Depesza z kraju Inca Koli

10 lipca 2009

Sklepik przy drodzePeru przywitało nas blokadą drogi. Autobus z Loja w Ekwadorze do Piura w Peru stanął na granicy i powiedział (kierowca), że dalej nie jedzie, bo w Peru są jakieś manifestacje i droga do najbliższego miasta zajmie mu pół dnia zamiast planowych dwu godzin. Wysadzono nas z plecakami przy samej granicy, zwrócono różnicę za bilety i polecono szukać transportu po drugiej stronie. Lekko zaskoczeni (ale tylko lekko, bo już jesteśmy wprawieni) ruszyliśmy do pierwszej budki Imigracion, gdzie dowiedzieliśmy się, że owszem są jakieś manifestacje, ale chyba tylko w Limie, stolicy Peru. Chwilę potem podjechał do nas nasz autobus i lekko zakłopotany kierowca z komórką w ręku powiedział, że jednak jedzie! Uff. Szukanie lokalnego transportu po 7 godzinach już spędzonych w autobusie jadącym po krętej, górskiej drodze nie byłoby przyjemne. Po pierwszym, lekko nieprzyjemnym wrażeniu humory nam się poprawiły. Również pierwszy transport w Peru, czyli autobus z Piura do Chiclayo okazał się luksusem – ponad 200 km prostej jak strzała drogi przez pustynię (dosłownie; było widać nawet diuny) w wygodnych fotelach. Nic nie trzęsło, autobus mknął równomiernie i gładko – wreszcie można było spokojnie poczytać.

Inca Kola W sprawie poprawiania humoru wspomnę jeszcze tylko o churros, które kupiliśmy sobie w Piurze tuż przed terminalem autobusowym. Beata na pewno napisze o tym w jakimś kąciku łasucha (oj będzie tu w Peru o czym pisać, będzie), ale uchylę rąbka tajemnicy: jest to pyszne coś trochę pączkowate i smakuje jak obtoczone w cukrze racuchy nadziewane masą karmelową i podawane w torebeczkach – koniecznie na ciepło. Zjedliśmy od razu po dwie porcje każdy!

Dalej było tylko lepiej. Waluta w Peru, sole, ma wartość praktycznie identyczną jak złotówka, więc poczuliśmy się jak w domu. Tylko, że jest tu taniej. Porcja churros – 1 sol. Szklanka świeżo wyciskanego soku z pomarańczy – 1 sol. Taksówka z dworca do centrum – 2 sole. Hamburger z frytkami w barze naprzeciw naszego hotelu – 1 sol. Półlitrowa Inca Kola (lokalny napój orzeźwiający – bardzo smaczny) – 1,6 sola. Małe ceviche ze straganu – 1 sol. Chiński zestaw obiadowy w barze obok – 6 soli. Duży, dojrzały ananas – 2,5 soli. Kilo soczystych pomarańczy – 1,5 soli. Strzyżenie u fryzjera 6 soli (męski) lub 10 soli (damski). Autobus do ruin (ok. 15 km) – 1,2 soli. Słowem: bardzo miło.

Elegancki kościotrup żony Króla Sipan Na pierwszy strzał poszły wykopaliska i muzeum związane z grobem władcy z Sipan. W 1987 roku znaleziono koło Chiclayo grób władcy przedinkaskiego z kultury Mochica pochodzący sprzed ponad 1700 lat. Po brawurowej obronie przed rabusiami, piękne skarby tam znalezione (złote ozdoby, naszyjniki, zbroje) wystawione zostały w imponującym muzeum (niestety wnoszenie jakichkolwiek aparatów fotograficznych było zabronione, więc musicie uwierzyć na słowo lub wejść na stronę oficjalną). Wizyta w samym miejscu wykopalisk (ok. 30 km od muzeum) pokazała nam też, jaką mrówczą pracę wykonują archeolodzy (o czym zapomina się oglądając firmy z Indianą Jonesem). Od 20 lat odkopują tu bowiem groby i piramidy będące pozostałością sporego kompleksu i widać wyraźnie, ile roboty im jeszcze zostało. Dwa potężne pagórki kryjące pozostałości budowli są tylko w kawałkach odkryte i zabezpieczone. W wielu miejscach cały czas pracują ludzie z miotełkami, linijkami i aparatami fotograficznymi oraz ich pomocnicy z taczkami, a góra wywiezionego piachu obok zasypanych piramid jest dużo, dużo mniejsza niż owe kryjące skarby pagórki. Życząc im powodzenia wróciliśmy do miasta na podobno najciekawsze w Peru targowisko pełne różności ze szczególnym uwzględnieniem części szamańsko-zielarskiej, gdzie można zakupić preparaty na wszelkie dolegliwości. Nam jednak najbardziej podobało się wesołe, tańczące towarzystwo bawiące się jak gdyby nigdy nic na skraju targowiska.

A! I jeszcze wiadomość z ostatniej chwili. Grypa znów atakuje, panika narasta, w Peru zamknięto szkoły, a najbardziej zagrożone są prowincje północne, gdzie zanotowano już 300 przypadków – tubylcy rozprawiają o zarażeniach w miejscowym gimnazjum. No a gdzie my jesteśmy? Oczywiście! Właśnie na północy. Żadna niespodzianka. Przyzwyczailiśmy się. Gdzie my, tam przygoda i zasadzki. Jak nam kurcze zamkną Machu Picchu tak, jak zamknęli wszystko w Meksyku, to naprawdę się na świńską grypę wkurzymy. W każdym razie zgodnie z planem zwiewamy rano na południe. Dla rozrywki czytelników zamieszczamy poniżej dzisiejszą lokalną gazetę:

Gazeta piątkowa 10 lipca 2009


Vamos, compañeros

11 czerwca 2009

W Nikaragui odnaleźliśmy z mieszanymi uczuciami elementy znajome, choć dawno już przez nas zapomniane. Na granicy z Hondurasem od razu rzucił nam się w oczy wyrazisty plakat uśmiechniętego Ortegi (?) wznoszącego rękę w powitalnym geście. Jego dostojna poza mile kontrastowała z tłem o kolorze majtkowego różu. Zrozumieliśmy od razu, że w Nikaragui oprócz podróży w przestrzeni odbędziemy też podróż w czasie i nasze przewidywania częściowo się spełniły.

Wiadomości Po ulicach miast, w których byliśmy, jeżdżą niewielkie pickupy z panami z gigantycznymi megafonami służącymi celom propagandowym – zarówno politycznym, jak i komercyjnym. Zagłuszają one wszystko – w niedzielę w czasie mszy biedny ksiądz musiał się zdrowo nakrzyczeć, żeby przebić się przez dobiegający z ulicy jazgot,  który trudno zrozumieć, ale łatwo rozpoznać charakterystyczny radosny ton. Propaganda jest zdywersyfikowana i w zamyśle dostosowana do odbiorcy. W pobliżu granicy z Kostaryką świetlanych plakatów jakoś już nie było, ale za to w lokalnej darmowej gazetce opublikowano informacje o podwyżkach minimalnej płacy dla poszczególnych grup zawodowych (informacja dla wnikliwych: 1000 cordob to około 50 dolarów amerykańskich). Widać uznano, że przeciwnika należy pobić jego własną bronią. Raczej z mizernym efektem, bo wystarczy przekroczyć granicę pomiędzy Nikaraguą a Kostaryką, aby przekonać się, że cały czas dużo więcej Nicos (obywateli Nikaragui) chce mieszkać w Kostaryce niż Ticos (Kostarykańczyków) w Nikaragui.

Wolna od analfabetyzmu Kolejny element to uroczystości. Festyn z okazji Międzynarodowego Dnia Środowiska przypominał nam nieco wiec wyborczy, pomimo że teoretycznie nie polityki dotyczył. Wspaniałe pokazy orkiestr szkolnych ubranych w klasyczne odświętne stroje, przeplatały się z przemówieniami smutnych panów. W budynku miejskim o wysokich wnętrzach i imponującym kryształowym żyrandolu dziewczyny tańczyły powiewając zielonymi fifraczkami pod zrobionym z folii aluminiowej optymistycznym napisem “W 2009 Granada wolna od analfabetyzmu”. Telewizja jest namiętnością powszechną obecną w sklepach i hotelach, a brak prądu powoduje smutek, którego nie może rozegnać nawet rozmowa z przyjaciółmi. Plus za to jest taki, że jak już go włączą radosne krzyki rozlegają się na każdej ulicy.

Bananowce pod wulkanem Nikaragua jest drugim najbiedniejszym krajem na półkuli zachodniej, zaraz po Haiti (wyznacznikiem jest dochód narodowy brutto).  Jednak pozostawienie Nikaragui w wyobraźniach jako socjalistycznego, latynoamerykańskiego pariasa byłoby bardzo niesprawiedliwe. Uroda tego kraju jest urzekająca – zachwyciła nas i Granada i La Isla de Ometepe, zielona, pełna plantacji bananowców i kawy, wulkaniczna wyspa na jeziorze Nikaragua, na której jedliśmy niezwykle delikatne i słodkie ananasy o białokremowej barwie. Ludzie uśmiechają się, są życzliwi, pomocni, pogodni i swobodni w kontaktach z turystami. Nigdy nie pomyślałabym, że będę po ciemku i z dzieciakami jeździć chickenbusem po wyboistej, pełnej kawałków lawy, wiejskiej, nikaraguańskiej drodze czując się bezpieczniej niż w podobnej sytuacji we Wrocławiu. Nie był to zabieg zamierzony, ale wrażenia były bardzo interesujące :-).

Galerie z La Isla de Ometepe i miasteczka San Juan del Sur tu. Zapraszamy!


Hasta la vista, amigos

20 Maj 2009

Quetzal “Hola, amigo! Chcecie płynąć do San Pedro de la Laguna? 30 quetzali!” powitał nas w Panjachel nad jeziorem Atitlan uśmiechnięty od ucha do ucha pośrednik. W zasadzie nad tym się zastanawialiśmy, ale z pomocy naganiaczy korzystać nie chcieliśmy, więc wolnym krokiem podążyliśmy w kierunku nabrzeża. Nasz znajomy dyskretnie nam towarzyszył zagadując i dopytując, posiedział z nami na murku nad jeziorem aż oznajmiliśmy, że zmieniliśmy zdanie i dzisiaj nigdzie nie jedziemy, co najwyżej jutro do Santiago Atitlan. Zupełnie niezniechęcony oznajmił, że zna kilka niedrogich hoteli w mieście, po czym pomaszerował za nami prowadząc konwersację w sposób umiejętny, acz irytujący. W jednym z rekomendowanych przez niego hoteli zaproponowano nam nocleg w ładnym pokoiku z łazienką i kablówką za jedyne 50 dolarów, łatwo się jednak domyśleć, że nie skorzystaliśmy – wybraliśmy inny hotelik o znacznie niższej cenie. Nasz amigo nie był szczęśliwy, ale wykazał się hartem ducha, bo nazajutrz rano wychodząc do sklepu po śniadanko zobaczyłam go cierpliwie czekającego 20m od naszego hoteliku. “Teraz do Santiago?” zapytał i dopiero moja kolejna odmowa sprawiła, że poszedł szukać szczęścia u innych turystów.

Ten dzień przyniósł kolejne obserwacje dotyczące ustalania cen w branży turystycznej w Gwatemali poczynione na podstawie rozmów z naganiaczami, obserwacji koloru banknotów wymienianych przez Gwatemalczyków (“Piątkę dał, no mówię Ci, że piątkę – taką fioletową!”) oraz rozmów z innymi turystami. Obserwacje tym bardziej ekscytujące, że ceny w większości przypadków podawane są tu ustnie i nie otrzymuje się żadnego pokwitowania wpłaconej kwoty, a ceny w związku z tym zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Ogólnie rzecz biorąc taryfę za przewóz na druga stronę jeziora można podzielić następująco (1 USD = na oko 8 quetzali):

  1. Pierwsza: dla  Gwatemalczyków (10 lub 15 quetzali za osobę, dzieci za darmo);
  2. Druga, tariffa americana: dla Amerykanów (co najmniej 30 quetzali za osobę);
  3. Trzecia: dla reszty świata (25 quetzali za osobę, dzieci po małym targowaniu 50%).

To w jakiej taryfie się znajdziesz uzależnione jest od używanego języka i drobnych sygnałów, które wysyłasz. Np. przewodnik w języku angielskim cenę podwyższa. Podróżowanie z dziećmi chyba też, bo jakimś sposobem te dwa fakty razem wskazują na narodowość amerykańską. Jako, że używamy takowych przewodników i spacerujemy z dzieciakami, usłyszeliśmy w Santiago naszego kolejnego amigo radośnie wrzeszczącego już z daleka do kapitana statku: “Americanooooos!” po czym trafiliśmy z automatu w taryfę drugą i tylko odrobina doświadczenia i uporu pozwoliła nam wynegocjować powrót do taryfy trzeciej.

Istnieje także przymierze pracowników informacji turystycznej, hoteli, kierowców minibusów i chickenbusów oraz tour operatorów, które pozwala prowadzić turystę za rękę w pożądanym kierunku za pomocą prostych sposobów:

  1. oferowanie podwiezienia pod określony hotel po długiej, wyczerpującej podróży (któżby się nie skusił…);
  2. twierdzenie, że nie istnieją inne połączenia od preferowanych, a samolot przecież taki drogi;
  3. twierdzenie, że rekomendowany hotel oferuje najlepsze pokoje za daną cenę, choć tak nie jest;
  4. twierdzenie, że opłaty za wjazd do parku należy wręczyć kierowcy, który ją uiści (za prowizją, o której nie wiesz);
  5. twierdzenie, że Gwatemalczycy płacą tyle samo, co turyści (akurat!);
  6. podawanie jako ceny wyjściowej w negocjacjach wysokości sześciokrotnej rzeczywistej wartości usługi lub towaru (ktoby pomyślał!);
  7. oferowanie cen bez podawania waluty (quetzale vs. USD).

Prowizje za turystów wymieniane są w wielu przypadkach od razu i bez specjalnych ceregieli. Na szczęście Gwatemala piękna, a ci mieszkańcy, którzy w branży turystycznej nie pracują, są w większości mili i pomocni, więc staramy się zostawiać nasze pieniądze w ich rękach, a naszych wątpliwych amigos odprawiać z kwitkiem. 🙂


Piekielni braciszkowie

29 października 2008

Don't panic

Ooops. Huknęło zdrowo, jak Lehman Brothers padł. A razem z nim padł kurs złotego. Zważywszy, że część funduszy na naszą podróż mamy jeszcze w złotówkach, uderzy nas to po kieszeni. Miejmy nadzieję, że sytuacja zmieni się w ciągu kilku następnych miesięcy…

Na razie czekamy mając nadzieję, że okropny the Economist rzuca podłe oszczerstwa, twierdząc, że kurs złotówki (oraz forinta i hrywny) względem dolara może się  załamać. Jak i również, że the New York Times zdrowo przesadza pisząc o „once hot Poland”.

Drogi New York Timesie, we are hot, hot, hot!