Z deszczu pod wodospad

27 listopada 2009

Droga do Te Anau - pada przed nami za nami tęcza Plan był taki, aby z marszu zdobyć też trzeci z New Zealand Great Walks, a konkretnie Routeburn Track. Nie udało się głównie ze względu na pogodę i logistykę. A było tak, że gdy dojechaliśmy do centrum informacji DOC w Queenstown, okazało się, że nadchodzi deszcz i z chodzenia nici. Poza tym schroniska na najbliższe dwie noce są w całości obłożone. Po precyzyjnej analizie prognozy pogody ostanowiliśmy więc pojechać na drugą stronę szlaku, odwiedzić Milford Sound (jeden z cudów natury, przepiękny fiord na południu), który był zaplanowany na później i potem spróbować przejść choćby kawałek Routeburn Track od drugiej strony – z jednym noclegiem. Dzięki temu nawałnica miała nas minąć. Już dojeżdżając do miasta Te Anau obserwowaliśmy z niepokojem stan nieba, a raczej tego, co zwykle jest niebieskie. Tym razem było szaro, wiało strasznie mocno i lało jak z cebra. Prognoza okazała się więc prawdziwa. Podobnie z następnym dniem, bo już wieczorem w środę wypogodziło się nieco, a czwartek mieliśmy bajkowy – słoneczko, choć wiatr dalej zawiewał. Zgodnie więc z planem przejechaliśmy się całą drogą widokową do Milford Sound i zaokrętowaliśmy się na jednostkę pływającą firmy głoszącej, że dzięki mniejszej jednostce i bardziej rodzinnej atmosferze wrażenia będą niezapomniane.

Wodospad w Milford Sound I rzeczywiście! Kapitan opowiadał nam o widoczkach na prawo i lewo, pani barowa częstowała kawą i herbatą, a my robiliśmy zdjęcia gdzie popadło rozmawiając przy okazji z poznanym zupełnie przypadkiem na pokładzie dziobowym Jarkiem z Wrocławia (tu serdecznie pozdrawiamy). W pewnym momencie pomocnik kapitana zaczął rozdawać kubeczki pytając, czy chcemy spróbować wody z wodospadu, bo “podpłyniemy pod wodospad tak, że można będzie sobie nabrać”. Ha! Frajda w sam raz dla 4B. Kto by nie chciał wody z wodospadu w Milford Sound, prawda? No i rzeczywiście dziobem statku podpłynęliśmy pod sam wodospad i wówczas okazało się, co załoga miała na myśli. Statek nie to, że przepłynął koło wodospadu, a pasażerowie wyciągnąwszy ręce z kubkami mogli sobie nabrać wody nie przerywając wesołych pogawędek. Kapitan po prostu wpłynął pod wielki wodospad (na tym zdjęciu powyżej nasz statek miałby może pół centymetra wysokości) i na nasze głowy spadło kilkanaście wiader wody (“wiadro wody” to jednostka znana ze Śmingusa i oznacza po prostu “bardzo dużo wody na raz”). Będąc w kurtkach i kapturach na głowach (jednak nieco ostrzegli, że nas zleje) oraz schowawszy wcześniej aparat do kabiny (całe szczęście!) górę mieliśmy w miarę uratowaną. Jednak zanim uskoczyliśmy do wnętrza nogom się zdrowo dostało. Dość powiedzieć, że w adidaskach nam rozkosznie chlupotało. Pomocnik kapitana chodził potem i pytał każdego, czy było fajnie, a pani barowa z uśmiecham na ustach rozdawała wodę wodospadową, którą zdążyła nabrać do większego wiaderka (przy okazji – woda z wodspadu w Milford Sound smakuje jak woda). Resztę rejsu dzieci spędziły wewnątrz popijając ciepłą herbatkę (ubaw jednak miały po pachy), a my na pokładzie susząc spodnie na wietrze i słońcu (o dziwo dość szybko wyschły – gorzej z butami). To rozrywka dla nowozelandczyków – skomentowaliśmy potem.

Rano byliśmy gotowi do wycieczki spacerowej po górskich szlakach, ale niestety pogoda nas znowu przegoniła. Anomalia numer dwa rozpoczęła się nieco wcześniej niż wg prognozy i cały piątek zapowiadał się koszmarny, bo gdy już rano leje, a na niebie same chmurzyska to nie wygląda to różowo. Zresztą może to nie anomalia, tylko zupełna normalka tutaj? Popatrzywszy na nasze wilgotne wciąż buty i stan nieba (deszcz zacinał niemal poziomo) dokonaliśmy honorowego odwrotu. Routeburn track nas więc pokonał – można tak rzec. Jechaliśmy potem prawie 4 godziny do Invercargill i lało cały czas. 😦

Zdjęcia z Milford Sound i Fiordlandu w galerii. Zapraszamy!