A na Święta….

22 grudnia 2009

 

Boże Narodzenie Wesołych Świątrodzinnych kolęd, skrzypiącego śniegu iskrzącego się za oknem, bezchmurnego nieba z pierwszą gwiazdką,  pachnącego sianka pod wykrochmalonym obrusem, życzeń szczerych i gorących, wspólnych spacerów na pasterkę…

zaś łasuchom życzymy:

najpiękniejszych pierniczków na choinkę, plastrów pomarańczy pachnących goździkami, łagodnego barszczu z jabłkowo-grzybową nutą, aksamitnego serniczka z chrupiąco-maślanym spodem, makowca makowego do bólu z lukrem i skórką pomarańczową, makówek z pierniczkami miętowymi niesłodkich, a pysznych, kutii ze słodkim zagęszczonym mlekiem rozlewającym się po ziarenkach maku, aromatycznego kompotu z suszu, nieśmiertelnych orzechowych babeczek, wyjątkowego i wyrośniętego tortu orzechowego, i tego wszystkiego, co Wam się ze Świętami kojarzy…

i co najważniejsze opłatka z bliskimi, aby Święta przeżywać i smakować z radością 🙂

 


Kącika łasucha – Cairns

18 grudnia 2009

A jednak w Australii nie było tak trudno o “kącikowy” temat. Pierwsze dni w Cairns i od razu: Bingo! -trafiliśmy w dwa australijskie smakołyki.

Stek z kangura jeszcze w wersji surowej Pierwszego namierzyliśmy kangura. Postanowiliśmy wykorzystać okazję i upiec sobie coś smacznego na BBQ, które mieliśmy na kempingu Cairns. Z ciekawości, ale też biorąc pod uwagę korzystną cenę i rady Kasi, kupiliśmy sobie elegancki stek, wysmarowaliśmy go mieszanką ziół i kangurek hop! – na blachę. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że tutejsze BBQ to kwadratowa blacha o średnicy metr na metr wyprofilowana w taki sposób, aby nadmiar tłuszczu spływał do otworu umieszczonego pośrodku. Tłuszczu nie ma więc dużo, a jeszcze do tego żadne cykliczne i aromatyczne paskudztwa nie osadzają się na naszym posiłku – w przeciwieństwie do tradycyjnego grillowania. Tutaj grill jest elektryczny – wystarczy wcisnąć guzik i za moment płyta jest już mocno nagrzana. Upiekliśmy (usmażyliśmy?) więc nasze steki bardzo sprawnie i po polsku dorobiliśmy na grillu ziemniaczki wraz z zarumienioną cebulką. Upieczony kangurek okazał się wyjątkowo smakowity. Po pierwsze, stek sam w sobie jest chudy – ma około 2% tłuszczu, a więc tyle, co chudy jogurt – spore osiągnięcie, bo to jednak mięso… (Nawiasem mówiąc, w czasie naszej wycieczki w eukaliptusowe pustkowia mieliśmy okazję zaobserwować, jak szybko, sprawnie i na jakie odległości skaczą kangury. Nic dziwnego, że to same mięśnie…) Po drugie, średnio wypieczony jest mięciutki i apetyczny, w smaku podobny odrobinę do wołowiny, ale bardzo soczysty, świetnie współgra z ziołami – tymianek i rozmaryn podkreślają jego niewymuszony urok. A ziemniaczki z cebulką do tego? Mmmm…  Brakuje tylko mizerii…Od tej pory jadamy kangura z upodobaniem. Pozwolę tu sobie zacytować stwierdzenie jednego z 4B (bez pokazywania paluchem), który po wielokrotnych mlaśnięciach pełnych ukontentowania stwierdził: “Wszystkie kangury przerobić na steki!”. Ten sam łasuch stwierdził także, że steki z kangura są co najmniej tak dobre, jak amerykańskie steki z wołowiny, których smak jest między innymi efektem zmodyfikowanej paszy, jaką podaje się zwierzętom. A tu się takie pyszności spasły się na trawce (? – niewiele jej, oj niewiele!) eukaliptusach (? – to chyba misie koala), zaroślach kolczastych (?). Mamy dziwne przekonanie, że istnieją farmy kangurze, gdzie się je dobrze karmi, bo kangura w buszu złapać niełatwo. Jak zobaczymy taką farmę to ich zapytamy, czym te kangurki karmią, że takie pyszne.

Wspaniałe orzeszki macadamia Drugim objawieniem okazały się orzechy macadamia. Chociaż osobiście nie jestem zwolenniczką orzechów prażonych z tłuszczem, to wcześniej zdarzało mi się jadać macadamie z puszki – choć to towar trudno dostępny i kosztowny (ale za to smaczny!). Z puszki jednak to zupełnie nie to samo. Orzechy macadamia rosną w Queensland, można je kupić już gotowe do chrupania (obrane) i w postaci różnych słodyczy – ciasteczka z macadamią, czekoladki z macadamią, lody z macadamią i mango (absolutnie boskie!) itp.. Nie ma to jednak, jak dobrać się do takiego orzeszka własnoręcznie, tym bardziej, że taki śliczny. Orzechy macadamia w skorupkach wyglądają jak czekoladowe kulki – skorupka jest gładka, równa, połyskuje w słońcu i kolor ma dokładnie taki jak trzeba – kolor mlecznej czekolady. I jest twarda. Ponieważ nie posiadamy na wyposażeniu dziadka do orzechów i nie chce nam się go dokładać do naszego ekwipunku, sprawę załatwiamy zazwyczaj jakimś większym kamieniem. Kilka uderzeń (bo skorupka twarda) i można wyłuskać i wydłubać delikatnie gładkie i okrąglutkie jądro – chrupiące, kruche i przepyszne. Przepyszne zapewne za sprawą tych siedemdziesięciu paru procent tłuszczu, jakie zawiera. W końcu jednak nie będziemy w Queenslandzie wiecznie, więc póki co zajadamy orzeszki bez specjalnych wyrzutów sumienia…


Kochamy tropiki

7 grudnia 2009

Straż czuwa Już w czasie międzylądowania w Sydney dopisywał nam dobry humor. Było w końcu ciepło, ani jednej chmurki na niebie i leciutki wietrzyk. W Cairns lądowaliśmy o 21.45 czasu lokalnego, wg naszego “biologicznego” czasu była już za piętnaście pierwsza w nocy. Specjalnie nie zwróciliśmy na to uwagi, rozentuzjazmowani upałem i wilgotnością. Nie wszyscy niestety. Siński oznajmił z drżeniem głosu, że on Australii nie chce zwiedzać, bo tu tak gorąco. Ale był zmęczony i śpiący, więc go tatuś wziął na ręce i marudzenie ustało. Następnego dnia siedział cały czas w basenie, więc tropiki też mu już raczej odpowiadają. Komu zresztą nie.

Rozbiliśmy się po omacku, wrzuciliśmy nasze bagaże bezwładnie do środka i zalegliśmy na karimatkach bez ciepłych śpiworów, w cieniutkich piżamkach i bawełnianych prześcieradełkach. Niewiarygodna odmiana. Pierwszego dnia obudziliśmy się o piątej rano. Coś furczało, gulgotało, skrzeczało, chrypiało i zachłystywało się własnym trelem w kilku miejscach na raz, z niemałym zdumieniem stwierdziliśmy  też, że kilka bliżej niezidentyfikowanych, choć znanych nam już z Tahiti ptaszków tłukło się zawzięcie przed naszym namiotem. Na dworze wychodziło słońce, było dwadzieścia parę stopni i w powietrzu unosił się słodki zapach kwiatów. Skrzeczały kolorowe papugi, przelatujące z drzewa na drzewo w sobie znanym celu. Co tu dużo kryć, było cudownie.

Na deptaku miejskim W czasie wstępnego rekonesansu odkryłam targ owocowo-warzywny. Papaje, mango i czarne zapote leżały obok nektaryn, arbuzów i śliwek, samych rodzajów sałaty naliczyłam chyba piętnaście, świeże zioła i mieszanki przyprawowe do curry cieszyły oko zaraz obok świeżo wysmażonych sajgonek i szaszłyków z kalmarów. Wyglądało jednak na to, że Cairns ma do zaoferowania także inne rozrywki – gabinety kosmetyczne oferujące woskowanie panom i paniom, po którym od razu można spryskać ciało brązującym balsamem, setki pubów i klubów z rozrywkami mniej lub bardziej dla dorosłych, biura turystyczne reklamujące nurkowanie na rafie i skydiving (skoki z samolotu z dużej wysokości, spadochron otwiera się nisko nad ziemią), plac zabaw i uroczy deptaczek w centrum. Tak więc grzejemy się ile wlezie (2B się głównie moczą).


Kącik łasucha – Dunedin

1 grudnia 2009

UWAGA: Poniższy post powstał pod wpływem substancji działających na układ nerwowy, wywołujących potężny wzrost poziomu endorfin we krwi, błogi uśmiech i nieuchronne uzależnienie …

Zbliża się koniec naszej podróży po Nowej Zelandii, więc czas na małe podsumowania. W charakterze wstępu do “kącika” podajemy naszą subiektywną i gorącą czołówkę notowania “Za co należy podziwiać Nowozelandczyków?”

  1. Hillary po pierwsze, za Aoraki, Przewiercającą Chmury (czyli Górę Cooka 3754m n.p.m.);
  2. po drugie, za Sir Edmunda Hillarego (po 5 tygodniach rock&rolla pogodowego przestaliśmy się dziwić, dlaczego to właśnie Nowozelandczyk zdobył Mount Everest);
  3. po trzecie, za najwyższy wskaźnik rozjechanych oposów na kilometr drogi (godna podziwu konsekwencja, a mimo to oposów podobno wciąż 60 mln);
  4. po czwarte, za szczęśliwe, brykające po zielonych pastwiskach owce i znakomitą jagnięcinę;
  5. po piąte, za imponujące ignorowanie warunków atmosferycznych przejawiające się:
    a) skakaniem do zatoki morskiej w ramach świętowania końca roku szkolnego (zaobserwowane w Wellington – temperatura powietrza 13 stopni Celsjusza);
    b) udzielaniem lekcji surfingu przy mroźnym wietrze (zaobserwowane w rejonie Southland –  temperatura powietrza jakieś 10 stopni Celsjusza);
    c) bieganiem w mundurkach szkolnych ale boso po ulicach, bynajmniej nie w rejonach z aktywnością geotermiczną (zaobserwowane na Wyspie Północnej i Południowej, temperatury powietrza około 13-15 stopni Celsjusza);
  6. no i po szóste, za odwrotnie proporcjonalną zależność między temperaturą odczuwalną powietrza, a ilością zjadanych lodów.

Hokey PokeyTwardzi Nowozelandczycy produkują bowiem najwięcej lodów na jednego mieszkańca i jedzą ich prawie tyle ile Amerykanie. Co więcej, oprócz tradycyjnych lodów na patyku trudno jest znaleźć w sklepie opakowania jednolitrowe lub mniejsze, które odpowiadałyby naszym potrzebom i trybowi życia (brak zamrażarki). Standardowym opakowaniem jest opakowanie dwulitrowe. Myśleliśmy, że w Nowej Zelandii będziemy objadać się lodami, ale na spróbowaniu znakomitych Hokey Pokey (lody śmietankowe z kawałkami chrupiącego toffi) właściwie się skończyło.  Bez specjalnych dyskusji i jednogłośnie z lodów przerzuciliśmy się na czekoladę … Jakoś nam bardziej pasowała biorąc pod uwagę aurę…

Mała dygresja: Podobno zresztą istnieje Hokey Pokey w odmianie czystej, czyli toffi w formie plastra miodu, ale takiego nie widzieliśmy nigdzie. Podobnie jak deseru pavlova (bezy z owocami), co do którego nikt zresztą nie jest pewien, czy pochodzi on z Nowej Zelandii, czy z Australii… Może w takim razie w Australii nas jednak przekonają, że to ich…

Świat Cadbury W Nowej Zelandii marką dominującą jest Cadbury (w końcu to kraj o silnych wpływach brytyjskich). Lindt, Whitt & Whittaker i pralinki belgijskie również są na rynku, ale sądząc po asortymencie, nie stanowią dla Cadbury poważnej konkurencji. Rozmaitość czekolad brytyjskiej firmy jest doprawdy imponująca, więc z zapałem zabraliśmy się do testowania. Zaczęliśmy od Rocky Road stanowiącej szlachetną wersję czekolady Studenckiej – kultowego niegdyś czeskiego wyrobu ze sporą ilością galaretki, orzeszków ziemnych i rodzynków. Rocky Road to pachnąca wanilią czekolada z orzeszkami ziemnymi, zabawnymi wiśniowymi żelkami i anglosasko wzbogacona różowymi kawałeczkami kleistego marshmallowa. Próbowaliśmy jeszcze Turkish Delight (wiśniowa galaretka w rozpływającej się w ustach mlecznej czekoladzie), Pannacotty (śmietankowo-wiśniowe nadzienie, mniam), Fruit&Nuts (bardziej klasyczna wersja z rodzynkami i migdałami), ale nasze serce zdobył Creme Brulee ze śmietankowo-karmelowym nadzieniem i lekko chrupiącymi cukrowymi drobinkami dokładnie takimi, jakie powstają, gdy powierzchnię przygotowanego tradycyjną metodą creme brulee opala się palnikiem. Czekolada, którą  było oblane nadzienie była bajkowo gładka i aksamitna, więc zjadaliśmy ją w ilościach potężnych. Co ciekawe, czekolada we Fruits&Nuts nie była już aż taka dobra, ciekawe, czy stosują różne receptury…

Wjazd do fabryki Nic więc dziwnego, że w Dunedin z prawdziwą radością wybraliśmy się na wycieczkę po fabryce czekolady. Zbierając i zajadając rozdawane co krok czekoladki (żeby zdobyć niektóre z nich trzeba było odpowiadać na zadawane w czasie wycieczki pytania) zwiedziliśmy fabrykę i centrum informacji o czekoladzie. Próbowaliśmy prażonych ziaren kakaowych (bardzo intensywne, gorzkawe), testowaliśmy płynną czekoladę (ciepłą, pachnącą, mleczną, gęstą – co to był za smak!) i podziwialiśmy kilkumetrowy czekoladowy wodospad przygotowany dla przyjemności odwiedzających (ach, chciało się tam podstawić kubeczki po dokładkę, ale nie można było 😦 ). Wzmocnieni solidną porcją czekoladowych przyjemności z błogim uśmiechem szczęścia na twarzy rasowych chocoholików wyruszyliśmy w dalszą drogę…

Tym, którzy też by tak chcieli uprzejmie donoszę, że fabryka Cadbury jest także pod Wrocławiem… Takich atrakcji chyba nie oferują, ale kto wie, może niedługo….

Galeria z Southland, południowej części Wyspy Południowej już za kilka godzin już jest gotowa. Zapraszamy!


Kącik łasucha – Kaikoura

28 listopada 2009

Zanim przejdę do rzeczy, czytelnikom z takim utęsknieniem domagających się “Kącika łasucha” winna jestem kilka słów wyjaśnienia. Menu w Nowej Zelandii mamy zupełnie pomieszane. Na trekach i na terenach parków narodowych jemy to, co jest lekkie, szybkie w przygotowaniu i pożywne. Pożywne przynajmniej jeśli chodzi o kalorie, bo witaminowo to raczej tutaj podupadamy – dominują zupki instant (w Polsce popularnie nazywane “chińskimi” niezależnie od kraju pochodzenia), owsianka, makaron i muesli. Jak mamy dostęp do prawdziwej kuchni, to gotujemy obiadki prawie domowe ze smaczną jagnięciną (bo owiec na zielonych pastwiskach Nowej Zelandii pasie się tysiące) i owocami morza w roli głównej. Gorzej jest już z jedzeniem typowo “nowozelandzkim”. Sporo tu wpływów brytyjskich: puddingi, miętowy groszek, pies – (zapiekane kruche lub francuskie ciasteczka z nadzieniem na słodko lub na słono) i klasyczne fish&chips. W maleńkich miasteczkach nowozelandzkich nie brakuje restauracji tajskich, hinduskich lub chińskich – i na ogół, jeśli nie gotujemy sami, to jemy właśnie tam. Jedzenie wspaniałe, szczególnie tajskie (mmmm….),  ale na opisy specjałów tajskich przecież też przyjdzie czas…

Langusta przytula się do dorsza Są jednak potrawy, których będąc w Nowej Zelandii trzeba spróbować. Będąc w Kaikourze zdecydowaliśmy się na niebieskiego dorsza i langustę. Po maorysku Kaikoura oznacza podobno “jedz langustę”, nie mogliśmy się więc oprzeć tym bardziej, że jeszcze wtedy nie bardzo wiedzieliśmy, co zamawiamy (“co to właściwie jest ten crayfish?”) a to zawsze ciekawiej. (Nawiasem mówiąc niecierpliwie czekamy na Wietnam – to dopiero będzie rozrywka!). Zamówiliśmy więc skorupiaka, jako żywo przypominającego gigantyczną krewetkę. Odczekaliśmy 15 minut wraz z kilkoma innymi amatorami tego typu specjałów, aż nam ją przygotują. Zapachy obezwładniały wolę i zmysły, więc cieszyliśmy się, że dzieci zostały w samochodzie, bo pytanie “Ile jeszcze?” byłoby zadane pewnie ze sto razy. W końcu jednak przyszła i nasza kolej i mogliśmy przyjrzeć się bliżej tajemniczemu zwierzątku. Langusta ładnie rozcięta na połowę wdzięcznie i wyzywająco prezentowała pokryty czerwonym pancerzykiem odwłoczek pełen śnieżnobiałego mięsa.  Bardzo delikatnego, zwartego, w smaku niepodobnego do krewetek. Ani śladu rybnego zapachu. Nowozelandzki odpowiednik peruwiańskiej Inca KoliDo tego majonezowy sos i listki pietruszki. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale mięso wraz z sosem miało subtelne porzeczkowe nuty, a pietruszka, choć to dekoracja, komponowała się z całością znakomicie. Karmili ją czerwonymi porzeczkami o tej porze roku (wiosną), czy też mam omamy smakowe? Raczej to drugie, bo porzeczek tu nie widziałam. W każdym razie już miałam podejrzenia, że nas karmią słodkowodnym stworzeniem, ale jednak nie: zjedzony przez nas z ukontentowaniem delikates pochodził z kamienistego dna zatoki.  Jak więc widać, morskie specjały mogą pachnąć porzeczkami, a futerkowe morzem… (patrz: Kącik Łasucha – Cuzco). Dorsz smakował za to rybką bardzo przyjemnie – panierka wysmażona w bardzo gorącym oleju, więc chrupka i parząca usta, a za to w środku ryba soczysta  podana z grubo krojonymi (koniecznie!) frytkami. Wpływy brytyjskich fish&chips widać jak na dłoni. Popić takie morskie pyszności w Nowej Zelandii wypada lokalnym napojem narodowym czyli Lemon & Paeroa od kilkudziesięciu lat rozlewanym na Wyspie Północnej. Jest to rodzaj oranżady (cytrynady) produkowanej z wody mineralnej ze źródeł koło miasteczka Paeroa i soku cytrynowego. Lekka, kwaskowata, gazowana – do ryby jak znalazł…

W następnym Kąciku Łasucha słodkości z Nowej Zelandii.


Opierzeni gumożercy

22 listopada 2009

Winowajczyni w całej krasie Półtorej godziny od Christchurch leży Arthur’s Pass – nie tyle przełęcz, co park narodowy. Znany z pięknych widoków, zmiennej pogody i jedynej na świecie górskiej papugi – bardzo fotogenicznej, ale o nieco zszarganej reputacji. Niegdyś była roślinożerna, ale kiedy na wyspy wprowadzono owce, stała się amatorką nowozelandzkiej jagnięciny wycinając swoim dziobem płaty skóry na grzbiecie nieszczęsnych zwierząt i często pośrednio powodując ich śmierć. Takie zniewagi nie mogły ujść płazem, a że ekologia i ochrona lokalnej fauny wówczas nie była w modzie, więc chwycono za dwururki i proce i wybito keę niemal doszczętnie. Od 1986 roku objęto je całkowitą ochroną – teraz jak podjadają owce, to się je deportuje w inne miejsce, licząc na większą wyrozumiałość tych farmerów, którym papugi jeszcze nie zaszły za skórę, a na miejscu robi się wszystko, żeby poszkodowanego hodowcę udobruchać. I po jakimś czasie znowu zmiana ;-). Traktowane z taką atencją sprytne ptaki szybko znalazły sobie rozrywki dotychczas zakazane, czyli obgryzanie wycieraczek, siodełek rowerów, napady na plecaki i wybebeszanie kubłów na śmieci. Trudno powiedzieć ile w tym prawdy, ale Nowozelandczycy twierdzą, że jest to najbardziej inteligentny ptak na świecie. My stwierdzamy z całą pewnością, że nie lubi się nudzić.

Już za chwileczkę, już za momencik Bardzo chcieliśmy zobaczyć keę, więc dopytaliśmy się w centrum informacyjnym parku narodowego, gdzie tego niezwykłego ptaka można spotkać. “Ależ z tym nie ma problemu. Jedźcie 200 metrów dalej, koło sklepu!”. Jeszcze nie wysiedliśmy z samochodu, a już zobaczyliśmy keę przelatującą nad jezdnią. Wszechobecne dookoła kafejki tabliczki “Nie karmić kei!” dały nadzieję, że będzie ich więcej. Rzeczywiście, zgodnie z ulotką informacyjną, na ulicy grasował już gang 5-6 papug, prawdopodobnie młodych samców. Spacerowały z godnością po ulicy, wskakiwały na samochody, dachy kawiarni, stoliki, kubły na śmieci – jednym słowem wszędzie, gdzie istniała szansa na zdobycie choćby odrobiny jedzenia albo spłatanie jakiegoś figla. Latały tylko w ostateczności, pokazując przepięknie ubarwione na czerwono od spodu skrzydła, a do średnio pilnych spraw spieszyły poleczką, co całkowicie odzierało je z dostojeństwa. Z rozbawieniem obserwowaliśmy, jak siedząc na kawiarnianych stolikach szarpały za sznur od parasoli (tak jakby chciały złożyć wszystkie co do jednego) i próbowały obgryzać drewniane blaty, podczas gdy ich dwóch kumpli szykowało napad na apetyczny pomarańczowy plecaczek z turystką jako zbędnym balastem z przodu.

Naszym wycieraczkom tym razem się upiekło.