce stoi kościółek, bardzo swojski zresztą, drzwi otwarte, w środku pomalowane ściany, święci w ubrankach, jak to było w Ameryce Łacińskiej, jakiś chłopak o indiańskich rysach przyszedł się pomodlić. Dookoła pustynia, słońce praży bez litości, kaktusy wokół kościelnego murku… Dla mnie bajka…

Ta pustynia ma jeszcze drzewka ale nic poza nimiWracając do tematu (prawie)… Jechaliśmy drogą numer 8 (Highway 8), która w południowo-wschodnim rogu Kalifornii  biegnie wzdłuż granicy z Meksykiem. Po obu stronach mijaliśmy pustkowia i pustynie – piaszczyste, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, z olbrzymimi wydmami oraz kamieniste porośnięte kłującymi zaroślami, w których zapewne roi się od grzechotników i małych gryzoni zwanych pustynnymi szczurami. Nawiasem (kolejnym) mówiąc, w filmie “Wieża Babel” jest scena, która mi zapadła głęboko w pamięć, kiedy meksykańska niania zostawia dwoje amerykańskich dzieci pod jakimś krzaczkiem na pustyni i sama idzie szukać pomocy – jeśli ktoś chce wiedzieć jak wyglądają tu pustynie, to tam dość dobrze jest to pokazane. I to tak, że się całkiem zimno ze zgrozy robi… Czulibyśmy się zupełnie jak w westernie, gdyby nie liczne kontrole drogowe. Zatrzymywano samochody, niekiedy sprawdzano nasze paszporty lub pytano o obywatelstwo. Widać, że granica jest tuż tuż, a częste patrole wskazują, że jednak jacyś szaleńcy decydują się na jej nielegalne przekraczanie nawet w tak nieprzyjaznych warunkach jak setki kilometrów kwadratowych piachu i czterdzieści parę stopni Celsjusza w cieniu.

Burrito pastor W każdym razie pędzimy sobie autostradą, pędzimy, aż w końcu zajeżdżamy do miasteczka Holville. I przykuwa naszą uwagę szyld ogłaszający, że pod zadanym adresem podawane są dania meksykańskie. W sumie dziwić się nie należy, bo angielskiego to tu już prawie nie widać. Wchodzę. Miejsce jakoś średnio zachęcające, bo wygląda na zwykły fast food, trochę śmierdzi smażonym olejem, wystrój nieco zużyty i mocno barowy, menu lekko odrapane. Ale nic to. Nie takie rzeczy już widzieliśmy. Przede mną dystrybutor z horchatą i jamaicą, od razu kojarzonych z Meksykiem. Tablica ogłoszeń po hiszpańsku, klienci przy stolikach nawijają po hiszpańsku, już z tego wszystkiego mój mózg lekko zwariował i angielskiego zapomniałam przy zamawianiu, bo mi się włączyło, że po hiszpańsku trzeba.  Nic to po raz drugi. Zamawiam burritos pastor i, wyczekane tak bardzo burritos chile verde (czyli zielone chili), chwilę czekam dość sceptycznie obserwując wysiłki pani, która niespiesznie przygotowuje mi nasz posiłek. Biorę na wynos, bo droga jeszcze przed nami daleka. Chwytam woreczek z zawiniętymi folię burritos, proszę o dodatkową salsę i już mnie nie ma.

Burrito chile verdeZanim jednak o doznaniach niemalże metafizycznych, kilka słów wstępu dla tych, którzy tortilli jeszcze nie jedli. Nie przypomina ona zupełnie naszych naleśników.  Kukurydziana lub pszenna (pełnoziarnista lub biała) jest podstawowym artykułem spożywczym w Ameryce Łacińskiej często zastępującym chleb. Najmniejsze tortille jakie jedliśmy miały 10 cm średnicy, największe – 30-35cm. Tortille wyrabiane ręcznie z ciasta o konsystencji podobnej do ciasta kruchego, ale pozbawionego tłuszczu opiekane są na rozgrzanej metalowej blasze. Można je kupić na każdym targu Ameryki Łacińskiej i w wielu sklepach w Stanach, ale najlepsze są te wyrabiane ręcznie i opiekane tuż przed posiłkiem. W smaku są lekko twardawe, białawe w środku i dość neutralne w smaku, przez co stanowią znakomite tło różnych pikantnych pyszności. Tak było i tym razem. W samochodzie po pierwszym kęsie przeżywamy prawdziwe objawienie. Owinięte dość niestarannie burritos pastor wypełnione są wieprzowiną ze sporą ilością przypraw (dominuje czerwone chili) upieczoną na specjalnym quasi-rożnie, tak jak kebab. Mięso przygotowane tak jak do tacos al pastor, ale ostrzejsze, bardziej aromatyczne i bez ananasa. Pikantne, wilgotne w środku w pszennej pełnoziarnistej chyba tortilli smakuje jak niebo w gębie. Moje burrito oprócz mięsa ma sos z zielonych papryczek – konsystencja podobna do duszonych warzyw (cukini, papryki), ale kolor zielony, całość bardzo soczysta, sos przyjemnie piecze w usta, wyraźnie czuję smak zielonej kolendry, który tak bardzo lubię w kuchni meksykańskiej. Porcja spora, w zupełności wystarczająca na lunch. Co za radość dla podniebienia!


Sam na sam z tarantulą

19 września 2009

Dzień dobry Państwu!

mój autoportret. T.Z. PajęczakNazywam się  Delia Rumianek i jestem redaktorką gazety “Arania”. Dzisiaj na zlecenie TVR Smors przeprowadzę dla państwa wywiad z panią Tarantulą Z. Pajęczak.

Witam Panią serdecznie pani Pajęczak!

– Dzień Dobry, Dzień Dobry, Droga pani Delio.

– A, więc czy może nam pani opowiedzieć coś o  sobie?

– Ależ oczywiście, nie ma sprawy.

– Wspaniale! Przede wszystkim chciałabym usłyszeć coś o Pani rodzinie.

– Ależ tak. W naszej obszernej rodzinie Pajęczaków znajdują się min.: kleszcze, roztocza, skorpiony, oraz my, czyli pająki. Nie wszyscy nosimy to samo nazwisko, ale czasami się to zdarza. Raz jeden na przykład szłam sobie najzwyczajniej świecie ulicą, aż tu nagle zaczepia mnie pewien skorpion i bezczelnie pyta “Witaj paniusiu !Jak się pani nazywa?” “Tarantula  Z. Pajęczak . A bo co?” – odparłam – “A bo widzi pani ja nazywam się Franciszek S. Pajęczak. Jak widać chyba jesteśmy spokrewnieni.” “Wątpię! Codziennie spotykam z tuzin ludzi którzy mają tak na imię!” – odparowałam i odeszłam.

Tak naprawdę to był pierwszy, który nosił to samo nazwisko, ale myślę że taka nieścisłość nie sprawi mu problemu.

-  To wspaniale, ale dlaczego niektórzy mają na nazwisko Pajęczak, a inni nie?

-  Dzieje się tak dlatego, że pewne rodziny są no … bardziej starożytne. Te rodziny, których historia sięga początków świata przyjęły wspólne nazwisko: Pajęczak. Tak zrobiła moja rodzina i rodzina Franciszka S..

-  Rozumiem. Czy mogę spytać o wasz …hmmm…  sposób zamieszkania?

– Ach tak to bardzo dobre pytanie. A więc w przeciwieństwie do innych pająków nie przędziemy pajęczyn, lecz mieszkamy w norach.

– No, tak ale skoro nie budujecie pajęczyn, to w jaki sposób polujecie?

– Ot, po prostu napadamy na ofiarę, rzucamy się na nią i wstrzykujemy jad. Następnie wstrzykujemy soki trawienne,

czekamy chwilę i jemy.

– A po co te soki trawienne?

Wanted dead or aliveTarantule mają bardzo małe usta, a więc musimy, w przeciwieństwie do was – ludzi, trawić jedzenie na zewnątrz ciała. Gdy ofiara już się strawi po prostu wysysamy z niej co się da.

– A tak ogóle na co polujecie ?

– Nasz pokarm stanowią między innymi: chrząszcze, świerszcze koniki polne i tym podobne żyjątka.

– Ho ho! Jak widzę jesteście postrachem wszystkich owadów. Strzeżcie się insekty!!!

– A tak się składa że nie, pani Delio. Jest jeden owad, który dla nas, tarantul, jest najniebezpieczniejszym drapieżnikiem na świecie i zawsze zwycięża. Nazywa się tutaj tarantula hawk (osa z rodziny nastecznikowatych) i należy do rodziny os. Z reguły nie jest drapieżnikiem, ale raz w roku na pewien okres staje się groźnym mordercą. Paraliżuje tarantulę swoim jadem, następnie składa w jej brzuchu jedno jajko. Zakopuje tarantulę razem z jajem i odlatuje. Gdy larwa się wylęgnie zjada sparaliżowaną tarantulę od środka. Właśnie w ten sposób zginął mój kuzyn z Anglii Nicolas S. Pajęczak. Dla każdego jajka osa musi ubić jedną tarantulę, więc corocznie od jednej osy umiera od 6 do 80 tarantul. Droga pani Delio, czy coś się stało? Jest pani taka blada.

– Nic, nic … Alicjo moja droga, czy mogłabyś podać mi szklankę wody? A więc pani Tarantulo możemy kontynuować wywiad.

– Dobrze, ale może już byśmy niedługo kończyły? Chyba musi pani położyć się do łóżka.

– W porządku. Chyba rzeczywiście mi się to przyda. Dziękuję Alicjo. Więc życzę miłego dnia droga pani Pajęczak.

– Dziękuję i nawzajem pani Delio.

Niniejszy wywiad ukarze się za dwa dni w czwartkowym wydaniu gazety “Arania”. Serdecznie zapraszam do przeczytania. Wszystkim wiernym czytelnikom i nie tylko życzę wspaniałego dnia . Do widzenia.


Taniec plemienny

15 września 2009

TaniecDo Window Rock, stolicy rezerwatu Nawajów, dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Kupiliśmy bilety wstępu nie bardzo wiedząc zresztą, jak będzie wyglądać cała impreza. Na rękach wbito nam czarnym tuszem okrągłe pieczątki. Wszyscy byli trochę jakby jeszcze zaspani, słońce świeciło, karuzele na wesołym miasteczku kręciły się ospale, a wzdłuż drogi dojazdowej stały samochody i porozbijane były tu i ówdzie zwykłe namioty turystyczne – w tak zaimprowizowanych, niezliczonych budkach można było kupić przekąski i napoje gazowane. W kilku barakach nieopodal porozkładane były stoiska szkół, przychodni, instytucji rządowych i grup muzycznych, a zaraz obok prowadzono też akcje uświadamiające dotyczące AIDS i narkotyków. Niedaleko odbywały się przesłuchania do wieczornego konkursu, goście w dżinsach i koszulach z niewielkimi ozdobami z piór tańczyli w rytm podawany przez śpiewających. O pierwszej zaczęło się rodeo – jedno z kilku w czasie trwania targów – zwycięzcy mieli wziąć udział w finałowym rodeo następnego dnia. Na trybunach siedziały dzieciaki z rodzicami podgryzając watę cukrową w syntetycznych kolorach, pijąc coca-colę, zajadając smażoną cebulę, corndogi (smażone parówki w cieście kukurydzianym) i osłaniając się od słońca zwykłymi parasolkami. Dało się zauważyć, że taki tryb życia nie sprzyjał zdrowiu – ilość osób ze sporą nadwagą był zaskakujący, szczególnie porównując obecny stan do magicznych w wyrazie zdjęć sprzed kilkudziesięciu lat. Konie szalały, indiańscy kowboje z szybkością błyskawicy wiązali cielaki i uciekali spod kopyt byków albo obijali sobie kręgosłupy z imponującym uporem usiłując utrzymać się na wierzgających ogierach. Rodeo było fascynujące, ale później znów zrobiło się sennie – doroczny zjazd Nawahów rozkręcał się powoli. Stwierdziliśmy, że wrócimy wieczorem, już na właściwe powwow.

Kolorowe niebo kolorowy strój Wieczorem samochodów było dużo więcej, a miejsc na parkingu prawie wcale. Święto już trwało. Na arenie między metalowymi rozkładanymi trybunami tańczyło rytmicznie, ponad 100 osób – kobiet, mężczyzn, dzieci z numerami uczestników przypiętymi do przepięknych strojów. Stroje zrobione z piór, koralików i barwnych tkanin, w wielu miejscach były obwieszone metalowymi grzechotkami. Niektórzy z tancerzy mieli twarze wymalowane białą farbą. Całość jednak zupełnie nie wyglądała jak konkurs, raczej jak wydarzenie towarzyskie – dookoła poustawiane były stoliki przy których siedzieli w swoich pięknych strojach występujący, zaraz obok kolegów w dżinsach. Można byłoby przysiąc, że niektórzy wybrali się na spacer albo na ploteczki. Panowała przyjazna atmosfera, uczestnicy imprezy witali się, rozmawiali i uśmiechali się do siebie. Ubrany w strój w brązowej tonacji Indianin podszedł do Błażeja i Bernasia i zaprosił ich do tańca międzyplemiennego – mieli w rytmiczny sposób przestępując z nogi na nogę okrążyć plac obowiązkowo zakreślając pełne koło. 2B wniebowzięci pokiwali się trochę we wszystkie strony i kazali robić sobie zdjęcia (z tym to już ciężko było,  bo na arenie tłum). Śpiewacy recytowali, (może śpiewali?) tradycyjne pieśni indiańskie. Znaleźliśmy się w trochę innym świecie, wyobraźnia nam pracowała niezwykle intensywnie i przypominały się wszystkie książki o Indianach czytane w dzieciństwie (pomijam tu współczesne akcenty, bo przecież o ogólny wydźwięk, a nie o szczegóły tu chodzi).

Nie mogłam jednak nie pomyśleć o relacji jednego ze świadków tańca ducha w Wounded Knee Creek ponad 100 lat temu. Tańca, który budził paniczny strach białych, chociaż Siuksowie zamknięci w rezerwacie byli zdziesiątkowani i niedożywieni. Tańca pełnego tęsknoty za prerią pełną bizonów i nieskrępowaną wolnością. I nie mogłam nie pomyśleć o tym, co się wtedy stało. Czy podczas plemiennych powwow ktoś jeszcze pamięta o Wounded Knee Creek?

Pełna, poruszająca relacja z wydarzeń w Wounded Knee Creek w książce “American Indians Myths and Legends” (redakcja: Richard Erdoes).

Streszczenie wydarzeń w języku polskim tu.

Galeria z Annual Navajo Nation Fair tutaj.

Zapraszamy również na filmki: