Palcem po mapie

10 sierpnia 2008

Nasza mapaPierwsze wieczorne dyskusje nad mapą. Ustalając trasę bierzemy pod uwagę kilka kryteriów: przewidywany termin wylotu (ostatecznie kwiecień 2009), preferencje indywidualne, odległość od domu (chcemy dotrzeć tam, gdzie trudniej jest polecieć na standardowe dwutygodniowe wakacje), strefy klimatyczne (powinny być zbliżone), pory roku w danym momencie (też powinny być zbliżone), stopień zagrożenia chorobami tropikalnymi, sytuację polityczną i ekonomiczną w danym kraju i preferowany kierunek przemieszczania się (ze względu na jetlag poleca się kierunek ze wschodu na zachód).

Jeśli chodzi o preferencje indywidualne to osobiście jestem zwolenniczką backpackingu – plecak na plecy, jak najmniej w środku i lecimy, gdzie oczy poniosą… Błażejowi marzy się Polinezja Francuska, mnie ciągnie do Ekwadoru. Ale jakoś tak zrobimy, żeby dla każdego było coś miłego, Azję zostawimy na koniec, a Ekwador i Peru po Meksyku… Na południowy zachód Stanów chcemy wrócić oboje. Ze względu na dzieci odpadają te kraje egzotyczne, które niosą zwiększone ryzyko chorób, szczególnie malarii, a także bardziej ekstremalne sposoby przemieszczania się typu autostop przez Pakistan ;-). Co do malarii to niby profilaktyka jest, ale strach dzieciaki na dłużej ciągnąć. Żegnaj Papuo, żegnaj Afryko, żegnaj Brazylio. Azja zostaje, Ameryka Środkowa też. Razem z Malarone.

Świetnym żródłem, z którego korzystaliśmy na początkowym etapie planowania, była książka „First Time Around the World” wydana przez Rough Guide dostępna także w Polsce, ale w języku angielskim. Dough Lansky, w bardzo przystępny i zabawny sposób opisuje poszczególne tematy związane z taką podróżą począwszy od przewodnika po różnych biletach RTW (round-the-world), a skończywszy na opisie typów toalet w różnych krajach i poradach dla gejów. Po przestudiowaniu porad przy wybuchach śmiechu uwierzyliśmy, że taka podróż, nawet z dziećmi, jest możliwa i nie aż tak trudna, jak się to początkowo wydawało.

Nasze namioty na Sardynii w 2006

Pierwszy  termin wylotu, o którym myśleliśmy już dość dawno, to styczeń 2009. Był on dogodny z kilku względów, jednak przede wszystkim dlatego, że w Ameryce Środkowej jest wówczas pora sucha – nie ma upałów zniechęcających do jakiejkolwiek aktywności poza pławieniem się w turkusowej zupie lub wylegiwaniem się w klimatyzowanym pokoju. Kiedy jednak okazało się, że nie będziemy mogli wylecieć w styczniu,  ale nasza przygoda przesunie się o kilka miesięcy, musieliśmy zmodyfikować trasę. Początkowa koncepcja  zakładała USA jako pierwszy etap podróży. Mieliśmy zacząć w kwietniu i wykorzystując fantastyczną infrastrukturę kempingów w Stanach nocować w namiocie. Sprawdziliśmy jednak przytomnie temperatury i okazało się, że w Grand Canyon czy w Yosemite mogą one w kwietniu spadać nawet do zera w nocy. Dodatkowo w maju rozpoczyna się pora deszczowa w Ameryce Środkowej, a więc po przejechaniu Stanów wpadlibyśmy jak śliwka w sam jej środek. A więc ostatecznie zdecydowaliśmy się zacząć od Ameryki Środkowej (początek pory deszczowej), następnie pojechać do Ekwadoru i Peru, później do Stanów, a później obrać kierunek zachodni… Oprócz pory deszczowej w Ameryce Centralnej (bywa bardzo chwalona przez niektórych podróżników a przez sprytnych PR-owców została określona porą zieloną) jest jeszcze jedna niewątpliwa wada tego terminu i tej kolejności podróży. W Miami wylądujemy (mamo, nie czytaj dalej :-)) w samym środku sezonu huraganów i w najgorszym możliwym terminie, kiedy wszyscy z Florydy wyjeżdżają na północ. Ale ostatecznie huragan to nie tornado, jest więcej niż kilka minut na reakcję, a jak pamiętamy z naszych poprzednich pobytów w Stanach ostrzeżenia o huraganach podawane są wszędzie i na okrągło, każdy z nich jest monitorowany i szczegółowe dane o każdym z nich trafiają do rządowych baz danych.

No i oto co z tego planowania wyszło »