Hasta la vista, amigos

20 Maj 2009

Quetzal “Hola, amigo! Chcecie płynąć do San Pedro de la Laguna? 30 quetzali!” powitał nas w Panjachel nad jeziorem Atitlan uśmiechnięty od ucha do ucha pośrednik. W zasadzie nad tym się zastanawialiśmy, ale z pomocy naganiaczy korzystać nie chcieliśmy, więc wolnym krokiem podążyliśmy w kierunku nabrzeża. Nasz znajomy dyskretnie nam towarzyszył zagadując i dopytując, posiedział z nami na murku nad jeziorem aż oznajmiliśmy, że zmieniliśmy zdanie i dzisiaj nigdzie nie jedziemy, co najwyżej jutro do Santiago Atitlan. Zupełnie niezniechęcony oznajmił, że zna kilka niedrogich hoteli w mieście, po czym pomaszerował za nami prowadząc konwersację w sposób umiejętny, acz irytujący. W jednym z rekomendowanych przez niego hoteli zaproponowano nam nocleg w ładnym pokoiku z łazienką i kablówką za jedyne 50 dolarów, łatwo się jednak domyśleć, że nie skorzystaliśmy – wybraliśmy inny hotelik o znacznie niższej cenie. Nasz amigo nie był szczęśliwy, ale wykazał się hartem ducha, bo nazajutrz rano wychodząc do sklepu po śniadanko zobaczyłam go cierpliwie czekającego 20m od naszego hoteliku. “Teraz do Santiago?” zapytał i dopiero moja kolejna odmowa sprawiła, że poszedł szukać szczęścia u innych turystów.

Ten dzień przyniósł kolejne obserwacje dotyczące ustalania cen w branży turystycznej w Gwatemali poczynione na podstawie rozmów z naganiaczami, obserwacji koloru banknotów wymienianych przez Gwatemalczyków (“Piątkę dał, no mówię Ci, że piątkę – taką fioletową!”) oraz rozmów z innymi turystami. Obserwacje tym bardziej ekscytujące, że ceny w większości przypadków podawane są tu ustnie i nie otrzymuje się żadnego pokwitowania wpłaconej kwoty, a ceny w związku z tym zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Ogólnie rzecz biorąc taryfę za przewóz na druga stronę jeziora można podzielić następująco (1 USD = na oko 8 quetzali):

  1. Pierwsza: dla  Gwatemalczyków (10 lub 15 quetzali za osobę, dzieci za darmo);
  2. Druga, tariffa americana: dla Amerykanów (co najmniej 30 quetzali za osobę);
  3. Trzecia: dla reszty świata (25 quetzali za osobę, dzieci po małym targowaniu 50%).

To w jakiej taryfie się znajdziesz uzależnione jest od używanego języka i drobnych sygnałów, które wysyłasz. Np. przewodnik w języku angielskim cenę podwyższa. Podróżowanie z dziećmi chyba też, bo jakimś sposobem te dwa fakty razem wskazują na narodowość amerykańską. Jako, że używamy takowych przewodników i spacerujemy z dzieciakami, usłyszeliśmy w Santiago naszego kolejnego amigo radośnie wrzeszczącego już z daleka do kapitana statku: “Americanooooos!” po czym trafiliśmy z automatu w taryfę drugą i tylko odrobina doświadczenia i uporu pozwoliła nam wynegocjować powrót do taryfy trzeciej.

Istnieje także przymierze pracowników informacji turystycznej, hoteli, kierowców minibusów i chickenbusów oraz tour operatorów, które pozwala prowadzić turystę za rękę w pożądanym kierunku za pomocą prostych sposobów:

  1. oferowanie podwiezienia pod określony hotel po długiej, wyczerpującej podróży (któżby się nie skusił…);
  2. twierdzenie, że nie istnieją inne połączenia od preferowanych, a samolot przecież taki drogi;
  3. twierdzenie, że rekomendowany hotel oferuje najlepsze pokoje za daną cenę, choć tak nie jest;
  4. twierdzenie, że opłaty za wjazd do parku należy wręczyć kierowcy, który ją uiści (za prowizją, o której nie wiesz);
  5. twierdzenie, że Gwatemalczycy płacą tyle samo, co turyści (akurat!);
  6. podawanie jako ceny wyjściowej w negocjacjach wysokości sześciokrotnej rzeczywistej wartości usługi lub towaru (ktoby pomyślał!);
  7. oferowanie cen bez podawania waluty (quetzale vs. USD).

Prowizje za turystów wymieniane są w wielu przypadkach od razu i bez specjalnych ceregieli. Na szczęście Gwatemala piękna, a ci mieszkańcy, którzy w branży turystycznej nie pracują, są w większości mili i pomocni, więc staramy się zostawiać nasze pieniądze w ich rękach, a naszych wątpliwych amigos odprawiać z kwitkiem. 🙂


Tam, gdzie (nie) rosną pokrzywy

18 Maj 2009

Chichicastenango to miasteczko w górach, którego nazwa oznacza w Ki’che’, jednym z języków Majów, miejsce, gdzie rosną pokrzywy. Pieszczotliwie zwane Chichi rekomendowane jest jako najlepszy targ w Gwatemali. Ci jednak, którzy pojadą tam na zakupy w poszukiwaniu okazji cenowej mogą się srodze zawieść – wybór towarów jest wprawdzie wielki, ale sprzedający są mistrzami w swoim fachu, znają psychologię od strony praktycznej i targować się umieją. Pokrzywy zaś wszystkie już chyba wycięto.

Ołtarz ofiarny I tak naprawdę to nie o ten targ chodzi – sercem Chichi jest kościółek Santo Tomas, gdzie Majowie odprawiają modły i ceremonie, które nie przypominają tych, które widuje się w świątyniach europejskich. U stóp stopni prowadzących do świątyni, znajduje się kamienna platforma nieuchronnie kojarząca się z ołtarzem ofiarnym. Majowie w tradycyjnych strojach palą na nim żywicę, płatki kwiatów sprzedawanych przez kwiaciarki i ulewają odrobinę bursztynowego alkoholu ze zgrabnych szklanych piersiówek z aluminiowymi koreczkami, szepcząc modlitwy (może jednak zaklęcia?). Całość, choć zakończona za każdym razem szybkim, ale jakby ukradkowym znakiem krzyża przypomina bardziej rytuał zaklinania lub odczyniania uroków niż jakiekolwiek modlitwy. Składający ofiarę są skupieni, nieobecni, ale ich ręce są ciągle w ruchu zajęte kolejnymi czynnościami. Dym unosi wzdłuż schodów wprost do kościoła, w środku niemal gryzie w oczy, wszechobecny jest zapach kadzidła, żywicy, kwiatów – trudno właściwie określić dokładnie jakiej nuty. W surowym w wystroju, jednonawowym kościele wzdłuż głównego przejścia do ołtarza leżą co 2-3 metry stare kamienne płyty, na których migocą świeczki, czerwienią się płatki kwiatów i parują plamy po wylanym alkoholu. Bogowie są czasem wymagający, stary Indianin składał przy nas swoją ofiarę na wszystkich znajdujących się w kościele płytach.

Maski Zaraz obok profanum bezpardonowo włazi na sacrum, indiańskie dzieci usiłują sprzedać kolorowe bransoletki, zabawki i gumki do włosów, sprzedawcy zachęcają do kupna pamiątek, ktoś oskubuje kwiatki z płatków, ktoś komuś czyści buty, ktoś śpi pijany obok ołtarza, ktoś goli się starą maszynką, warchlaki kwiczą na postronkach, kury gdaczą, comedores nawołują, życie się toczy. Warto tu przyjechać. Nie dla pamiątek, nie dla okazji, ale dla tej jednej chwili, kiedy siedząc pośród Indian na świętych stopniach piekącymi od dymu oczami można obserwować ten fascynujący i barwny świat – tak inny od naszej codzienności.

 

Calle de la InquisicionNie można uciec w Chichi od rozważań, ile z dawnej kultury Majów pozostało w dzisiejszych Indianach i co się właściwie stało z tą fascynującą cywilizacją dysponującą wiedzą astronomiczną, przyrodniczą i medyczną. Zanim nazwiemy ich praktyki zabobonem, musimy przypomnieć sobie ze wstydem, ile razy w historii uznawaliśmy naszą kulturę i naszą cywilizację za jedyną drogę, od której nie ma ucieczki. Za każdym razem, kiedy w odległej o 90km Antigua mijam Calle de la Inquisicion, liczę na to, że to mój hiszpański jest za słaby, żeby zrozumieć właściwe znaczenie tej nazwy, które, mam nadzieję, jest inne niż ulica Świętej Inkwizycji.

Zapraszamy do galerii.


Mar & Sol

15 Maj 2009

Nasz wielki prom “No proszę, wy, Europejczycy, zawsze jesteście przygotowani na różne trudności” – stwierdził uśmiechając się nasz gwatemalski przewoźnik widząc jak sprawnie wdzialiśmy kolorowe przeciwdeszczowe poncha po tym, jak kilka razy oblała nas fala. Staliśmy na molo i kontemplowaliśmy coś, co w mojej wyobraźni było solidnym promem, a okazało się być małą łódeczką mającą nas przewieźć z Punta Gorda w Belize do Puerto Barrios w Gwatemali. Mieliśmy być jedynymi pasażerami, oprócz sternika płynął jeszcze nasz przewodnik i znajomy przewoźnika (jak to bywa często), oraz ze trzydzieści kartonów tajemniczego towaru. Było chłodno, na oko wiatr co najmniej piątka, a na horyzoncie ciemne chmury. Otrzymaliśmy piękne pomarańczowe kapoczki, co spowodowało mój wzrost zaufania do naszego przewoźnika, że tak dba o nasze zdrowie. Ujęła mnie również troska o nasze plecaki – zostały one elegancko przykryte grubą folią, a my dostaliśmy piękną niebieską płachtę, żeby się nie dać ochlapać. Niestety iluzja ta trwała niedługo, tylko do momentu odpalenia silnika. Bo wtedy to się dopiero zaczął rollercoaster. Six Flags to przy nim pikuś. Grzaliśmy po falach jak wariaci rozdzierani rozterkami, co tu właściwie robić:

  1. trzymać się poręczy ociekającej morską wodą, żeby nie wypaść za burtę,
  2. ćwiczyć refleks (Falaaaaa! Folia w góręęęę!),
  3. ocierać twarz i oczy ociekające morską wodą,
  4. ratować plecaczek z aparatem ociekający morską wodą,
  5. ratować dzieci ociekające morską wodą tabletkami przeciw chorobie lokomocyjnej,
  6. miotać przekleństwa na wszystkich mężczyzn i ich testosteron oraz potrzeby kompensacyjne,
  7. ociekając morską wodą przygotowywać plan awaryjny, na wypadek gdyby wysiadł jedyny silnik (to Błażej).

To ostatnie wymagało sporego wysiłku intelektualnego, bo, jak zaobserwowałam, nie każdemu się to udaje – na posterunku granicznym było ogłoszenie typu “zaginieni na morzu” jeszcze z roku 2007. Miło, że jeszcze szukają, ha ha ha. 

Po stronie gwatemalskiej przywitała nas pani w przybrudzonej maseczce i ignorując nasz wygląd zadała nam serię standardowych pytań świnio-grypowych o gorączkę, katar itp. Palcem wskazała lekko zaczerwienione Bernasiowe powieki, które najwyraźniej ją zaniepokoiły. Zanim jednak zdołałam zebrać siły, żeby po hiszpańsku zaproponować jej podobne morskie przyjemności oraz oględziny lekarskie zaraz po nich, machnęła ręką i dała nam spokój. Za to urzędnik imigracyjny podbijając nam paszporty rzucił od niechcenia : “Mucho agua, ha?” (Dużo wody, co?). Ano mucho, mocium panie, mucho.

W kategorii “Nasz Najbardziej Ekstremalny Sposób Podróżowania” pozycja numer jeden. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach i zdrowych kręgosłupach. Pozostałym nie polecamy.


Kącik łasucha – Placencia

12 Maj 2009

Przed Korzystając z niezwykle przyjaznego domku Lydii, w którym mieszkamy w Placencii (pięterko dla nas, hamaki i foteliki na tarasie, 60m do morza i dostęp do kuchni)  postanowiłam własnoręcznie przyrządzić coś prostego wykorzystując miejscowe smakołyki. Na pierwszy ogień (dosłownie i w przenośni) poszły plantany – zielone banany. Odkopałam wspomnienie z zeszłego roku, kiedy razem z Błażejem jedliśmy je przepysznie przyrządzone w chińskim bufecie w Nowym Jorku – wszystko wskazywało na to, że będą stanowić słodki, bardzo aromatyczny, a oprócz tego prosty w wykonaniu dodatek. Wspomnienie było na tyle silne i sugestywne, że na nim poprzestałam nie wykonując, niestety, żadnych poszukiwań internetowych, ale z zapałem rzucając się w wir eksperymentu kulinarnego. Od początku było trochę inaczej niż ze zwykłymi bananami – zaskoczyła mnie gruba, włóknista skórka, którą ściągało się ze sporym trudem. Obrane owoce pokroiłam w podłużne plastry i wrzuciłam na gorący olej. Gotowe wyglądały jak smażone banany o nieco bardziej zwartym miąższu – taki sam kolor i widoczne drobne nasiona wewnątrz owocu, stąd moje oczekiwania, że i smak będzie odpowiadał mojemu miłemu wspomnieniu z NYC. Jakież było moje zdziwienie,  kiedy okazało się, że smakują jak frytki – z dużą zawartością skrobi, ale jednak frytki. W duchu trochę się śmiałam z przewrotności losu – to ja tutaj pracowicie obrabiam te plantany, po karaibsku i na końcu świata, a frytki mi wychodzą… :-). Za to dzieci były w siódmym niebie…

Po tym doświadczeniu zasięgnęłam języka u miejscowych, sprawdziłam kilka stron internetowych i w następnym podejściu były już z limonką i czosnkiem, ale nie cieszyły się aż takim wzięciem, bo frytkami nie smakowały.

Smażone plantany zapamiętamy więc jako frytki po karaibsku – ulubione danie dzieci w ramach kompromisu zajadane z guacamole – nietypowo, ale ze smakiem. Te, które jedliśmy w NYC, musiały być smażone w brązowym cukrze, a może było to coś zupełnie innego…

Usmażone    Finał


Dętki, muszki i inne przyjemności

9 Maj 2009

Roślina zielona sobie rośniePo karaibskiej i nieco sennej po sezonie Dangridze (Belize), centrum kultury Garifuna, ponownie przyszła kolej na leśne ostępy. Pojechaliśmy do Cockscomb Basin Wildlife Sanctuary   – rezerwatu jaguarów położonego w południowym Belize (Charlie, który przysiadł się do nas w barze w Dangridze, twierdził, że jest tam ich aż osiemdziesiąt). Centrum turystyczne wraz z polem namiotowym mieściło się ponad 10 km od trasy autobusu, dlatego możliwość pokonania tego odcinka “na pace” lokalnego pickupa bardzo nam przypadła do gustu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że na dość sporym terenie siedziby parku nie będzie nikogo poza nami i strażnikiem rezerwatu. Nie zraziliśmy się jednak tym specjalnie i dla rozrywki spłynęliśmy kawałek rzeką na dętkach – relacja Isi już wkrótce. Ja ze swojej strony jedynie dodam, że spływ odbywał się w sposób umiarkowanie kontrolowany i jego niezbędnym elementem było zamoczenie co najmniej tylnej części ciała w rzeczce, która nie była, niestety, specjalnie przejrzysta.  Oglądanie ślicznych ptaszków płoszonych naszymi okrzykami psuły mi wizje stworzeń, które mogą mi wpłynąć, oraz tego, gdzie mogą wpłynąć, na przemian z rozważaniami, dlaczego lekarze odradzają kąpiel w krajach tropikalnych w wodach innych niż morskie. Jak bumerang wracała też scena kąpieli w akwenie stojącym z filmu z Harrisonem Fordem “Sześć dni, siedem nocy” – kto widział, ten dobrze wie dlaczego. Na szczęście 10 minut od miejsca zakończenia tej rozrywki znajdował się przepiękny wodospad innej już rzeczki, w którego chłodnej, czyściutkiej wodzie wypluskaliśmy się z radością, zastanawiając się, częścią jakiego raju jesteśmy.

Taki wielki potwór sobie siedziałPod wieczór dało się niestety odczuć, że jesteśmy jedynymi gośćmi na tym odludziu, bo stada komarów i wstrętnych maleńkich muszek rzuciły się na nas z taką werwą, jakby nie jadły od tygodnia (i pewnie tak było…). Zabarykadowaliśmy się więc w namiocie imając się różnych sposobów na przetrwanie parnej nocy. Dość skuteczna okazała się metoda podpatrzona kiedyś u wiewiórek w Wielkim Kanionie Kolorado – należy całą powierzchnią ciała przywrzeć do jedynego chłodnego miejsca, w tym przypadku gołej podłogi namiotu, dla lepszego efektu dramatycznie rozczapierzając kończyny – desperatom polecamy! Oprócz muszek i moskitów w parku widzieliśmy także mrówkostrady (tak jest, czteropasmowe mrówkostrady, mrówkojadów niestety nie widzieliśmy, choć podobno są), niezliczone ptaszki małe i duże, chrząszcze wielkości tych małych, jaszczurki wszelakiego sortu, gekony etc.. Piękne i odludne jest to miejsce, jednak następnego popołudnia w obliczu hord muszek i śmierci głodowej (zostały nam jedynie płatki kukurydziane i jeden banan) zdecydowaliśmy się wrócić nad Morze Karaibskie, tym razem do Placencii.


Kino drogi

2 Maj 2009

Plan był następujący: z chłodnego, górskiego San Cristobal przejechać do tropikalnego Palenque, następnie do Playa del Carmen na Jukatanie i w zależności od sytuacji epidemiologicznej albo kontynuować zwiedzanie miast Majów wynajętym na kilka dni samochodem, albo zaszyć się grzecznie w jakimś hoteliku i przeczekać, aż się wszystko ustabilizuje. Już wcześniej co poniektórzy namawiali nas, żebyśmy skończyli w końcu z tym Hichcockiem (wg nas bardziej była to mieszanka thrillera medycznego i filmów katastroficznych), więc posłusznie oznajmiamy, że zmieniamy konwencję na kino drogi i mamy nadzieję, że thriller o nas zapomni.

Wypalana dżunglaZarówno San Cristobal jak i Palenque leżą w Chiapas – najbiedniejszym chyba obszarze Meksyku w dużej części zamieszkałym przez Indian. Setki lat nierówności społecznych i nędza, w jakiej żyje część społeczności indiańskiej, spowodowała, że należy on również do stanów najbardziej niespokojnych – ostatnie powstanie Indian miało miejsce w roku 1994. Droga z San Cristobal do Palenque (203km = 6 godzin!) po zmroku także nie należy do bezpiecznych – zdarzają się tam napady z bronią. Za dnia widać dlaczego. Z wysokości 2300m n.p.m. zjechaliśmy na wysokość 300m n.p.m. mijając dwa poligony, kilka posterunków, więzienie i kilkanaście wiosek indiańskich. Dobrze jest w tym momencie zweryfikować pojęcie wioski indiańskiej, gdyż nie jest to krąg tipi z ogniskiem w środku, ani szereg chałupek z czerwoną dachówką.  Większość jednoizbowych chatek sklecona była z desek i przyklejona jakimś cudem do stromego zbocza. Poletka porastała kukurydza lub pokrywały je zeschłe łodygi roślin, gałęzie i liście. Bananowce rosły gdzie popadło, dzieci biegały po ceglastej ziemi. Pomiędzy wioskami widać było świeżo wykarczowaną ziemię siłą wyrwaną dżungli, o niektórych miejscach ktoś jakby zapomniał i tam zieleniły się świeże pędy. Całość wyglądała jak pobojowisko – miało się wrażenie, że toczy się tu jakaś straszliwa walka, a obie strony – i człowiek i dżungla są mocno nią umęczeni.

Kiedy dojechaliśmy do Palenque dość mocno już zmęczeni ciągłymi zakrętami na górskich drogach, okazało się, że ze względu na walkę ze świńską grypą wszystkie muzea państwowe Meksyku wliczając w to Palenque i inne miasta Majów będą zamknięte aż do 6 maja. Podobnie wodospady i inne atrakcje. Zapachniało kwarantanną, więc po krótkiej wojennej naradzie postanowiliśmy ominąć Jukatan i skierować się prosto do Tikal, do Gwatemali – na szczęście udało się to zaaranżować z właścicielem umiejscowionej nieopodal agencji Na rzeceturystycznej. Jednak do Gwatemali dostać się nie jest tak prosto, co się miało okazać nazajutrz. Wyruszyliśmy o 6 rano eleganckim klimatyzowanym busikiem zabierając po drodze grupę Nowozelandczyków i Australijczyków. Po 2 godzinach okazało się, że dalej zawiezie nas inny, także klimatyzowany, niemniej jednak nie aż tak wytworny tzw. samochód turystyczny. Dostaliśmy pieczątki po meksykańskiej stronie, właściciel agencji pożegnał nas machając serdecznie i zostaliśmy wraz z bagażami zapakowani do łodzi drewnianej, motorowej, krytej trzciną, która w ciągu pół godziny miała nas przewieźć na stronę gwatemalską, wprost w ramiona kierowcy autobusu jadącego do Flores, bazy wypadowej do Tikal w Gwatemali. Łódka była fantastyczna, rzeka (Usumacinta) rwąca, pełna wirów i otoczona dżunglą, jeśli zaś chodzi o bezpieczeństwo, to kapoki bezpiecznie spoczywały sobie na rufie w worku na ziemniaki. Wysadzono nas jednak na brzeg dość sprawnie i sternik pożegnał się z nami mówiąc, że nasz autobus przyjedzie za 20 minut.

Nasz wyczekany autobus Czekaliśmy więc w atmosferze piknikowej z Nowozelandczykami i Australijczykami strzelając z Bernasiowego łuku, polewając się wodą, ganiając za małpami i zawierając taktyczne alianse przeciwko lokalnym wyzyskiwaczom, którzy nie mając wydać reszty ze 100 quetzali (waluta gwatemalska) blokowali dostęp do toalet.  Co jakiś czas przyjeżdżał jakiś autobus, mikrobus, chickenbus, dogbus (wg Bernasia zamiast kurczaków ma psa na przyczepce), tylko nie nasz upragniony środek lokomocji. Za każdym razem byliśmy zapewniani o tym, że jeszcze pół godzinki i będzie na miejscu. Zdążyły przypłynąć jeszcze dwie inne łódki, i dalej ani widu ani słychu. W ciągu tych trzech godzin choć w cieniu, ale w upale, zdążyliśmy się umęczyć niemiłosiernie, więc skoro nasz autobus zajechał, byliśmy w siódmym niebie. W międzyczasie do ekipy dołączył uliczny iluzjonista amator narodowości nieznanej, oraz nowe latynoskie wcielenie Che – bose, w czerwonej koszulce z żółtą gwiazdą na piersi i charakterystycznej czapeczce na włosach, która nie chroniła przed upałem, ale niewątpliwie dodawała stylu. Zapakowaliśmy się nieszczęśni do autobusu nie pierwszej już młodości, ale za to z otwieranymi oknami i  ruszyliśmy naprzód. Na tym etapie stwierdziłam, że jeśli trend się utrzyma, to do Flores dojedziemy na furmance. Po trzech kilometrach wysiedliśmy i ustawiliśmy się w kolejce do urzędników gwatemalskich. Upał doskwierał, stadka kurczaków uganiały się przed urzędem imigracyjnym, półnagi iluzjonista intensywnie ćwiczył, a Che uśmiechał się tajemniczo. O dziwo, było miło i pieczątki dostaliśmy wszyscy i tym samym oficjalnie wyrwaliśmy się ze szponów zarazy.Potem pozostało nam jedynie przetrwać kolejne półtorej godziny jazdy po drodze szutrowej z prędkością 35km/h i z otwartymi oknami. Radosny optymizm jednak dominował, bo jak w końcu wjechaliśmy na asfaltówkę, to wszyscy zaczęli się poklepywać po ramionach. Przed Flores czekała nas jeszcze jedna (zgodna z trendem) przesiadka do ciasnego mikrobusa bez klimatyzacji, ponieważ, jak nam powiedziano, duże autobusy nie mogą do Flores wjeżdżać. Ale co tam, po 11 godzinach i 5 środkach lokomocji byliśmy na miejscu. Odebrał nas, jak się przedstawił, “reprezentant tej samej firmy”, zadając kłam tezom, że współpraca meksykańskich i gwatemalskich agencji nie istnieje. Ufff, co za ulga!

Zdjęcia tu.