… jednym z pierwszych zdań, jakie usłyszysz będzie: “Jutro będzie mgła”. Choć to Kalifornia, to jednak mieszkańcy narzekają na pogodę i, prawdopodobnie, mają ku temu powód. Kilkukrotnie natknęliśmy się w różnych sytuacjach i źródłach na przytaczane stwierdzenie Marka Twaina, że najchłodniejsza zima, jaką przeżył, to lato w San Francisco.
Mgła, jak mieliśmy się okazję przekonać, przynosi zimno oraz znaczące pogorszenie widoczności i nastroju. Przynosi także niespotykane widoki. Szczególnie, gdy się podnosi lub rozwiewa. Mieliśmy szczęście, bo w czasie naszego pobytu mgła pojawiała się rano i wieczorem, pozostawiając słońcu pozostałe pory dnia.
Kiedy dotarliśmy do chińskiej dzielnicy, świeciło słońce, było gwarno i handel trwał w najlepsze. W tajemniczym sklepie (wszystko po chińsku) sprzedawano suszone grzybki (nie wnikaliśmy, czy halucynogenne), suszone ślimaki i żeńszeń, w różnych rozmiarach i w różnych cenach, tak średnio 700 dolarów za funta, ale bywały i takie za 2400 dolarów za funta. Wyciąg z żeńszenia jest składnikiem lekarstw i herbatek, ale do czego używa się tego za 2400$ funt? – oto jest zagadka dla prawdziwego detektywa. W wielkich słojach na kupców oczekiwały też płetwy rekina, ogórek morski (sea cucumber – rodzaj gąbki morskiej nazywanej także oślą kupą, bo jako żywo tak właśnie wygląda) i tysiące innych tajemniczych i niezidentyfikowanych specyfików medycznych, których nazwy były wypisane ręcznie na karteczkach chińskim alfabetem. Niestety w sklepie nie można było robić zdjęć, może ze względu na konkurencję, a może na obrońców praw zwierząt. Płetwy rekinów uzyskiwane są bowiem w niezwykle okrutny sposób – rekin jest chwytany w sieć, odcina się mu płetwy i okaleczone zwierzę wrzuca do morza – ranne i pozbawione płetw opada na dno i ginie. Sprawa jest więc jasna i potencjalny bojkot Greenpeace w zupełności zrozumiały. Kilka ulic dalej sklep z mięsem i rybami od razu nam przypomniał Amerykę Łacińską, bo zapachy podobne, nieład podobny i ogólny klimacik zbliżony. Mrożone ryby porozkładane w wielkich plastikowych pojemnikach, a świeże, sporawe rybki jeszcze ruszające skrzelami leżały na drewnianych deskach przy wąskich wyjściach. Jedna z nich w ostatecznej próbie uwolnienia się machnęła ogonem i z plaskiem (nie pluskiem) wylądowała mi pod nogami. Niestety zaczęłam wrzeszczeć zupełnie odruchowo, co przyciągnęło spojrzenia kilkunastu par skośnych oczu, bo kto by tam wrzeszczał w takiej sytuacji. Na pocieszenie kupiliśmy sobie fioletowych śliwek (przypominały nam polskie) i świeżych daktyli – potem pomaszerowaliśmy dalej, na nabrzeże.
Tam dla odmiany skomercjaizowane było wszystko, choć trzeba przyznać, że zachowano jednak urok tego miejsca. Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się sklepy, a na samym końcu czekała niespodzianka – częściowo ucywilizowana kolonia lwów morskich. Ucywilizowanie oznaczało, że zamiast wylegiwać się na skałce, kolonia pływała sobie na kilkunastu tratwach zakotwiczonych w regularnych odstępach przy molo. Foczy (lwi?) tłumek znajdował się w stanie równowagi chwiejnej – co chwilę jakiś przedstawiciel spadał do wody lub był do niej zrzucany, a inny w tym samym czasie wdrapywał się niezdarnie po ciałach pobratymców szukając choćby odrobiny wolnego miejsca. Trwały kłótnie i przepychanki, gwar był taki, że pewnie docierał do widocznego z nabrzeża Alcatraz.
Następnego dnia pojechaliśmy do Haight, dawnej dzielnicy hippisów. Rzeczywiście hippisi dalej są, ale przedział wiekowy jakby już nie ten. Na samym początku Haight minęliśmy rządek zbierających na piwo z sukcesem poprzednich tego typu działań wypisanym na twarzy, ale zanim jednak na dobre weszliśmy w Haight wciągnęło nas na dobre do sporego sklepu muzycznego z używanymi płytami. Cała dzielnica pełna jest sklepików z hinduskimi artykułami, sprzętem muzycznym i shisho-podobnym, sklepami muzycznymi i knajpkami różnych narodowości. Maszerując po dzielnicy łacińskiej, natknęliśmy się na festiwal Greków odbywający się przed grecką cerkwią, parę metrów dalej wisiało ogłoszenie o Oktober Fest.
Jak widać każdy znajdzie coś w tym mieście coś dla siebie. Widać to także na parkingu koło Golden Gate, gdzie zdjęcia robią Hinduski w sari, Brytyjczycy w sportowych samochodach żywcem wyjętych z Top Gear, Japończycy z maleńkimi aparatami i mnisi buddyjscy. Z tymi mnichami też bywa zabawnie. Ten, którego spotkaliśmy pod Golden Gate musiał sprawować ważną funkcję, bo miał jednego, młodszego, który się nim wyraźnie opiekował i drugiego w cywilu (mnicha czy “opiekuna” od bratniego narodu chińskiego?) intensywnie kręcącego film. Ulegając być może urokowi chwili, dogadał się z Brytyjczykiem w czerwonej, wypłowiałej bejsbolówce i uśmiechnięty pozował do zdjęć w sportowym roadsterze. W końcu San Francisco ma swoje prawa.
Galeria zdjęć gotowa czeka tutaj…
Czyli, dla każdego coś miłego. Jak się kto nudzi, to jazda do San Franciszka i już jest zabawa. gotowi już jesteście na nowy szlak? Czy te wasze dzieci się coś uczą tradycyjnie czy tylko atrakcyjnie?
Tradycyjnie, tradycyjnie…