Kącik łasucha – Tajlandia

8 kwietnia 2010

Święconka tajska Musiał nadejść ten dzień i ten pożegnalny azjatycki kącik. Napycham się na zapas dojrzałym mango, zastanawiając się, kiedy znów będę jeść równie pyszne cudo. Już wiem! W czerwcu, jak zaczną się truskawki… Tymczasem jednak z przerażeniem patrzę na zdjęcia z Polski – wszyscy w kurtkach! Brrr… A z owoców czekają na mnie w domu zeszłoroczne jabłka… No może się pocieszę nieco ziemniaczkami z cebulką i z jogurtem, albo cykorią z roquefortem i orzechami włoskimi. Ale póki co, dałam głębokiego nura w pyszności kuchni tajskiej zapisując się na cooking (and lots of eating) class, czyli szkołę gotowania po tajsku. Dodatkiem ekstra były eleganckie koszyki, z którymi wyruszyliśmy na miejscowy targ.  Co stoisko w koszyczku lądowały kolejne smakołyki: a to mango, a to zioła, a to grzybki. Ot, taka tajska święconka.

Kolorowo Najpierw poczułam się lekko oszołomiona, kiedy nasz instruktor zaczął wymieniać i pokazywać nam, w czasie naszej wizyty na targu, PODSTAWOWE składniki kuchni tajskiej. Wymienił trzy rodzaje imbiru (potem okazało się, że jest jeszcze jeden), liście i skórki lemonki kaffir (sok jest gorzki, więc wnętrze się wyrzuca), mleko kokosowe, trawkę cytrynową, różne gatunki chilli, trzy gatunki bazylii, dwa gatunki kolendry i świeżą kurkumę. Przy okazji zaprezentował nam także 5 różnych gatunków bakłażana pomijając wzgardliwym milczeniem wietnamski – podłużny i pozbawiony goryczy, ale za to pokazując nam bakłażany wielkości pomidorów, bakłażanki wielkości ziarenek grochu zwisające w gronach jak winogrona i jeszcze parę innych. Doprawdy istnym cudem ewolucji jest ta roślina.

Moje ulubione Tom Kha GalDla mnie w kuchni tajskiej najważniejsze są: imbir i mleko kokosowe. Imbir zresztą mogę pochłaniać w każdej ilości, więc nadzieja, że niedługo sobie zrobię pierniczki troszeczkę trzyma mnie przy życiu. Mleko kokosowe używane w kuchni uzyskuje się z białego miąższu dojrzałego kokosa. Jak się okazuje, świeże mleko kokosowe mogę, jak się uprę, zrobić w domu. To też miłe. Tom kha gal czyli zupa z kurczaka na mleku kokosowym z galangalem jest dla mnie kwintesencją urody kuchni tajskiej. Galangal to tajski imbir, który dodaje zupie ostrości. Na jedną miseczkę zupy wkroiłam jedną małą papryczkę chilli. Tajowie podobno jedzą dziesięć. W ogóle nazwać tom kha gal zupą to niezwykle krzywdzące – jest tak kokosowa, że mogła by zupełnie spokojnie robić za deser. Ciepła, aksamitna i pachnąca lekko drażni imbirem podniebienie, a lemonki kaffir dają wrażenie, że właśnie dokonuje się akt tworzenia jakiś nowych perfum z cytrusową nutą. Uczta dla oczu, orgia dla nosa, a smak niebiański.

Pad thai Na Khao San Road, w dzielnicy backpackerskiej, można popróbować za to kuchni tajskiej popularnej. Każdy z nas miał coś ulubionego – a to sajgonki, a to pad thai, a to mango na klejącym ryżu. Pad thai jest daniem chyba najprostszym i najbardziej malowniczym. Spośród czterech kolorów makaronu (od żółtego aż do jasnobrązowego) wybiera się jeden i zasmaża się go następnie z cukrem, sosem rybnym, warzywami i sporą ilością kiełków fasoli mung w gigantycznym woku. Potem następuje misterium posypywania  i doprawiania, czym dusza zapragnie: suszonymi krewetkami, kruszonymi orzechami ziemnymi, kolendrą (jeśli akurat ją mają) i lemonką. Całość – pyszna, szczególnie z chrupiącymi orzeszkami i kiełkami usmażonymi szybko al dente. Im więcej orzeszków, tym lepiej. Pad thai smaży się wszędzie na ulicznych straganach na kółeczkach – jak akurat nie ma amatorów na tę potrawę, to przewozi się szybciutko i sprawnie cały majdan parę metrów dalej. Niech żyje prostota!

Na deser można jeszcze zjeść mango z klejącym ryżem. Jest to specjalny gatunek ryżu, który się zlepia, ale nie tworzy mazi albo nieapetycznej ciapy. Każde ziarenko jest osobno, a jednocześnie przytula się czule do sąsiadów. Na ryż kładziemy dojrzałe, żółte mango pokrojone w plastry. Trzeba tu jeszcze przypomnieć, że mango w tropikach niczym nie przypomina mango w naszych sklepach. To tropikalne jest miękkie, ale jędrne, intensywnie żółte i niewiarygodnie soczyste. Jak do tego jeszcze dodamy słodkie mleko kokosowe to nam wyjdzie deser prosty, ale wart grzechu. A może z tym jabłkiem w raju to jakaś konfabulacja… Może to mango było…


Pocztówki z Bangkoku

3 lutego 2010

Zamarliśmy w podziwie mieszanym z niedowierzaniem. Spodziewaliśmy się tropików i tropiki zastaliśmy, ale cała reszta przechodzi nasze wyobrażenie. Nie ma reguł, nie ma schematów. Grubo się mylił ten, kto kiedyś stwierdził, że “miejska dżungla” jest w Londynie lub innym europejskim mieście. Jest tu, w Bangkoku.

Pałac królewski Bajecznie piękny pałac królewski – cały w złocie i drogich kamieniach, pokryty złoconymi malowidłami i strzeżony przez kilkumetrowe giganty odwiedzany jest przez tysiące turystów. Próbują z tego skorzystać spryciarze w tuk – tukach gotowi obwieźć swoje ofiary po sklepach z tajską modą lub biżuterią, (inkasując za to oczywiście odpowiednią prowizję), sprzedawcy sarongów (a w środku można je przecież pożyczyć za darmo – wstęp w krótkich spodenkach jest wzbroniony i egzekwowany przez uzbrojonych panów w mundurach) i wszechobecni samozwańczy przewodnicy oferujący swoje usługi milionom zafascynowanych przybyszów z innych kultur. Pałac odgrodzony jest od hałasu i smrodu ulic śnieżnobiałym murem.

Typowy Tuk-tuk i w dodatku jeden z czystszychPodstawy wielopiętrowych, brudnych i odrapanych budynków w Chinatown giną w kłębach spalin. Podobnie zresztą wiele innych miejsc w Bangkoku – wiele osób nosi tu maseczki, (nie sądzimy, że przyczyną jest świńska grypa, która jest już chyba bardzo passe) -podobno co drugi mieszkaniec Bangkoku ma kłopoty z układem oddechowym. Chinatown nie przypomina żadnego z amerykańskich czy europejskich, jakie widzieliśmy, ale przytłacza ilością maleńkich sklepików. Ani ślicznych, ani oryginalnych, ale usmolonych i hałaśliwych sklepów ze śrubami mechanicznymi, przyborami do szycia, toporną elektroniką. Przed sklepikami na wąziutkich chodnikach rozłożyły się bezwstydnie kramy i stoiska z tysiącami potrzebnych drobiazgów tak, że trzeba się między nimi przepychać, aby przedostać się w żądanym kierunku.

Markowe sklepy w Siam Paragon W nowoczesnym centrum handlowym Siam Paragon na drugim piętrze Armani, Chanel i Chloe, gigantyczna księgarnia z książkami po tajsku i po angielsku (wybór jak w Australii, a może i lepiej), na trzecim salony Porsche i Maserati. Nikt się nawet nie trudzi podawaniem cen. Bo jeśli tam wchodzisz, to znaczy, że cię stać. Do Siam Paragon może cię zawieźć klimatyzowany SkyTrain – pociąg pędzący nad ulicami miasta – podniebne metro. Wtedy nie musisz bratać się z tłumem w autobusach gruchotach z naturalną klimatyzacją, ale od razu wchodzisz do oazy luksusu wyrosłej, jak orchidea na gnojówce. Dwa światy – codzienny, brudny i głośny oraz błyszczący, z sączącą się z głośników spokojną muzyką – koegzystują na dwóch poziomach. Czy nie znamy tego z jakiś filmów science fiction?

Kupujemy wszystko No i jeszcze turystyczne “getto” czyli Khao San Road. Tutaj zrobią wszystko, żeby zadowolić zachodniego turystę. Proponowano nam (razem lub osobno) “tuk-tuk” (a więc motorykszę – smrodliwe skrzyżowanie motoru z dorożką), “bum-bum!” (to Błażejowi wraz z katalogiem obiektów do tegoż), sex show, masaż stóp wykonywany przez Tajki (łóżeczko postawione wprost na ulicy – cóż za oszczędność na kosztach stałych!), masaż stóp wykonywany przez rybki (nóżki hop! do akwarium, a rybek koło tysiąca), pedicure, manicure i tysiące innych zabiegów kosmetycznych i tak dalej i tak dalej. Wszędzie miliony knajpek i knajpeczek, barów i jadłodajni oferujących proste, ale znakomite tajskie potrawy za grosze. Wiele z nich bezpośrednio z wózeczka z zainstalowaną butlą gazową i wokiem lub  klasycznym grillem. Wszystko skwierczy i pachnie, sprzedawcy migają kolorowymi latarkami, rzucają w powietrze kolorowe świecące bączki, zachwalają drewniane grające żabki, w każdym barze leci muzyka, tłumy turystów zwiedzają straganiki.

Budda dekorowany I do tego jeszcze galimatiasu należy dodać piękne świątynie buddyjskie, wszechobecne ołtarzyki stawiane królowi Tajlandii, smród naftaliny, zapach smażonego tajskiego makaronu, nieśmiałe uśmiechy mieszkańców, hałas taki, że trzeba krzyczeć do siebie i wyjdzie Bangkok. Prawie. Jedno z piękniejszych miast Azji.

Pozdrawiamy z Miasta Aniołów*

4B

*takie znaczenie ma tajska nazwa Bangkoku, której tutaj się nie odważę przytoczyć, bo się ciągnie przez 3 linijki

Galeria z Bangkoku tutaj…