Zamarliśmy w podziwie mieszanym z niedowierzaniem. Spodziewaliśmy się tropików i tropiki zastaliśmy, ale cała reszta przechodzi nasze wyobrażenie. Nie ma reguł, nie ma schematów. Grubo się mylił ten, kto kiedyś stwierdził, że “miejska dżungla” jest w Londynie lub innym europejskim mieście. Jest tu, w Bangkoku.
Bajecznie piękny pałac królewski – cały w złocie i drogich kamieniach, pokryty złoconymi malowidłami i strzeżony przez kilkumetrowe giganty odwiedzany jest przez tysiące turystów. Próbują z tego skorzystać spryciarze w tuk – tukach gotowi obwieźć swoje ofiary po sklepach z tajską modą lub biżuterią, (inkasując za to oczywiście odpowiednią prowizję), sprzedawcy sarongów (a w środku można je przecież pożyczyć za darmo – wstęp w krótkich spodenkach jest wzbroniony i egzekwowany przez uzbrojonych panów w mundurach) i wszechobecni samozwańczy przewodnicy oferujący swoje usługi milionom zafascynowanych przybyszów z innych kultur. Pałac odgrodzony jest od hałasu i smrodu ulic śnieżnobiałym murem.
Podstawy wielopiętrowych, brudnych i odrapanych budynków w Chinatown giną w kłębach spalin. Podobnie zresztą wiele innych miejsc w Bangkoku – wiele osób nosi tu maseczki, (nie sądzimy, że przyczyną jest świńska grypa, która jest już chyba bardzo passe) -podobno co drugi mieszkaniec Bangkoku ma kłopoty z układem oddechowym. Chinatown nie przypomina żadnego z amerykańskich czy europejskich, jakie widzieliśmy, ale przytłacza ilością maleńkich sklepików. Ani ślicznych, ani oryginalnych, ale usmolonych i hałaśliwych sklepów ze śrubami mechanicznymi, przyborami do szycia, toporną elektroniką. Przed sklepikami na wąziutkich chodnikach rozłożyły się bezwstydnie kramy i stoiska z tysiącami potrzebnych drobiazgów tak, że trzeba się między nimi przepychać, aby przedostać się w żądanym kierunku.
W nowoczesnym centrum handlowym Siam Paragon na drugim piętrze Armani, Chanel i Chloe, gigantyczna księgarnia z książkami po tajsku i po angielsku (wybór jak w Australii, a może i lepiej), na trzecim salony Porsche i Maserati. Nikt się nawet nie trudzi podawaniem cen. Bo jeśli tam wchodzisz, to znaczy, że cię stać. Do Siam Paragon może cię zawieźć klimatyzowany SkyTrain – pociąg pędzący nad ulicami miasta – podniebne metro. Wtedy nie musisz bratać się z tłumem w autobusach gruchotach z naturalną klimatyzacją, ale od razu wchodzisz do oazy luksusu wyrosłej, jak orchidea na gnojówce. Dwa światy – codzienny, brudny i głośny oraz błyszczący, z sączącą się z głośników spokojną muzyką – koegzystują na dwóch poziomach. Czy nie znamy tego z jakiś filmów science fiction?
No i jeszcze turystyczne “getto” czyli Khao San Road. Tutaj zrobią wszystko, żeby zadowolić zachodniego turystę. Proponowano nam (razem lub osobno) “tuk-tuk” (a więc motorykszę – smrodliwe skrzyżowanie motoru z dorożką), “bum-bum!” (to Błażejowi wraz z katalogiem obiektów do tegoż), sex show, masaż stóp wykonywany przez Tajki (łóżeczko postawione wprost na ulicy – cóż za oszczędność na kosztach stałych!), masaż stóp wykonywany przez rybki (nóżki hop! do akwarium, a rybek koło tysiąca), pedicure, manicure i tysiące innych zabiegów kosmetycznych i tak dalej i tak dalej. Wszędzie miliony knajpek i knajpeczek, barów i jadłodajni oferujących proste, ale znakomite tajskie potrawy za grosze. Wiele z nich bezpośrednio z wózeczka z zainstalowaną butlą gazową i wokiem lub klasycznym grillem. Wszystko skwierczy i pachnie, sprzedawcy migają kolorowymi latarkami, rzucają w powietrze kolorowe świecące bączki, zachwalają drewniane grające żabki, w każdym barze leci muzyka, tłumy turystów zwiedzają straganiki.
I do tego jeszcze galimatiasu należy dodać piękne świątynie buddyjskie, wszechobecne ołtarzyki stawiane królowi Tajlandii, smród naftaliny, zapach smażonego tajskiego makaronu, nieśmiałe uśmiechy mieszkańców, hałas taki, że trzeba krzyczeć do siebie i wyjdzie Bangkok. Prawie. Jedno z piękniejszych miast Azji.
Pozdrawiamy z Miasta Aniołów*
4B
*takie znaczenie ma tajska nazwa Bangkoku, której tutaj się nie odważę przytoczyć, bo się ciągnie przez 3 linijki