Korzystając z niezwykle przyjaznego domku Lydii, w którym mieszkamy w Placencii (pięterko dla nas, hamaki i foteliki na tarasie, 60m do morza i dostęp do kuchni) postanowiłam własnoręcznie przyrządzić coś prostego wykorzystując miejscowe smakołyki. Na pierwszy ogień (dosłownie i w przenośni) poszły plantany – zielone banany. Odkopałam wspomnienie z zeszłego roku, kiedy razem z Błażejem jedliśmy je przepysznie przyrządzone w chińskim bufecie w Nowym Jorku – wszystko wskazywało na to, że będą stanowić słodki, bardzo aromatyczny, a oprócz tego prosty w wykonaniu dodatek. Wspomnienie było na tyle silne i sugestywne, że na nim poprzestałam nie wykonując, niestety, żadnych poszukiwań internetowych, ale z zapałem rzucając się w wir eksperymentu kulinarnego. Od początku było trochę inaczej niż ze zwykłymi bananami – zaskoczyła mnie gruba, włóknista skórka, którą ściągało się ze sporym trudem. Obrane owoce pokroiłam w podłużne plastry i wrzuciłam na gorący olej. Gotowe wyglądały jak smażone banany o nieco bardziej zwartym miąższu – taki sam kolor i widoczne drobne nasiona wewnątrz owocu, stąd moje oczekiwania, że i smak będzie odpowiadał mojemu miłemu wspomnieniu z NYC. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że smakują jak frytki – z dużą zawartością skrobi, ale jednak frytki. W duchu trochę się śmiałam z przewrotności losu – to ja tutaj pracowicie obrabiam te plantany, po karaibsku i na końcu świata, a frytki mi wychodzą… :-). Za to dzieci były w siódmym niebie…
Po tym doświadczeniu zasięgnęłam języka u miejscowych, sprawdziłam kilka stron internetowych i w następnym podejściu były już z limonką i czosnkiem, ale nie cieszyły się aż takim wzięciem, bo frytkami nie smakowały.
Smażone plantany zapamiętamy więc jako frytki po karaibsku – ulubione danie dzieci w ramach kompromisu zajadane z guacamole – nietypowo, ale ze smakiem. Te, które jedliśmy w NYC, musiały być smażone w brązowym cukrze, a może było to coś zupełnie innego…
..Przyzwyczajenie – druga natura…
Jakich by mi wynalazkow, czy nawet uswieconych wielowiekowa tradycja, egzotycznych smakolykow nie podsuwano pod nos – zawsze jednak wracam z westchnieniem ulgi, jak do domu – do poniewieranego schabowego z kartoflamy i kapusta…
Mniam mniam … wygląda pysznie, uwielbiam guacamole!!!
Mniam.., podzielam Twoje zdanie Aniu. Jak mi się nie chce rozgniatac , to jem plastry avokado lekko posolone i tez pycha.
obejrzałem sobie te domki…generalnie jest tak: zaglądanie na Waszą stronę raz na jakiś czas jest jak oglądanie pięknego filmu podróżniczego – raz na jakiś czas ludzi odrywają się od codzinności, unoszą się w oparach fantazji, etc, etc. Ale kiedy ostatnio tak co drugi dzień sprawdzam, co u Was słuchać, Wasze życie nabiera realności i idzie równolegle do mojego, tutaj. I co wychodzi? No prosże, rodzina Kotełków w błogim lenistwie pogrążona, kulinerna eksperymenta poczyna, aby nieróbstwo w raju działalnością twórczą przyozdobić. A ja co dziś robiłem? Cały dzień turlam się samochodem z cieknącą chłodnicą po Wrocławiu a potem idę do roboty…ech…chyba aż tak często nie będę do Was zaglądał;)
Nie martw się. Jak już się zdarzy, co się ma zdarzyć i minie jeszcze chwila, to przyjedziemy tu razem, co ty na to?
Na pociechę jeszcze dodam, że jutro albo pojutrze będziemy się tłukli chickenbusem 8h co najmniej do Antiguy. Może będzie egzotycznie, ale oprócz tego na pewno będzie też głośno, ciasno, gorąco i dłuuuugo. 🙂 I oby chłodnica nie ciekła…
te „banany” przed smazeniem nalezy troszke posolic 🙂 a dlatego skrobia „zajezdzaly” bo byly zielone jeszcze, gdy nabieraja koloru zoltego jak banany, wychodza inne w smaku 🙂
Tez je uwielbiam, niestety w Polsce ich nie spotkalam jeszcze, ale we Francji ich za trzesienie 😉
Pozdrawiam
PS.
Super blog, az mi spanie przeszlo 🙂 Teraz czekam kiedy nasza corcia podrosnie i dawaj w swiat, tylko my zaczniemy od Afryki 🙂