Depesza z kraju Inca Koli

10 lipca 2009

Sklepik przy drodzePeru przywitało nas blokadą drogi. Autobus z Loja w Ekwadorze do Piura w Peru stanął na granicy i powiedział (kierowca), że dalej nie jedzie, bo w Peru są jakieś manifestacje i droga do najbliższego miasta zajmie mu pół dnia zamiast planowych dwu godzin. Wysadzono nas z plecakami przy samej granicy, zwrócono różnicę za bilety i polecono szukać transportu po drugiej stronie. Lekko zaskoczeni (ale tylko lekko, bo już jesteśmy wprawieni) ruszyliśmy do pierwszej budki Imigracion, gdzie dowiedzieliśmy się, że owszem są jakieś manifestacje, ale chyba tylko w Limie, stolicy Peru. Chwilę potem podjechał do nas nasz autobus i lekko zakłopotany kierowca z komórką w ręku powiedział, że jednak jedzie! Uff. Szukanie lokalnego transportu po 7 godzinach już spędzonych w autobusie jadącym po krętej, górskiej drodze nie byłoby przyjemne. Po pierwszym, lekko nieprzyjemnym wrażeniu humory nam się poprawiły. Również pierwszy transport w Peru, czyli autobus z Piura do Chiclayo okazał się luksusem – ponad 200 km prostej jak strzała drogi przez pustynię (dosłownie; było widać nawet diuny) w wygodnych fotelach. Nic nie trzęsło, autobus mknął równomiernie i gładko – wreszcie można było spokojnie poczytać.

Inca Kola W sprawie poprawiania humoru wspomnę jeszcze tylko o churros, które kupiliśmy sobie w Piurze tuż przed terminalem autobusowym. Beata na pewno napisze o tym w jakimś kąciku łasucha (oj będzie tu w Peru o czym pisać, będzie), ale uchylę rąbka tajemnicy: jest to pyszne coś trochę pączkowate i smakuje jak obtoczone w cukrze racuchy nadziewane masą karmelową i podawane w torebeczkach – koniecznie na ciepło. Zjedliśmy od razu po dwie porcje każdy!

Dalej było tylko lepiej. Waluta w Peru, sole, ma wartość praktycznie identyczną jak złotówka, więc poczuliśmy się jak w domu. Tylko, że jest tu taniej. Porcja churros – 1 sol. Szklanka świeżo wyciskanego soku z pomarańczy – 1 sol. Taksówka z dworca do centrum – 2 sole. Hamburger z frytkami w barze naprzeciw naszego hotelu – 1 sol. Półlitrowa Inca Kola (lokalny napój orzeźwiający – bardzo smaczny) – 1,6 sola. Małe ceviche ze straganu – 1 sol. Chiński zestaw obiadowy w barze obok – 6 soli. Duży, dojrzały ananas – 2,5 soli. Kilo soczystych pomarańczy – 1,5 soli. Strzyżenie u fryzjera 6 soli (męski) lub 10 soli (damski). Autobus do ruin (ok. 15 km) – 1,2 soli. Słowem: bardzo miło.

Elegancki kościotrup żony Króla Sipan Na pierwszy strzał poszły wykopaliska i muzeum związane z grobem władcy z Sipan. W 1987 roku znaleziono koło Chiclayo grób władcy przedinkaskiego z kultury Mochica pochodzący sprzed ponad 1700 lat. Po brawurowej obronie przed rabusiami, piękne skarby tam znalezione (złote ozdoby, naszyjniki, zbroje) wystawione zostały w imponującym muzeum (niestety wnoszenie jakichkolwiek aparatów fotograficznych było zabronione, więc musicie uwierzyć na słowo lub wejść na stronę oficjalną). Wizyta w samym miejscu wykopalisk (ok. 30 km od muzeum) pokazała nam też, jaką mrówczą pracę wykonują archeolodzy (o czym zapomina się oglądając firmy z Indianą Jonesem). Od 20 lat odkopują tu bowiem groby i piramidy będące pozostałością sporego kompleksu i widać wyraźnie, ile roboty im jeszcze zostało. Dwa potężne pagórki kryjące pozostałości budowli są tylko w kawałkach odkryte i zabezpieczone. W wielu miejscach cały czas pracują ludzie z miotełkami, linijkami i aparatami fotograficznymi oraz ich pomocnicy z taczkami, a góra wywiezionego piachu obok zasypanych piramid jest dużo, dużo mniejsza niż owe kryjące skarby pagórki. Życząc im powodzenia wróciliśmy do miasta na podobno najciekawsze w Peru targowisko pełne różności ze szczególnym uwzględnieniem części szamańsko-zielarskiej, gdzie można zakupić preparaty na wszelkie dolegliwości. Nam jednak najbardziej podobało się wesołe, tańczące towarzystwo bawiące się jak gdyby nigdy nic na skraju targowiska.

A! I jeszcze wiadomość z ostatniej chwili. Grypa znów atakuje, panika narasta, w Peru zamknięto szkoły, a najbardziej zagrożone są prowincje północne, gdzie zanotowano już 300 przypadków – tubylcy rozprawiają o zarażeniach w miejscowym gimnazjum. No a gdzie my jesteśmy? Oczywiście! Właśnie na północy. Żadna niespodzianka. Przyzwyczailiśmy się. Gdzie my, tam przygoda i zasadzki. Jak nam kurcze zamkną Machu Picchu tak, jak zamknęli wszystko w Meksyku, to naprawdę się na świńską grypę wkurzymy. W każdym razie zgodnie z planem zwiewamy rano na południe. Dla rozrywki czytelników zamieszczamy poniżej dzisiejszą lokalną gazetę:

Gazeta piątkowa 10 lipca 2009


Na dachu i pod dachem, czyli jak pokonaliśmy Nos Diabła

5 lipca 2009

Pocztówka ze starym pociągiem Alausi, niewielka miejscowość w centralnych górach Ekwadoru (wysokość 2300 m n.p.m.) słynie między innymi z kolei przechodzącej tutaj przez Nos Diabła (strome zbocze skalne wyglądające z boku właśnie jak nos). Niegdyś duma inżynierii Ekwadoru, długa na ponad 400 km kolej wznosiła się od południowego wybrzeża aż na maksymalną wysokość 3600 m n.p.m. pokonując liczne przełęcze i wzniesienia. Niestety obecnie kolej podupadła i jest dostępna tylko w kilku turystycznych fragmentach. A szkoda, bo scenerie są – jak się łatwo domyślić – przepiękne. Jednym z najbardziej spektakularnych miejsc pozostaje właśnie Nos Diabła (Devil’s Nose lub w oryginale La Nariz del Diablo). Kolej z Alausi musi zjechać kilkaset metrów w dół do Sibambe pokonując dolinę dość rwącej rzeki i bardzo strome, skaliste wzniesienie. W zasadzie niemal pionową ścianę.

Stacja w Sibambe widziana z góryInżynierowie poradzili sobie z tym problemem w bardzo sprytny sposób budując szereg zwrotnic, które pozwalają zygzakiem pokonać wzniesienie w poprzek poruszając się do tyłu i do przodu (historyczna pocztówka powyżej). Na zawracanie oczywiście nie ma tam absolutnie miejsca. Pociąg więc jedzie w przód, potem w tył, a potem znów w przód, a pomocnik maszynisty zmienia zwrotnice. Na dole, wychylając się z okna, cały czas widać stację kolejową do której zmierzamy. Widać ją tak na oko jakieś 200 m niżej – prawie pionowo. Wygląda to naprawdę groźnie (zdjęcie obok). Potem już na dole następuje zawracanie ze pomocą sprytnego bocznego toru (na pełną pętlę znów nie ma miejsca) i cała wycieczka wraca z powrotem zygzakiem i pięknymi okolicami do Alausi. Wiem, wiem przynudzam trochę z tą koleją, ale mój dziadek był zawiadowcą stacji i od małego jeździłem lokomotywami, a jedną z pierwszych moich książek było “Kiedy i ty zostaniesz kolejarzem” – moja ciekawość techniką kolejową jest więc uzasadniona, aczkolwiek Beata pod koniec jazdy przysypiała, zaś moje zainteresowanie zwrotnicami i torami zupełnie ją jakoś nie przejęło :-).

Tak się kiedyś jeździło Wg przewodnika całą jazdę można odbyć na dachu pociągu i na to się właśnie nastawiliśmy rano, gdy już udało się zdobyć bilety (kolejka przed kasą od siódmej). Włożyliśmy bluzy i swetry przekonani, że zmarzniemy i niemal (za radą przewodnika) wzięliśmy poduszki pod cztery litery. W naszym hotelu pooglądaliśmy historyczne zdjęcia na ścianach, na których wesołe towarzystwo w czapkach szczerzy uśmiechy do kamery siedząc kupą na dachu (obok). Podobne zdjęcia były na stacji kolejowej, gdzie zakupiliśmy ładne pocztówki z pociągiem na Nosie Diabła. Okazało się jednak, że kolej ekwadorska zmieniła parę lat temu formułę wycieczki (podobno były jakieś wypadki, ale sądzę, że to znów względy ekonomiczne) i zamiast sporego pociągu z dachem przygotowanym na wesołych podróżników przyjechał mały, spalinowy wagon (wielkości autobusu) z wygodnymi, numerowanymi siedzeniami. O wchodzeniu na dach nie było nawet mowy – widoki obserwowaliśmy przez okna. Dzieci były trochę zawiedzione, bo jazda na dachu pociągu miała być frajdą sezonu. No ale i tak było bardzo fajnie, a widoczki (i zwrotnice) przecudne. Zapraszamy do galerii oraz na filmik:


Już ich nie ma

23 czerwca 2009

W Ekwadorze już ich nie ma… Kolorowych, oklejonych naklejkami, pomalowanych w najbardziej zwariowane kolory, ze zużytymi siedzeniami z wystającą gdzieniegdzie gąbeczką, obśmianych niejednokrotnie z pogardą. Będę za nimi tęsknić. Za chickenbusami.

Honduras Panowie w kapeluszach Pomimo hałasu, wstrząsów i innych drobnych niedogodności jest to najbardziej wygodny i zabawny sposób podróżowania po Ameryce Środkowej. Żaden inny lądowy środek lokomocji nie jest tak dobrze klimatyzowany wiaterkiem, który hula po pędzącym autobusie dzięki przemyślnemu systemowi do połowy otwieranych okien. Hula radośnie i swobodnie, bo siedzenia są niewielkie i niskie, za to przestrzeń nad nimi spora. Widać wszystko i wszystkich, dzięki temu biznes i życie społeczne kwitną i umacniają się więzi międzyludzkie, o czym za chwilę. W środku każdy chcikenbus jest inny, każdy ma swój niepowtarzalny charakter i ozdoby – naklejki, plakaty, kolorowe furkoczące zasłonki. Wspierające duchowość napisy i plakaty często są umieszczone są nad siedzeniem kierowcy lub też wymalowane z tyłu. Przodują cytaty z Biblii – przebojem jest “Pan jest pasterzem moim,  niczego mi nie braknie”. Bardzo często wypisane zresztą zaraz obok metalowych, solidnych tabliczek z hasłem “All American”. Zdarza się też królik Bags albo Tom & Jerry zamiast cytatu.

Nikaragua Błękitny GromNa kolejnych  przystankach (bardzo wielu przystankach dodajmy dla ścisłości) można dogodzić swojemu podniebieniu – w zależności od kraju i regionu można zakupić od wchodzących sprzedawców: wodę z kokosa, zmrożone napoje w butelkach lub woreczkach (wnoszone w miedniczkach i workach z lodem), owocowe smoothie w zgrabnych folijkach, krojone mango i arbuzy gotowe do spożycia, owoce na patykach w zagadkowych polewach, pełen obiad na plastikowych talerzykach (kurczak, ryż, platany, sałatka), baleady, quesadille, tacos i inne tortillowe frykasy, chipsy z platanów, chicharon, pan de coco (chlebek kokosowy), domowe muffinki z rodzynkami, zjadliwie różowe kokosowe kulki, ciasteczka kruche i francuskie, lody i gumy do żucia. Z innych rozrywek oferowane są kolorowanki, długopisy i pirackie filmy. Uff… jak widać bez chickenbusów świat drobnej przedsiębiorczości nie byłby tak urozmaicony…

Belize - Ciekawy świat dookołaDodatkową zaletą jest to, że bagaże można mieć pod ręką i na oku – z tyłu autobusu. Wysiadać tamtędy też zresztą można, jeśli drogi nie zastawiają bagaże innych pasażerów. A bagaże mogą być rozmaite. Koguty, kurczaki lub kury są zazwyczaj dyskretnie trzymane pod siedzeniem, więc jak już się człowiek zorientuje, co go smyra w nóżkę, to się może odprężyć. Poza tym podróżować z właścicielami mogą: kiście bananów – na oko około 50 sztuk w jednej, a kiści kilka; plastikowe krzesełka w ilości sztuk 13 zręcznie połączone w kolorowy stosik; wiklinowe kosze o średnicy 1 metra; 10 worków mąki po 50 kilo każdy i tak dalej. Rozmaitość ciekawych towarów, a czasem też sposobów ich pakowania (lub nie pakowania) doprawdy wielka.

Gwatemala - ChickenbusW kolejnych wioskach prędkość autobusu nie jest, ykhm… zbyt duża, więc można robić zdjęcia scenkom rodzajowym, a nawet na chwilkę wyskoczyć po jakiś wypatrzony smakołyk. Żeby zaś pasażerom nie było nudno muzyka z głośników leci na cały regulator. Dominuje nurt romatyczno-latynoski oraz lata 80-te. “Chiquitita” w autobusiku w maleńkiej honduraskiej wiosce ma niezapomniany smak… No i jak tych chickenbusów nie pokochać?

No i jeszcze ten zaśpiew… Jakoś tak jest w Ameryce Środkowej, że oprócz kierowcy w autobusie jest zawsze jego pomocnik, który zbiera opłaty i pokrzykuje głośno, dokąd rzeczony chickenbus zmierza. Może to brzmieć na przykład tak: Rrrranadarrrranadarrranada! i zawsze kończy się charakterystyczną wznoszącą się intonacją.  Łatwo zgadnąć, że chodzi o Granadę, prawda? 😉

Poniżej przypis techniczny od Błażeja:

Chickenbusy są praktycznie zawsze starymi szkolnymi autobusami ze Stanów. Pochodzą na oko z lat 60-tych lub 70-tych, ale o dziwo jeżdżą. Albo technika amerykańska jest tak świetna, albo lokalni mechanicy mają smykałkę. Albo jedno i drugie. W każdym razie taki autobus jest strasznie prosty w konstrukcji i wygląda przez to bardzo solidnie. Mocna stalowa rama, pancerne resory (dlatego tak trzęsie na wybojach), sztywna metalowa buda, silnik z ogromnym zapasem mocy (ale paliwo tu tanie) i te wysławiane przez Beatę okienka. A! No i oczywiście tylne drzwi z olbrzymią, stalową wajchą służące do ładowania towaru. Żadnych wygód, żadnych skomplikowanych urządzeń. Mechaniczna dźwignia otwierająca drzwi z przodu i klakson w postaci sznureczka wiszącego nad głową to najważniejsze narzędzia pracy lokalnego kierowcy. Dla mnie rewelacja.

Zapraszam do specjalnej galerii chickenbusowej.


Wiorsty pustych dróg

19 czerwca 2009

Miała być jeszcze przed odlotem historyjka o tym, jak się jeździ autem po Kostaryce, ale źli trochę zamieszali plany i opowieści się opóźniły. Podobnie galerie z Kostaryki, które dopiero szykujemy (uaktualnienie: galerie z Kostaryki już są). Ale co miało być, to będzie i właśnie dziś w pokoju hotelowym w Quito (stolica Ekwadoru) skrobię te kostarykańskie wspomnienia kierowcy.

Most lekko niepewnyPrzewodnik mówi, że drogi w Ameryce Środkowej są w bardzo złym stanie – no i rzeczywiście w porównaniu do któregokolwiek cywilizowanego kraju Europy Zachodniej, tak jest. Ale mieszkaniec Wrocławia jeżdżący często ulicą Karmelkową nic specjalnie złego o kostarykańskich drogach powiedzieć nie może. 🙂 Są owszem dziury i czasami dziwne dla nas oznaczenia (np. ograniczenia prędkości tylko wymalowane na drodze), ale ogólnie nic strasznego. Jedynie niektóre stare mosty (zdjęcie obok) wywołują dreszczyk emocji. Najciekawszy nie miał na kilku metrowych odcinkach blach pokrywających konstrukcję (pewnie ciężarówki rozwaliły) i trzeba było kołami celować w stalowe belki, bo inaczej opona mogłaby wpaść do dziury. A na dnie dziury rwąca rzeka! Standardem są też druty stalowe leżące w poprzek mostu – przejeżdża się nie po metalowej płycie, tylko po leżących drutach. Hałas, jaki to wywołuje, jest nie do opisania. Nie wszystkie mosty są takie – jest wiele nowych, całkiem porządnych. Natomiast ogólnie drogi podrzędne są tak podrzędne, jak wioskowe drogi u nas. Duże drogi zaś takie, jak nasza “ósemka” do Kudowy – tylko bez poboczy. A autostrady koło San Jose mniej więcej takie, jak “autostrada” koło naszej stolicy (czyli zwykła dwupasmówka zatłoczona jak diabli).

Nasz dzielny pojazd kosmiczny Osobnej opowieści wymagają drogi szutrowe po górach! Są takie miejsca, gdzie asfalt nie dochodzi i już. Częściowo podobno celowo – chodzi o to, aby turyści danego regionu nie zalali. Częściowo pewnie politycznie, a w większości przypadków rządzi twarda ekonomia. Wypożyczając auto dostaje się mapkę z zaznaczonymi drogami asfaltowymi i szutrowymi oraz (do podpisania) długą instrukcję co należy robić, a czego nie (np. nie przejeżdżać przez zbyt głębokie rzeki, używać napędu na 4 koła w górach, nie pytać nieznajomych o drogę i tym podobne rady). Muszę przyznać, że jadąc po górach szutrową drogą i widząc gnający z naprzeciwka wielki trąbiący na zakrętach autobus zerkasz nerwowo na prawo, gdzie zieje spora przepaść i brak jakichkolwiek barierek. Albo taki widoczek zarejestrowany w ułamku sekundy: droga ostro w dół zakrętami, a przy ostatnim na wprost ciebie wielka skała, ostry zakręt w lewo tuż przed nią i malutka kapliczka z palącymi się świeczkami. Dopiero jak już ją miniesz i otrzesz pot z czoła, przychodzi refleksja: widocznie wielu zakrętu nie wyrobiło. A znowu na półwyspie Osa, gdzie byliśmy w parku narodowym Corcovado pagórki były niewielkie, za to niezliczona liczba rzeczek i strumyków do przejechania (najszersze jakieś 20 metrów). Szczególnie po ciemku robiło to niezłe wrażenie, bo nie do końca było widać, jak jest głęboko. Reflektory tylko trochę wydobywały leżące kamienie. W każdym razie przejechaliśmy, a zabawa była spora – wszystkim fanom 4 kółek polecam!

Panamerican Highway na 3000 Jeszcze parę słów o autostradzie panamerykańskiej. Otóż jest tu taka droga przechodząca przez całą Amerykę od północy na południe (ponad 25 tyś km długości). Wije się przez wszystkie odwiedzane przez nas kraje (z małą przerwą w między Panamą a Kolumbią – już o tym pisałem rozważając trasę). Jej nazwa brzmi bardzo nostalgicznie i aż wzywa do przejechania jej wzdłuż (jak Tony Halik) – trzeba będzie któregoś dnia to zrobić. Ale chcę rozwiać złudzenia – to nie jest wcale dwupasmowa autostrada, tylko zwykła droga pełna ciężarówek i autobusów. Jak się utknie za takimi, to koniec. W Kostaryce zresztą budują już szereg porządnych dróg omijających Panamerican Highway (jak to się szumnie na mapach nazywa), bo jest ona krótko mówiąc lekko przedpotopowa. Przejechaliśmy nią jednak w sumie kilkaset kilometrów, a najciekawsza była przeprawa przez najwyższy punkt autostrady – szczyt, a raczej przełęcz śmierci (ang. Peak of Death, hiszp. Cerro de la Muerte)  – wysokość 3335 m. n.p.m. Wjeżdża się tam od poziomu zero (jechaliśmy od strony Pacyfiku) w ciągu około 3 godzin. To jest w sumie jakieś 120 km, a różnica wysokości powalająca. Czuje się lekkie zawroty w głowie (przynajmniej ja czułem). Zużycie paliwa wzrosło zabójczo i całe szczęście, że do stacji benzynowej już po drugiej stronie przełęczy okazało się niedaleko. Widać też było jak na dłoni różnicę w roślinności, bo ruszyliśmy z lasu tropikalnego nad oceanem, a na górze zastaliśmy taki widoczek, jak obok. Karłowate drzewka, mgła i zimno. Bluzy z polaru zostały szybko wyciągnięte! 🙂 Na szczęście ruch był niewielki i nie utknęliśmy w żadnym korku, więc szczęśliwie i sprawnie dotarliśmy do celu czyli do miasta Alajuela niedaleko lotniska (gdzie nas wieczorem obrobili). Sumarycznie pokonaliśmy autem około 900 km w ciągu 7 dni, czyli średnio dziennie niezbyt wiele, ale głównie rzeczywiście odbywało się zwiedzanie stacjonarne – bardzo, bardzo nam się podobało. Galerie wkrótce! Uktualnienie: galerie z Kostaryki już są.


Hasta la vista, amigos

20 Maj 2009

Quetzal “Hola, amigo! Chcecie płynąć do San Pedro de la Laguna? 30 quetzali!” powitał nas w Panjachel nad jeziorem Atitlan uśmiechnięty od ucha do ucha pośrednik. W zasadzie nad tym się zastanawialiśmy, ale z pomocy naganiaczy korzystać nie chcieliśmy, więc wolnym krokiem podążyliśmy w kierunku nabrzeża. Nasz znajomy dyskretnie nam towarzyszył zagadując i dopytując, posiedział z nami na murku nad jeziorem aż oznajmiliśmy, że zmieniliśmy zdanie i dzisiaj nigdzie nie jedziemy, co najwyżej jutro do Santiago Atitlan. Zupełnie niezniechęcony oznajmił, że zna kilka niedrogich hoteli w mieście, po czym pomaszerował za nami prowadząc konwersację w sposób umiejętny, acz irytujący. W jednym z rekomendowanych przez niego hoteli zaproponowano nam nocleg w ładnym pokoiku z łazienką i kablówką za jedyne 50 dolarów, łatwo się jednak domyśleć, że nie skorzystaliśmy – wybraliśmy inny hotelik o znacznie niższej cenie. Nasz amigo nie był szczęśliwy, ale wykazał się hartem ducha, bo nazajutrz rano wychodząc do sklepu po śniadanko zobaczyłam go cierpliwie czekającego 20m od naszego hoteliku. “Teraz do Santiago?” zapytał i dopiero moja kolejna odmowa sprawiła, że poszedł szukać szczęścia u innych turystów.

Ten dzień przyniósł kolejne obserwacje dotyczące ustalania cen w branży turystycznej w Gwatemali poczynione na podstawie rozmów z naganiaczami, obserwacji koloru banknotów wymienianych przez Gwatemalczyków (“Piątkę dał, no mówię Ci, że piątkę – taką fioletową!”) oraz rozmów z innymi turystami. Obserwacje tym bardziej ekscytujące, że ceny w większości przypadków podawane są tu ustnie i nie otrzymuje się żadnego pokwitowania wpłaconej kwoty, a ceny w związku z tym zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Ogólnie rzecz biorąc taryfę za przewóz na druga stronę jeziora można podzielić następująco (1 USD = na oko 8 quetzali):

  1. Pierwsza: dla  Gwatemalczyków (10 lub 15 quetzali za osobę, dzieci za darmo);
  2. Druga, tariffa americana: dla Amerykanów (co najmniej 30 quetzali za osobę);
  3. Trzecia: dla reszty świata (25 quetzali za osobę, dzieci po małym targowaniu 50%).

To w jakiej taryfie się znajdziesz uzależnione jest od używanego języka i drobnych sygnałów, które wysyłasz. Np. przewodnik w języku angielskim cenę podwyższa. Podróżowanie z dziećmi chyba też, bo jakimś sposobem te dwa fakty razem wskazują na narodowość amerykańską. Jako, że używamy takowych przewodników i spacerujemy z dzieciakami, usłyszeliśmy w Santiago naszego kolejnego amigo radośnie wrzeszczącego już z daleka do kapitana statku: “Americanooooos!” po czym trafiliśmy z automatu w taryfę drugą i tylko odrobina doświadczenia i uporu pozwoliła nam wynegocjować powrót do taryfy trzeciej.

Istnieje także przymierze pracowników informacji turystycznej, hoteli, kierowców minibusów i chickenbusów oraz tour operatorów, które pozwala prowadzić turystę za rękę w pożądanym kierunku za pomocą prostych sposobów:

  1. oferowanie podwiezienia pod określony hotel po długiej, wyczerpującej podróży (któżby się nie skusił…);
  2. twierdzenie, że nie istnieją inne połączenia od preferowanych, a samolot przecież taki drogi;
  3. twierdzenie, że rekomendowany hotel oferuje najlepsze pokoje za daną cenę, choć tak nie jest;
  4. twierdzenie, że opłaty za wjazd do parku należy wręczyć kierowcy, który ją uiści (za prowizją, o której nie wiesz);
  5. twierdzenie, że Gwatemalczycy płacą tyle samo, co turyści (akurat!);
  6. podawanie jako ceny wyjściowej w negocjacjach wysokości sześciokrotnej rzeczywistej wartości usługi lub towaru (ktoby pomyślał!);
  7. oferowanie cen bez podawania waluty (quetzale vs. USD).

Prowizje za turystów wymieniane są w wielu przypadkach od razu i bez specjalnych ceregieli. Na szczęście Gwatemala piękna, a ci mieszkańcy, którzy w branży turystycznej nie pracują, są w większości mili i pomocni, więc staramy się zostawiać nasze pieniądze w ich rękach, a naszych wątpliwych amigos odprawiać z kwitkiem. 🙂


Mar & Sol

15 Maj 2009

Nasz wielki prom “No proszę, wy, Europejczycy, zawsze jesteście przygotowani na różne trudności” – stwierdził uśmiechając się nasz gwatemalski przewoźnik widząc jak sprawnie wdzialiśmy kolorowe przeciwdeszczowe poncha po tym, jak kilka razy oblała nas fala. Staliśmy na molo i kontemplowaliśmy coś, co w mojej wyobraźni było solidnym promem, a okazało się być małą łódeczką mającą nas przewieźć z Punta Gorda w Belize do Puerto Barrios w Gwatemali. Mieliśmy być jedynymi pasażerami, oprócz sternika płynął jeszcze nasz przewodnik i znajomy przewoźnika (jak to bywa często), oraz ze trzydzieści kartonów tajemniczego towaru. Było chłodno, na oko wiatr co najmniej piątka, a na horyzoncie ciemne chmury. Otrzymaliśmy piękne pomarańczowe kapoczki, co spowodowało mój wzrost zaufania do naszego przewoźnika, że tak dba o nasze zdrowie. Ujęła mnie również troska o nasze plecaki – zostały one elegancko przykryte grubą folią, a my dostaliśmy piękną niebieską płachtę, żeby się nie dać ochlapać. Niestety iluzja ta trwała niedługo, tylko do momentu odpalenia silnika. Bo wtedy to się dopiero zaczął rollercoaster. Six Flags to przy nim pikuś. Grzaliśmy po falach jak wariaci rozdzierani rozterkami, co tu właściwie robić:

  1. trzymać się poręczy ociekającej morską wodą, żeby nie wypaść za burtę,
  2. ćwiczyć refleks (Falaaaaa! Folia w góręęęę!),
  3. ocierać twarz i oczy ociekające morską wodą,
  4. ratować plecaczek z aparatem ociekający morską wodą,
  5. ratować dzieci ociekające morską wodą tabletkami przeciw chorobie lokomocyjnej,
  6. miotać przekleństwa na wszystkich mężczyzn i ich testosteron oraz potrzeby kompensacyjne,
  7. ociekając morską wodą przygotowywać plan awaryjny, na wypadek gdyby wysiadł jedyny silnik (to Błażej).

To ostatnie wymagało sporego wysiłku intelektualnego, bo, jak zaobserwowałam, nie każdemu się to udaje – na posterunku granicznym było ogłoszenie typu “zaginieni na morzu” jeszcze z roku 2007. Miło, że jeszcze szukają, ha ha ha. 

Po stronie gwatemalskiej przywitała nas pani w przybrudzonej maseczce i ignorując nasz wygląd zadała nam serię standardowych pytań świnio-grypowych o gorączkę, katar itp. Palcem wskazała lekko zaczerwienione Bernasiowe powieki, które najwyraźniej ją zaniepokoiły. Zanim jednak zdołałam zebrać siły, żeby po hiszpańsku zaproponować jej podobne morskie przyjemności oraz oględziny lekarskie zaraz po nich, machnęła ręką i dała nam spokój. Za to urzędnik imigracyjny podbijając nam paszporty rzucił od niechcenia : “Mucho agua, ha?” (Dużo wody, co?). Ano mucho, mocium panie, mucho.

W kategorii “Nasz Najbardziej Ekstremalny Sposób Podróżowania” pozycja numer jeden. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach i zdrowych kręgosłupach. Pozostałym nie polecamy.