Tak sobie czytam te nasze wcześniejsze relacje i rzeczywiście jest jak u Hitchcocka, bo co rusz to jakieś straszliwe przeżycia. A to prawie nas zjadła grypa, prawie nas rozbili o drzewo, prawie utopili, a teraz przychodzi moja kolej na dołożenie do tej kolekcji opowieści, jak to niemal usmażyliśmy się na wulkanie. No ale obowiązek obowiązkiem, więc nie ma co dozować, tylko trzeba zgrozę na papier przelewać i czytelników dalej zadziwiać.
Z dawnej stolicy Gwatemali, która została zniszczona przez trzęsienie ziemi w 1733 roku, widać trzy z 33 gwatemalskich wulkanów: Volcan de Aqua (wulkan wody), wciąż aktywny Volcan del Fuego (wulkan ognia) oraz Volcan Acetenango (nie mam pojęcia co ta nazwa oznacza). Wycieczki są jednak organizowane na wulkan Pacaya oddalony o kilkanaście kilometrów, gdyż jest niższy, bardziej dostępny i jednocześnie bardziej atrakcyjny turystycznie. Wybrawszy się na popołudniowy wyjazd (cena 50 Q na głowę, czyli jakieś 20 PLN) oraz zabrawszy (zgodnie z zaleceniem organizatora) długie spodnie (na komary), dobre buty (na górę), wodę (wiadomo), kanapki (dla dzieci) peleryny (na deszcz) oraz latarki (na drogę powrotną) ruszyliśmy o 14-tej (dla ułatwienia dodam, że na tej szerokości geograficznej koło 18-tej robi się szarawo, a o 19-tej jest już ciemno), aby pod wulkan dotrzeć o 15:45 (przy czym jakieś 30 minut zajęło naszemu kierowcy zbieranie klienteli, sprawdzanie opon, przeklinanie, tankowanie i czekanie na swoją kobietę, która się na końcu dosiadła dla towarzystwa). Busik dzielnie dowiózł nas na wysokość 1800 m n.p.m. a potem już o własnych siłach wleźliśmy na 2200 m n.p.m. Szczyt wulkanu jest na 2552 m, ale tam dojść byłoby raczej ciężko. Wyglądało stromo. Wchodzi się więc od parkingu na szczyt sąsiadującego z wulkanem kopca, gdzie górują anteny przekaźników GSM oraz jakiś czujników wulkaniczno-sejsmicznych (tak przynajmniej nam powiedziano). Stamtąd widać już główny wulkan i strumienie lawy, do których właśnie zmierzaliśmy (mapka obok – zdjęcie zrobione właśnie ze szczytu “wzgórza antenowego”). Przy parkingu czekała na nas grupka chłopców z konikami (czy też mułami) gotowymi, aby nas podwieźć, ale ponieważ grupa była po europejsku dzielna (dwóch gości z Izraela, jednak Cypryjka, jedna Irlandka i 4 nasze osoby), to już w połowie podejścia odpadli i zawrócili szukać szczęścia u następnych turystów. 🙂
Jedyne na co się daliśmy namówić (i bardzo dobrze) to pianki. Kiedy wykupywaliśmy wycieczkę zachęcano nas, że jest fajnie i że “you can bring marshmalows and fry it on the stick over the lava” (czyli, że możecie wziąć pianki i usmażyć je na patyku nad lawą). Pukając się lekko w czoło nie wziąłem niczego takiego, ale przy wejściu do parku narodowego okazało się, o co chodzi. Kupiliśmy więc paczkę pianek i radocha była wielka. Dla nie mających dzieci wyjaśniam, że pianki to taki słodycz kupowany w sklepie w paczkach wyglądający jak gąbeczki albo zestalona piana. Najczęściej okrągłe, miękkie, w różnych smakach i kolorach. Generalnie słodkie obrzydlistwo. Z pewnym niepokojem więc po drodze na górę strugałem dzieciakom kijaszki do smażenia pianek zastanawiając się ki diabeł oraz jak to się robi na tej lawie. Przewodnik nam szybko pokazał. Piankę nabija się na kijaszek i przykłada w okolice lawy, jak kiełbaskę nad ogniskiem. W kilka sekund pianka się przypala i wtedy smakuje naprawdę dobrze. Jak ciepła wata cukrowa. Siarki nie czuć. 😉 Poza tym konsystencja pianki się zmienia i robi się przyjemnie rozpływająca i lepiąca. Wynalazek ten można prawdopodobnie przyrządzać niekoniecznie nad lawą jednego z trzech czynnych wulkanów w Gwatemali, ale nad każdym źródłem ciepła, czyli na przykład nad ogniskiem. Proszę pozostających w kraju rodaków (szczególnie posiadających dzieci i ogniska) o eksperymentalne potwierdzenie tej teorii. Dla ułatwienia eksperymentu dodam, że wczorajsza lawa miała 600 stopni Celsjusza, czyli była dość zimna. I tak nie dało się podejść bliżej niż na 2 metry. Pianki smażyliśmy w otworze między kamulcami (zdjęcie powyżej to wyjaśnia) trzymając je jakieś 20 cm od ukrytej pod spodem gorącej lawy (widać było żar). Bezpośrednio nad strumieniem lawy nie dało się piec (próbowałem), bo po prostu było za gorąco i nie dało się wytrzymać. Prócz pianki paliła się skóra na rękach i na twarzy.
Uczucie bardzo ciekawe. Stoisz na zboczu na skałach i luźnych kamieniach wyglądających jak połączenie koksu i pumeksu. Byle potknięcie grozi skaleczeniem, bo ostre jest to diabelstwo jak tarka. Pod tobą żar, który widać gdzieniegdzie między kamieniami (jakbyś stał na ognisku przysypanym kamieniami), w bluzie wytrzymać się nie da (choć na dworze chłodno). Ludzi z 50 sztuk i wszyscy łażą szukając najlepszego miejsca do zrobienia sobie zdjęcia na tle lawy. Kilka metrów obok leniwie płynie strumień roztopionej skały tak gorącej, że bije od niego żar jak od wielkiego ogniska. Kawały bardziej już zestalonej lawy odrywają się co chwilę i staczają się lawiną w dół zbocza. W górze nad tobą wulkan daje znać sycząc co jakiś czas i dymiąc ustawicznie, a ty sobie stoisz trzymając kijaszka z nabitymi piankami i smażysz sobie kolację. 🙂
Zapraszamy do galerii ze zdjęciami.
Ja sie zastrzele.. 🙂
Fajne zdjecie z tymi patykami :-). Cos jak fotografia wyskubywania wasow niedzwiedziowi :-)..
Ale pewnie lepiej by bylo z kielbaskami, niz z tymi slodkosciami. Ciekawe, czemu tam nie sprzedaja w poblizu ? Pewnie sie nie sprawdza jednak ?..
Nikt pewnie nie ma ochoty na jedzenie konkretow, gdy ma jezyk i pluca jeszcze na wierzchu, po podejsciu do tego grilla ?..
Kiełbaski się nie sprawdzają, bo jednak trzeba je piec parę minut, a pianki na lawie działają natychmiatowo.
A w stopki to was nie przygrzewało? Bo z tego co relacjonujesz, to dosyć tam musiało podpiekać między kamyczkami. Aha, Michał dzisiaj zaniósł do przedszkola wiadomości o tym, że Bernaś stał 1 cm! od lawy(sama słyszałam)było oh i ah, jemu to fajnie itd. potem było jeszcze o rekinie i znów „oh i ah itp.”a ja się przyłączam „Oh, Ah, ale wam fajnie”
W stopki przygrzewało, ale dało się wytrzymać. W końcu buty mieliśmy porządne. Najbardziej paliło w twarz koło strumienia lawy.
No proszę ,nie pomyliłam się. Bylismy wczoraj u ciotek na Ślężnej i opisywałam Eli co przeżywaliście płynąc „niby-promem” do Gwatemali , i że będziecie się wspinac na wulkan, więc może byc gorąco. Było! Przy okazji gorące też pozdrowienia od obu ciotek.Zaraz wraca Miko ze szkoły, więc jak poczyta ten tekst,to pewnie znowu będzie zazdrościł. On niestety musiał dzisiaj śpiewac na muzyce „Uciekła mi przepióreczka w proso…..” itd, a Wy Isiu na wulkanie i jeszcze pieczone na lawie pianki zajadacie. I gdzie tu sprawiedliwośc-na pewno tak powie. Ale myślę, że już skończyliście z wulkanami. Pozdrawiamy.
Pani Jolu, sprawiedliwości tu nie ma żadnej!!! Kotełki chłoną egzotyczne przeżycia i wybrzydzają co lepsze na lawinowego grill’a, a my siedzimy po uszy w szarej rzeczywistości … Do „oh” i „ah” Agi dodam swoje smutne „Ehhhh” 😦
Ale dzięki za wspaniałe relacje, myślę że po powrocie nie ma sensu wracać do starej pracy, ja bym na waszym miejscu zajeła się dziennikarstwem lub pisaniem książki! Skoro Peter Mayle osiągnął sukces swoim „Rok w Prowansji”, to jestem pewna że „4B dookoła świata” zrobi jeszcze większą furorę.
PS: Potwierdzam wredność wulkanicznej skały – na Bali fala mnie po takiej przeturlała i już od 5 lat mam blizny na kolanie.
Aniu, czy to na Pania czekają „przyjaciele” na Sochaczewskiej? 2B powiedzieli ,ze wpadnie po nich Ania i co ? Nie bylo jeszcze innej Ani.
Na mnie, na mnie … może będę we Wrocławiu pod koniec czerwca to odbiorę 🙂
Marshmallow
Z Wikipedii
Marshmallow – rodzaj pianek wytwarzanych z cukru (syropu kukurydzianego wysoko kalorycznego, bez jakiejkolwiek wartosci, uzywanego w wiekszosci ,,gotowych produktow” na rynku spozywczym GH), żelatyny i wody. Pianki te wykorzystywane są do ozdabiania tortu, do różnych produktów cukierniczych czy do wbicia je na patyk i smażenia na ognisku (aż do uzyskania złotego koloru). Można je jeść także same.
Ciekawostki
Amerykanie jedzą około 40 milionów kilogramów marshmallow rocznie, wydając na ten cel około 125 milionów dolarów. (Widac!!!!!!!GH)
W Ameryce można także kupić krem Marshmallow (który jest wykorzystywany do robienia Fluffernutter(??????) – sandwicha (????) z masłem orzechowym oraz kremem Marshmallow).
The marshmallow is a confection that, in its modern form, typically consists of sugar or corn syrup, water, gelatin that has been softened in hot water, dextrose, and flavorings, whipped to a spongy consistency. One commonly proposed theory about the origin of marshmallow holds that the traditional recipe used an extract from the mucilaginous root of the marshmallow plant, a shrubby herb (Althaea officinalis), instead of gelatin; the mucilage was used to soothe sore throats.[1][2] However, while concoctions of all parts of the plant have been used as medicine, a more likely origin for the modern sweet can be found in old recipes: Stems of marsh mallow were peeled to reveal the soft and spongy pith with a texture similar to manufactured marshmallow. This pith was boiled in sugar syrup and dried to produced a soft, chewy confection.[3] Commercial marshmallows are a late-nineteenth-century innovation. Since Doumak’s patented extrusion process of 1948, marshmallows are extruded as soft cylinders, cut in sections and rolled in a mix of finely powdered cornstarch and confectioner’s sugar (icing sugar). Not all brands coat their marshmallows in confectioner’s sugar. Most of the current brands of commercially available marshmallows in the United States and Canada are made and copacked by Kraft Foods and Doumak, Inc, under such names as Jet-Puffed, Campfire, Kidd and numerous „private label” store brands.
Marshmallows are used in S’mores (czekoladowe ciasteczka z masa piankowa), Mallomars, Peeps, Whippets and other candy, Rice Krispie treats, ice cream flavors such as Rocky Road, on top of hot chocolate and candied yams, and in several other foodstuffs. Americans eat about 90,000,000 pounds (41,000 t) of marshmallows per year.[2]
Gabi, gratulacje. teraz juz wszystko wiem o piankach, aczkolwiek spróbuję je upiec na ognisku, wedle zaleceń Błażeja.