Kącik łasucha – Birma

27 lutego 2010

Może szaszłyczka O curry już było, więc dziś gwoli uzupełnienia kilka słów na temat birmańskich ulicznych specjałów. Zacznijmy od wszechobecnych garkuchni ulicznych. Na każdym rogu w improwizowanych, metalowych, wypełnionych gorącymi węglami paleniskach uliczni sprzedawcy pichcą miejscowe smakołyki. A tam niespodzianka za niespodzianką. Placuszki z nadzieniem niewiadomym, naleśnik z mięsem (ale z czego?), sadzone przepiórcze jajeczka smażone w maleńkich wgłębieniach w blasze, kawałki łodyg lotosu do chrupania i tysiące innych lokalnych pyszności, które często trudno rozpoznać. Wszystko dla nas było na początku zagadką, chociaż trzeba przyznać, że niektórych przekąsek nie chcieliśmy próbować i omijaliśmy je łukiem. Z tych należy wymienić świńskie ryjki i fragmenty jelit smażone w głębokim tłuszczu i chyba czymś jeszcze przyprawione, bo żółciutkie jak kurczaczek. Bardzo dużo robimy dla czytelników “Kącika”, ale te ryjki nas troszkę przerosły. Już wolimy żabki z Arequipy :-).

Sałatka z mangoNa targach można kupić także nieco zdrowsze potrawy. Na przykład sałatkę z zielonego, twardego mango obficie doprawioną chili i pastą z orzeszków ziemnych.  To tylko dla wielbicieli naprawdę ostrych rozwiązań. Ale są też łagodniejsze. Do naszych ulubionych potraw kuchni birmańskiej należy mohinga serwowana tu często na śniadanie. Jest to gęsta, pikantna zupa o bardzo subtelnym rybnym posmaku doprawiona sporą ilością imbiru, z makaronem i jajkiem. Makaron to zazwyczaj vermicelli – cienki makaron ryżowy. Osobno podaje się limonki i pokrojoną świeżą kolendrę (tak, tak!) i rodzaj sporego, chrupkiego i ostrego placka. Tutaj idę na całość – kolendra w ilościach niemalże nieograniczonych i tyle limonki, ile się da… Po takim śniadaniu energii starcza na bardzo długo.

Bananowy pudding Słodkości nie ma za dużo, ale są smaczne. Dostępne są puddingo-leguminy przypominające odrobinę turecką baklavę – soczyste, wilgotne i słodkie sprzedawane są w metalowych formach do ciasta. Ponieważ lodówek w większości miejsc nie ma, można mieć trochę wątpliwości dotyczących warunków przechowywania, ale jak się tylko spróbuje, wszystkie wahania natychmiast znikają. Istnieją wersje bananowe (galaretowata, słodka masa koloru gorzkiej czekolady z ziarenkami maku), orzechowe (pełnoziarniste – jakby z płatkami zbożowymi namoczonymi w miodzie i zmielonymi nerkowcami), kokosowe… Udało mi się znaleźć kilka linków do przepisów (niestety tylko po angielsku), więc możecie spróbować zrobić te smakołyki w domu sami. Ja niestety z ich wypróbowaniem muszę jeszcze poczekać, aż wrócimy do Polski. Jak ktoś nie ma cierpliwości i chęci do gotowania to można też ewentualnie objeść się baklavą w Turcji…. albo w Warszawie (pewnie się znajdzie jakaś turecka cukierenka).

Durian na sprzedaż Dla zwolenników smaków (i zapachów) ekstremalnych jest jeszcze durian – najbardziej śmierdzący owoc świata –zapach mieści się gdzieś między zjełczałym masłem, a zepsutym mięsem. Próbowaliśmy pasty durianowej (yyyyhhh…) i ciasteczek (myśleliśmy, że zepsute, zanim się zorientowaliśmy, że to durianowe) i może jeszcze się zdecydujemy na eksperymenty ze świeżym, ale jak nie pałamy do tego owocu sympatią. Niektórzy go podobno lubią, ale to chyba tylko ci z katarem siennym ;-). Po pierwszych naszych doznaniach znaleźliśmy w Internecie informację, że durian nazywany jest zbuczkowcem właściwym. Zaiste, trudno o bardziej trafną nazwę.

BetelZ napojami też jest ciekawie. Birmańska herbata jest prawdziwym arcydziełem, ale wielbiciele napojów gazowanych też coś znajdą dla siebie. Istnieją lokalne odmiany naśladujące do. I tak: jest podróbka, która Sprite’a udaje etykietą, kolorem butelki i smakiem – zdradza ją tylko jakość opakowania. Jest wersja lokalna (czyli Cruncher) chwaląca się myanmarskim pochodzeniem. I jest sam Sprite we własnej osobie – czarnorynkowy sprowadzany z Tajladii lub Chin. Coca-Cola także występuje w podobnej gamie. Zamawiając zresztą zimny napój w sklepiku otrzymuje się go w seksownym foliowym woreczku z rurką – w ten oto sposób unika się zbędnych kombinacji z kaucjami na butelki. Alkoholu w Birmie pije się niewiele. Jest co prawda i piwo i whisky, ale picie alkoholu w nadmiarze jest uważane przez buddystów za niewskazane. Za to jest betel. Liście tej rośliny są żute dość powszechnie. Betel usuwa zmęczenie, odkaża, zabija pasożyty (podobno) i jeszcze do tego jest afrodyzjakiem. Jeśli Twój rozmówca ma czarne zęby, usta czymś wypchane i spluwa co jakiś czas krwiopodobnym płynem na ziemię, to ani chybi jest to betel. Zazwyczaj jest sprzedawany wraz orzechami areca i zasadową substancją wspomagającą działanie alkaloidów. Dokonaliśmy testowania tego specyfiku, ale testujący szybko się poddał (nie smakowało), więc nie jesteśmy w stanie potwierdzić żadnej z przypisywanych mu właściwości. Pozostaje wiara w naukowców i wielosetletnią  tradycję.


“Birma dla opornych”

25 lutego 2010

Pozostawiając nieco na boku dyskusje o świątyniach i zabytkach warto napisać parę praktycznych słów o tym ciekawym kraju i ludziach tu żyjących. Kwestią otwartą jest również to, czy powinno się w ogóle do Birmy jeździć ze względu łamanie praw człowieka przez juntę oraz na apel przetrzymywanej w areszcie domowym liderki opozycji Aung San Suu Kyi. Pozostawiamy to do rozważenia przez każdego przyszłego turystę, a skupiamy się na spostrzeżeniach praktycznych:

Ulica Khao San w Bangkoku (Tajlandia) Po pierwsze trzeba mieć wizę, która można wyrobić przed wyjazdem w dowolnej ambasadzie Związku Myanmar. Tradycyjny sposób, to robienie tego w Bangkoku, który i tak jest portem przesiadkowym. Taki też był i nasz plan, ale udało się zrobić wizy jeszcze będąc w Australii (ambasada w Canberze okazała się bardzo chętna do pomocy i wizy mieliśmy już na drugi dzień). Zdaje się, że jest też ambasada w Berlinie i podobno można je jakoś zrobić online, ale jak to działa nie jestem pewien. Jeśli jednak decydujesz się na Bangkok, to mając kilka dni zapasu wizę robimy zlecając to dowolnej firmie turystycznej. Na Khao San Road firm takich są dziesiątki. Jeżdżenie bowiem samemu do ambasady nie ma sensu, gdy można popijać piwko w kafejce lub rozkoszować się tajskim masażem. 😉

Ulica Bogyoke w Yangon (Birma)Co do przekraczania granicy, to istniejące przejścia lądowe w praktyce się nie liczą, gdyż turysta często musi i tak dalej przedostać się do Yangon samolotem. Nie wszystkie części kraju są bowiem dostępne dla turystów (a nawet dla mieszkańców). Należy więc przylecieć grzecznie lotem z Bangkoku, gdzie zresztą można bez problemu zakupić bilet lotniczy (oczywiście również na Khao San Road). Bilet można też zakupić online (płacąc karta kredytową) i to najlepiej odpowiednio wcześniej – my skorzystaliśmy z dobrej oferty firmy AirAsia (taniego przewoźnika obsługującego tą część świata). Firmę możemy polecić, gdyż wszystko odbyło się sprawnie i bez problemów, a odbyliśmy już w sumie trzy loty.

.

Eleganckie dolary Dalej istnieje kwestia pieniędzy. W Birmie nie ma bowiem bankomatów. Nie ma i już. Nie ma też kantorów wymiany walut, ani sensownych banków. Jest za to czarny rynek, czyli “change many?” (po naszemu “czeńdżmany?”). 🙂 Jedyną walutą, którą warto wwieźć, to dolary amerykańskie (teoretycznie można gdzieniegdzie też wymienić Euro). Co śmieszniejsze, dolary te muszą być bez skazy i najlepiej w dużych nominałach. Już w Australii próbowałem zakupić dolary amerykańskie na ten cel, ale gdy nieczujnie w banku przyznałem dokąd się wybieramy, to niestety grzecznie przeprosili i powiedzieli, że mi waluty sprzedać nie mogą. Obowiązują ich bowiem sankcje i sama wzmianka o tym, że jadę do Myanmar powoduje, że nie mogę kupić USD. Została nam więc Tajlandia, gdzie sankcjami już się nikt tak nie przejmuje. Przed wyjazdem z Bangkoku do Birmy musieliśmy się więc zaopatrzyć w zapas dolarów amerykańskich w nieskazitelnych setkach. Pierwsze moje kroki skierowałem do banku, gdzie okazało się jednak, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie dolary sprzedawane turystom są stemplowane i w Birmie nie przejdą. Trzeba było więc poszukać kantoru wymiany (tych na szczęście na Khao San Road są również setki), który miałby odpowiedni zapas ładnych banknotów. Po kilku nieudanych próbach udało mi się zakupić nowiutką walutę w setkach, które wyglądały jak prosto z drukarni. Opakowaliśmy je starannie aby się nie pogięły i z duszą na ramieniu (dotychczas bowiem posługiwaliśmy się bowiem głównie elektronicznymi formami płatności oraz bankomatami i tak dużej gotówki na raz nie przewoziliśmy) ruszyliśmy na lotnisko.

Kyaty prosto z czarnego rynku W Birmie wszystkie oficjalne miejsca (państwowe banki czy punkty wymiany) wymieniają dolary na kyaty (lokalną walutę) po bardzo niekorzystnym kursie. Należy więc udać się na czarny rynek, czyli na targ Bogyoke w Yangon, gdzie za dolara płacą 1000 kyatów (na lotnisku w kantorze tylko 450 kyatów, a oficjalny, bankowy kurs to podobno coś koło 7 kyatów!). Ponieważ najwyższym występującym banknotem jest właśnie 1000 kyatów (w praktyce równowartość dolara), to możecie sobie wyobrazić ile miejsca zajmuje i ile waży gotówka, z którą musimy potem jeździć po kraju. Zabawne, prawda? My wymieniliśmy tylko część licząc, że w innym miastach też będzie można wymieniać (i rzeczywiście można, choć po nieco gorszym kursie). Dreszczyku emocji dodaje jeszcze to, że wwożąc powyżej 2000 USD na osobę trzeba złożyć deklarację celną, a dolary wymienić na FEC (czyli po naszemu bony walutowe). Niezależnemu turyście rzuca się więc kłody pod nogi, nie ma co. Na szczęście kraj jest tani, więc 2000 USD na osobę starcza naprawdę na długo, a ponieważ wizy dają na maksymalnie 28 dni, to strachu nie ma.

Taksówkarz w swojej Maździnce W całym kraju za usługi płacimy w kyatach, choć można też czasem w dolarach (ale raczej trzeba mieć odpowiednie drobne). Jeśli więc z taksówkarzem stargujesz się na 5 dolarów, możesz mu dać 5000 kyatów lub banknot pięciodolarowy. Najczęściej to tak działa, choć w muzeach już stosują niekorzystne rządowe przeliczniki, więc lepiej zapłacić dolarami (czyli trzeba je też mieć, a nie wymieniać wszystkiego na kyaty od razu). Niestety, bo te dolary oczywiście zasilają państwową kasę junty generalskiej – staraliśmy się więc wybierać takie atrakcje i takie firmy, które są prywatne i nie mają nic wspólnego z generałami. No i dodatkowo należy się targować i targować się można. Trzeba jednak być czujnym na naciągaczy, choć generalnie tylko kilka razy zdarzyło nam się, że ktoś próbował nas jawnie naciągnąć i oferował o dużo za wysoką cenę. Przestępczości specjalnie nie widać, więc mimo sporej gotówki przechowywanej w różnych częściach garderoby i bagażu poruszaliśmy się po kraju pewnie.

Autobus miejski w Mandalay Co do poruszania się, to śledząc nasze relacje można było zauważyć, że autobusy i dziwne taksówki królują. Obowiązuje ruch prawostronny, ale ze względu na bliskość rynku aut z Japonii, Tajlandii i diabli wiedząc skąd, po kraju jeździ mniej więcej 50:50 pojazdów z lewą i prawa kierownicą. Oba rodzaje są legalne i dozwolone! Legalnością i stanem technicznym nikt tu się zresztą nie przejmuje, bo stan techniczny samochodów jest koszmarny. Czasami po prostu trudno mówić o stanie technicznym, bardziej o stanie przerdzewienia i rozwalenia ;-). Taksówki nie mają szyb, tapicerki, i klamek, ale za to dziury w podłodze, gigantyczny zbiornik LPG oraz obowiązkowe parę belek w bagażniku (chyba w charakterze hamulca ręcznego). Za to musowo działa silnik i klakson. To są najważniejsze elementy pojazdu. 🙂

Punkt poboru podatku od zagranicznych turystów Autobusy międzymiastowe są nieco lepsze, ale tylko niektóre firmy mają sensowne autobusy klasy naszych PKS-ów krótkodystansowych. Reszta to ciasne pojazdy, które przypomniały nam czasy Ameryki Środkowej z jej chickenbusami (nie da się ukryć, że bardziej uroczymi). Drogi są w kiepskim stanie i czasami szutrowe, więc jedzie się długo. Istnieją połączenia kolejowe, ale w praktyce mowa tylko o trasie Yangon – Mandalay, bo reszta to czasy jeszcze dłuższe niż autobus. Bilety na autobus kupujemy grzecznie w hotelu, albo na stacji (przy czym w Yangon to oznacza kupowanie w przedstawicielstwach firm, bo sam dworzec jest daleko). Loty są więc na pewno lepszą opcją (choć droższą), a ponieważ jest kilka prywatnych firm, to nie jest źle. A! I jeszcze jedna ciekawostka. Jeżdżąc po kraju autobusem co i rusz napotykamy punkty kontroli “granicznej”. Chyba chodzi o granice stanów, ale sprawa brana jest poważnie. Czasami turyści proszeni są o wysiadkę (nawet  nocy) i muszą przejść przez specjalne bramki (przy czym dla obcokrajowców są osobne stoliczki), czasem oficjel wchodzi do autobusu i rzucając okiem na podróżnych prosi zachodnich turystów o paszporty. Czasami autobus musi powoli przejechać przez szykany z podestami po obu stronach (dla żołnierzy i urzędników), więc każdy pasażer jest dokładnie obserwowany z góry przez okna. Mysz się nie przeciśnie! A no i czasem niestety turyści są proszeni o wniesienie “opłaty turystycznej”, czyli myta za wjazd na dany teren. Tak jest na przykład w Bagan, czy pod Złota Skałą. Nie ma wyjścia – trzeba płacić.

Stoisko z pirackimi płytami DVD z Chin Na koniec refleksja taka: w Birmie blokowany jest Internet, nie ma dostaw prądu przez większą część dnia, a towary z zachodu są niedostępne ze względu na sankcje gospodarcze. Jednak koledzy w kafejkach internetowych robią co mogą (tu więcej na ten temat) i korzystają z zachodniej poczty oraz wyszukiwarek. Birmańczycy radzą sobie również z brakiem prądu – oczywiście generatorami, których ryk dominuje na ulicach, przed sklepami i restauracjami. Trzeba przyznać, że ta jedna drobna przeszkoda naprawdę poważnie zatruwa mieszkańcom życie – i o tym nie raz wspominali (generałowie bowiem prąd mają w swojej nowej stolicy 24h/dobę). Tak jak i u nas, życie bez światła, telewizji, czy wentylatorów jest wieczorami naprawdę trudne. Co do sankcji towarów z zachodu, to na ulicach i w sklepach dostępne jest wszystko: kosmetyki zachodnie, Coca-Cola z Malezji, pirackie DVD z Chin, kserowane książki angielskojęzyczne, ciuchy znanych marek. Część to pewnie podróbki, ale część robiona jest na miejscu na eksport – najbardziej elegancki dowód mieliśmy kupując w sklepie z odzieżą w Rangun nowiutką, zapakowaną koszulę jednej z polskich znanych marek (pominiemy nazwę) z metką po polsku i ceną 69 zł, przy czym koszula kosztowała 5 dolarów. Kapitalizm i demokracja wchodzą do Birmy tylnymi drzwiami: przez stragany, sklepy, odtwarzacze DVD, anteny satelitarne i kafejki internetowe. Wchodzą powoli, powoli, ale jednak. I nic, naszym zdaniem, nie jest w stanie ich powstrzymać.


W drodze do złotej skały

24 lutego 2010

To tam tyle jechaliśmyZ Inle Lake jechaliśmy do Bago (planowo 16 godzin jazdy autokarem), aby stamtąd przedostać się do Kyaiktiyo słynnego ze złotej malutkiej pagody. Jest to miejsce otoczone czcią, do którego pielgrzymują rzesze mieszkańców Birmy – włos Buddy i cudowne zawieszenie skały nad przepaścią dodają jej i czaru i świętości. Na miejscu mieliśmy być koło siódmej rano, ale nasz kierowca tak przycisnął, że do Bago zajechaliśmy prawie cztery godziny wcześniej – o trzeciej nad ranem. Wysiedliśmy więc, nieszczęśni, i zadekowaliśmy się w herbaciarni, o dziwo o tej godzinie pełnej ludzi. Objedliśmy się ciasteczek, opiliśmy herbatki i jeszcze obejrzeliśmy wręczanie kwiatów naszej Justynie (trzecie miejsce w biegach kobiet) i zawody w curlingu (to z niekłamanym rozbawieniem – Isia stwierdziła, że miło zobaczyć panów z takim zaangażowaniem machających szczotkami).

O siódmej rano wsiedliśmy w końcu do autobusu i dojechaliśmy do Kinpun, bazy wypadowej pielgrzymek do Złotej Skały. Ale to jeszcze nie był koniec. Odświeżyliśmy się pospiesznie, zjedliśmy lunch i poszliśmy na przystanek ciężarówek – naszego następnego środka lokomocji – jedynego, jaki wjeżdża 11 km stromą drogą pod górę. Bo dalej w zasadzie już można tylko na piechotę.

Ławeczki - zbliżenieO pierwszej trzydzieści siedzieliśmy na ciężarówce jakieś 3 metry nad ziemią, a z nami siedziało pewnie z pięćdziesięciu Birmańczyków. Ruszyliśmy, a nasi towarzysze rozpoczęli modły – w końcu udawaliśmy się do miejsca świętego. “O cholera!” wyrwało mi się niechcący pośród otaczających mnie buddyjskich recytacji, kiedy wierzgnięcie silnika prawie sprowadziło mnie do parteru. Balansowaliśmy na belkach szerokości około 10 centymetrów usiłując upchnąć nasze za długie, jak się okazuje, nogi między naszą beleczkę, beleczkę przed nami (odległą jakieś 30 cm), a kończyny sąsiadów liczne niczym odnóża stonogi. (Zdjęcie obok zostało zrobione, gdy paka nie była jeszcze pełna – kierowca i jego pomocnik czekają, aż zgromadzi się odpowiednia grupa pasażerów – potem następują przegrupowania i dopchnięcia, dwóch odważnych wskakuje na dach szoferki i jazda!). Modły skończyły się jednak szybko i dalsza podróż pod górkę krętą stromizną przebiegała już w nastrojach jak z wesołego miasteczka, bo kierowca był w dobrym humorze i wyprzedzał wszystkie ciężarówki po drodze. Birmańczycy chichotali, szczerzyli do nas czerwone od betelu zęby, piszczeli na zakrętach i dopingowali kierowcę. Różnice międzykulturowe i ekonomiczne były doskonale widoczne. U nas każdy podróżny ma własne miejsce, pas, poduszkę powietrzną (albo i dwie), pojemnik na kawę i lusterko. Tutaj ma latającą na wszystkie strony beleczkę, ale też mrowie sąsiadów, ich ramiona, nogi i boki stanowiące oparcie i trzymadełko zarazem. Nie wspomnę o wiezionych wiechciach i bagażach, które także mogą w sytuacji podbramkowej ochronić jadącego przed siniakiem. Na początku podążając za wyuczonymi wzorcami i ignorując zupełnie fakt, iż pani z ławeczki przed nami praktycznie siedzi mi na kolanach, usiłowałam znaleźć przede mną kawałek belki, której mogłabym się uchwycić. Od czasu do czasu chwytałam za ławeczkę, a od czasu do czasu za siedzenie sąsiadki z przodu. Rzucało zdrowo, więc jak już się chwyciłam za to, co chciałam, to dla odmiany na jakimś wyboju sąsiadka spadała mi z plaśnięciem na moją rękę. W Polsce by mnie oskarżono o molestowanie, a tu nikt się moimi poszukiwaniami kawałka ławeczki specjalnie nie przejął.

Zajechaliśmy do podnóża słynnej góry i rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem pielgrzymim dochodząc do wniosku, że buddyści mają chyba ciężej. Droga była dość stroma, wspinaliśmy się wraz z innymi pielgrzymami mijając sklepiki z napojami, chatki z folii i umorusane dzieci. Stanowczo odmówiliśmy bycia wniesionym na szczyt w lektykach (wszyscy), oraz w bambusowym koszu (Bernaś), pomimo zachęt, że “baby” ( Bernaś) zostanie wzniesione gratis. Jakoś nie podobały nam się specjalnie te wielkopańskie pomysły i uznaliśmy, że niehonorowo jest nie wdrapać się na górę samodzielnie. Za to nieco później zaobserwowaliśmy z mieszanymi uczuciami całą wycieczkę (chyba japońską) niesioną właśnie w ten sposób. Najwięcej kontrowersji wzbudziła dziewczyna w lektyce ze słuchawkami od iPoda w uszach i książką przed nosem. Pełen odlot.

Na szczycie wyłożony marmurem plac błyszczał w słońcu. Stupa migotała, cała pokryta listkami złota wcieranymi przez pielgrzymów. (Wcieranie to rzecz męska – kobiety ani wcierać ani podchodzić bliżej nie mogą, więc stałyśmy sobie z Isią grzecznie z sandałami w rękach obserwując, jak uprawnieni członkowie naszej rodziny idą obejrzeć cud z bliska.) Podobnie jak nad Bagan powietrze było zamglone, barwy złamane i trochę nierzeczywiste. W drodze powrotnej jechało się już spokojniej. Dla równowagi trzymałam się ramion pasażera przede mną (podobnie jak moja sąsiadka) w przerwie dyskutując z Isią na temat najlepszych technik łapania równowagi i wypatrując kolejnych zakrętów pomiędzy plecami dwóch Birmańczyków siedzących na dachu. Było już chłodniej. Wiatr chłodził przyjemnie twarz i rozwiewał włosy. Nad wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą właśnie zachodziło słońce.


Relatywizm czasu i nie tylko czasu

21 lutego 2010

Pociąg pierwsza klasaPo raz kolejny przekonaliśmy się, że czas potrafi płatać niespodzianki. Czasem przyjemne. Tym razem spłatał nam taką, że we wtorek 16-go lutego w hoteliku Bright w Nyaugshwe nad jeziorem Inle znaleźliśmy leżący wśród sterty gazet w jadalni nowy numer polskiego Newsweeka z dnia 14-go lutego. My, aby dotrzeć w ten odległy zakamarek Birmy potrzebowaliśmy 10-godzinnej jazdy przez góry turkoczącym pociągiem oraz 8 godzin w autobusie poprzedniego dnia. Z Yangon autobus jedzie tu około 16 godzin. W każdym razie jest to naprawdę trudniej dostępny region Birmy i mimo tego, że cykl wydawniczy kolorowych magazynów jest przesunięty, to i tak niezła prędkość dotarcia prasy do zagubionego w górach czytelnika. Drogim rodakom, którzy najwyraźniej tuż przed nami prosto z kraju przylecieli tutaj (i bardzo możliwe, że samolotem z Yangon do Heho, bo to znacznie skraca czas podróży) bardzo dziękujemy za umożliwienie nam poczytania “Co tam, panie, w polityce”.

Newsweek z czternastego lutegoZ wielką radością rzuciliśmy się wszyscy w czwórkę na kolorowe czasopismo w rodzimym języku. Doznaliśmy jednak pewnego małego szoku (a przynajmniej my, dorośli). Po wielomiesięcznym oderwaniu od ojczyzny oraz kolorowej prasy dowiedzieliśmy się bowiem, że Donald Tusk wybronił się przed komisją (jaką komisją?) afery hazardowej (jakiej afery, o co chodzi?), że na Ukrainie wybory w niedzielę (kto wygrał, bo tego jeszcze nie było?), a jedna z bojowniczek na zdjęciu prezentuje z dumą torebkę od Louis Vuitton (zapewne podróbkę) oraz, że teraz w modzie są iPady i każdy szanujący się gadżeciarz musi takiego mieć. Również że Jeff Bridges śpiewa niezłego bluesa, a Niedźwiecki wrócił do Trójki, że trwa olimpiada zimowa w Vancouver i mamy szanse na medale, że super trendy są teraz telefony komórkowe z baterią słoneczną (bo to ekologiczne), że Sade wydała nową płytę, a Machulski zrobił komedię o wampirach, że na walentynki kupuje się teraz “tiulowe stringi z satynowymi tasiemkami wiązanymi na biodrach, zapakowane w zmysłową czarną torebkę z organzy, ozdobioną sercem z napisem Just for You” (niestety nie podali ceny za ten rarytas) oraz “butelkę porto z jabłkami miłości w ekskluzywnym opakowaniu” (za jedyne 209 zł), że w Warszawie wszędzie śmierdzi kebabem, a we Wrocławiu (a może już w Breslau?) trwa wojna folksdojczów z kołtunami o przywrócenie niemieckich nazw ulic, że kobiety kochają koncepcyjne Volvo YCC (bo łatwo się wsiada), a Renault wprowadza niedługo model z klimatyzacją nawilżająca skórę oraz rozpylającą we wnętrzu auta wonne olejki, żeby paniom było przyjemniej prowadzić w korkach miejskich oraz, że w ostatnich Wysokich Obcasach jest o kobietach wyzwalających się z okowów seksistowskiej męskiej pornografii, za pomocą pornografii kobiecej.

Dzieci zapędzają bawoły do zagrodyZaraz po lekturze zwiedzaliśmy wioski i osiedla nad jeziorem Inle. Najpierw na rowerach, a potem łodzią. Widzieliśmy panie piorące w kanale i myjące się w kanale, widzieliśmy dzieci wracające na dużo za dużych rowerach ze szkoły, ale też dzieci zaganiające bydło do zagrody, oraz pomagające rodzicom w sprzedawaniu owoców. Widzieliśmy panie myjące naczynia w kanale, gdzie obok wielkie bawoły wodne baraszkowały chlupocząc. Widzieliśmy łodzie wyładowane po niebo pomidorami na targ, widzieliśmy mnichów proszących o jałmużnę, widzieliśmy rybaków ręcznie łowiących ryby za pomocą dziwnej siatki i dzidy oraz ich żony ręcznie tkające jedwabne szale dla turystów. Widzieliśmy łodzie przewożące z 15 osób i kupę worków z towarem i takie same łodzie z samotnymi turystkami w jedwabnych chustach na szyi zmierzającymi do swoich eleganckich hoteli.

Legendarny pojazd Mad MaxaDwa światy. Jeden pełen zbytków i tracenia czasu na byle co oraz drugi skoncentrowany na zarobieniu na ryż (dosłownie). Całe szczęście, że Bernard wyczytał w rzeczonym Newsweeku, że zmierza do nas asteroida Apophis i 13 kwietnia 2029 przeleci tylko 30 tys. kilometrów od nas (to naprawdę niedaleko, 10 razy bliżej niż Księżyc). Jak ją coś ociupineczkę wytrąci z toru przez te kolejne lata to istnieje możliwość, że łupnie w nas i cywilizacja cofnie się do epoki znanej z filmu Mad Max. Szanse i poziomy życia zostaną wyrównane, a iPady i pachnące klimatyzacje w samochodach przestaną działać. Pozostanie podążać za wodą. Na szczęście my 4B wiemy (i nie powiemy), w którym muzeum w Australii przechowywany jest samochód Mad Maxa, więc wykradniemy go i będziemy mieli większe szanse od was.

Aby zobaczyć tiulowe stringi z satynowymi tasiemkami, telefon na słońce lub butelkę porto z jabłkami miłości udajcie się do najbliższego centrum handlowego, zaś aby zobaczyć zdjęcia znad Jeziora Inle nie musicie się ruszać z domu!


4B i 8O, czyli czteroosobowa rodzinka na ośmiu kółkach

16 lutego 2010

Bagan o zachodzie słońca Autobus z Mandalay trzęsąc się, trąbiąc, kurząc niemiłosiernie (droga w wielu miejscach po prostu polna) wiózł nas ponad pół dnia i pod koniec nasze cztery litery zaczynały mieć już dość. A przed nimi było jeszcze, jak się okazało kilka dni sporego (tytułowego) wysiłku. Bagan, jedna z większych atrakcji turystycznych Birmy, to naprawdę niesamowite miejsce. Wiejski i niepozorny teren o powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych kryje w sobie takie nagromadzenie pagod (buddyjskich świątyń), ruin oraz klasztorów, że aż niewiadomo dokładnie ile ich jest. W każdym razie ponad 2 tysiące. Cała dolina rzeki (Bagan leży nad rzeką Ayeyarwady) jest po prostu usłana wieżami. Niektóre wręcz stoją oddalone od siebie o kilka dosłownie metrów, ale pośród niezliczonego mrowia kapliczek i świątynek rozmiaru powiedzmy … małego wyłaniają się co chwilę kilkudziesięciometrowe kolosy pełne przepychu, rzeźb oraz malowideł. Do tego trzeba dołożyć bardzo przyjemne miasteczko Nyaung U, które okazało się rajem dla niezależnego turysty – pełne hotelików, sklepików, restauracji, kafejek internetowych (niestety z koszmarnie powolnym i poblokowanym łączem) oraz nawet jedna knajpa mogąca robić za pub (sprzedawali tam piwo beczkowe, co jest tu niezmierną rzadkością). Dla nas jak na razie numer jeden, jeśli chodzi o całokształt wygody dla oszczędnego, niezależnego turysty w Birmie.

Jeden ze środków transportuJest kilka opcji zwiedzania Bagan, od wygodnego, klimatyzowanego autobusu, który cię zabierze wprost z lotniska, przez różnej klasy taksówki, a skończywszy na konnych powozach i trikszach (fotka obok). Najfajniejsze i jednocześnie najwygodniejsze dla nas było jednak wypożyczenie rowerów (bardzo popularna tutaj opcja, jak się okazało). Rowery model miejsko-holenderski (ale produkcji chyba chińskiej) czekają w wypożyczalniach każdego poranka na tłumy turystów. Tłumy to może przesada, bo w całym miasteczku było może jednocześnie jakieś 50-100 turystów. Dużo więcej widziało się “lokali”. Kraków z Wawelem to nie jest (choć pod względem skali zabytków w tym kraju, to chyba trafne porównanie) i mieliśmy stosunkowo dużo pustych przestrzeni. Zaraz po przyjeździe zamówiłem więc nam rowery w hotelu, w którym mieszkaliśmy (w zasadzie trzeba powiedzieć jasno, że przekładając na polskie to był taki mały ośrodek wczasowy z pokojami wychodzącymi na wesołe podwórko z huśtawkami i leżakami – bardzo przyjemne miejsce zarówno dla nas, jak i dla dzieci). Miały być 4 rowery w tym jeden mniejszy, dla Bernasia.

Wypożyczalnia rowerówRano okazało się, że są tylko dwa dorosłe. Więcej już nie mieli, a o małych to w ogóle zapomnij. Udaliśmy się więc z dziećmi na poszukiwanie małego roweru, co okazało się pewnym wyzwaniem. Po odwiedzeniu wielu wypożyczalni i kilku próbach obniżania siodełka w dostępnych “damkach” stwierdziliśmy, że nie ma co, ale musi nastąpić jakiś cud, bo będzie kłopot. Bernaś miał już nos na kwintę, bo czuł, że z roweru dla niego nici. Jedna z mniejszych wypożyczalni stanęła jednak na wysokości zadania i po półgodzinie “załatwiła” mały rower – chyba od jakiegoś wioskowego dzieciaka. Rozmiar się mniej więcej zgadzał (był za mały, ale dawał radę), ale były dwa problemy. Rower miał przymocowane boczne kółka oraz – o zgrozo – różowe siodełko. Bernaś stwierdził więc szybko, że on na takim jeździć nie będzie, bo to wstyd. I miał chłop słuszność, bo skoro w domu śmiga na swojej 16-calowej rakiecie, to nie będzie wsiadał na jakąś maliznę z kółkami i to jeszcze wyraźnie po jakiejś lokalnej miss przedszkola. Wyboru wielkiego jednak nie było, więc poprosiliśmy o odkręcenie bocznych kółek i regulację do wzrostu, a już samo różowe siodełko jakoś przeszło. Uff.

Bernaś startuje Jeździliśmy w sumie na tych rowerach 4 dni i to zarówno na targ, do sklepu, na obiad, na Internet, czy na zwiedzanie. Zaliczyliśmy dwie przebite dętki, kilka zrzuconych łańcuchów i dwie regulacje hamulców. Nic takiego. Mogło być gorzej. Frajda była nieziemska, szczególnie dla dzieci po tak długim nieużywaniu roweru (w domu jeżdżą prawie codziennie), a wyprawy do coraz to innych świątyń dostarczały wrażeń folklorystycznych (krowa na polu, wieśniak z koszem przy drodze), przygodowych (przebijanie się przez piachy pustyni, nagły brak wody do picia) oraz kulturowych (różne style architektoniczne pagod, różne rodzaje wizerunków Buddy). Pod koniec już nikomu się nie chciało i średnia spadła nam do 2 świątyń na dzień. Przy takiej prędkości musielibyśmy w Bagan być pewnie z rok, aby zobaczyć wszystkie miejsca, więc poddaliśmy się i nasyceni widokami oraz z obolałymi czterema literami ruszyliśmy jeszcze bardziej rozklekotanym autobusem nad Inle Lake, gdzie właśnie jesteśmy.

Zapraszamy do galerii z Bagan…


Kącik łasucha – Bagan

15 lutego 2010

Herbaciarnia jakich wiele Jakoś tak dotychczas się plotło, że w Birmie jedliśmy więcej potraw hinduskich niż birmańskich. Jak wiadomo, Indie graniczą z Birmą, a wpływy hinduskie wyraźnie widać w dostępnych miejscowych smakołykach. Instytucja hinduskich knajpek spodobała nam się niezwykle, na początku ze względu na pewną nieprzewidywalność, a później z uwagi na prostotę i urozmaicenie posiłków. Na początku nie mogliśmy się zorientować, o co właściwie w tym wszystkim chodzi, bo zamawialiśmy jedną rzecz, a dostawaliśmy kilka i zupełnie nie wiedzieliśmy dlaczego i czy o to właśnie poprosiliśmy. Łatwo nie było bo nazwy potraw były podane po birmańsku (alfabet malowniczy i zaokrąglony tu i ówdzie, ale poza tym zupełnie nieprzydatny) i angielsku (hindusku?), ale co by wam powiedział napis thali, paratha albo parni roti? Pewnie niewiele tak, jak i nam… Z konieczności więc skazani byliśmy na pokazywanie palcem (zajęcie dość ryzykowne szczególnie, jeśli nie ma się specjalnie ochoty na curry z mózgu kozy) albo na knajpki z menu obrazkowym lub z obsługą anglojęzyczną. Z tym zresztą też były problemy. W głowie mi się zakodowało wsparte doświadczeniem przekonanie, że Hindusi na ogół po angielsku mówią znakomicie (pomijając trudny do zrozumienia na początku akcent), a tu się okazało, że w Birmie to raczej niekoniecznie. Jeszcze w Yangoon w czasie wizyty w teashopie (czyli herbaciarni, które stanowią niezmienny element krajobrazu Birmy) poprosiłam o kawę bez mleka i bez cukru. Sympatyczny pan z obsługi przyniósł mi – pyszną zresztą – herbatę parzoną tu na sposób hinduski, czyli z dużą ilością mleka, dużą ilością cukru i czymś jeszcze – może kardamonem? – fantastycznie pachnącą, przy której bawarka to zwyczajna lura. Na moje skonfudowane, ale muszę przyznać dość głupawe w tej sytuacji, pytanie “No sugar, no milk?” (“bez mleka? bez cukru?”) otrzymałam uprzejmą odpowiedź wspartą uśmiechem i potakiwaniem głową “No sugar, no milk, ok!”. Uratował mnie inny kelner, który upewnił się, że chciałabym “black tea” (herbatę bez mleka) i przyniósł mi herbatę rzeczywiście bez mleka… ale za to ze sporą ilością cukru.

Thali wersja klasyczna Eksploracja jednak robi swoje. Po kilku wizytach udało nam się zaobserwować pewne podobieństwa. Po pierwsze, w zasadzie zupełnie niezależnie od tego, co zamówiliśmy, zawsze na początku wjeżdżał dhal, czyli grochówka po hindusku, o której pisałam przy okazji kącika łasucha z Fidżi. Dhal zresztą już dawno jest na liście naszych ulubionych dań, które zamierzamy wprowadzić do domowego menu. Po czarce takiej zupki, czasem z nutkami kminku, czasem anyżku nieśmiało wychylających się zza kurkumy, od razu do reszty byliśmy nastawieni nadzwyczaj pozytywnie. A potem było jeszcze lepiej, bo Hindusi cichcem wprowadzili kombinację systemu zestawów i “all-you-can-eat” (czyli “jedz aż pękniesz”). Najpierw serwowane jest danie główne, czyli curry różnego typu – dokładnie takie, jakie zamówiłeś. A następnie ku radości ogólnej, podawane są albo pieczone na blasze beztłuszczowe placki (nazwa lokalna to ciabaty, ale nie przypomina to  niczym ciabat, które można kupić w polskich sklepach) albo ryż albo rozdęte smażone chlebki w towarzystwie sosów. I w tych sosach właśnie cały urok… Zazwyczaj całość jest podawana na metalowych talerzach, ale mieliśmy okazję także jeść sosy i ryż wprost z bananowego liścia, który służył za podkładkę. Ryż, ciabatki, dhal i sosy są nakładane do upadłego – obsługa sprawdza co chwilę, czy nie trzeba niczego dołożyć i czy aby klient jest szczęśliwy i najedzony.

Thali wersja ekologiczna z curry wegetariańskim Najlepsze sosy to zresztą wcale nie sosy, ale  gęste konfituropodobne mazidła, którymi można ciabatki smarować mieszając w dowolnych konfiguracjach. Po pierwsze z tamarindu – fasolopodobnych owoców o brązowawym miąższu stosowane w kuchni tropikalnej w postaci soków, dżemów i sosów, które przypominają w smaku powidła z odrobiną suszonych śliwek dla zaostrzenia wrażeń. Na bazie sosu tamaryndowego można stworzyć sporo różnych odmian smakowych – na przykład tamarynd z miętą i czosnkiem – delikatnie pikantne powidełko ze świeżą nutka. Albo starty świeży imbir z tamaryndem – ostry, piekący w język z odrobiną słodyczy. Albo jogurt z miętą. Albo marchewki pocięte w cieniutkie półksiężyce w pomidorowym sosie mocno przyprawionym curry. Sztuka polega na tym, aby ponakładać na ciabatkę wszystkiego po trochu, aż osiągnie się doskonałą harmonię smaków ostrego, słodkiego, kwaśnego i słonego. Istna gratka dla łasuchów.

Na deser jeszcze można zamówić sobie lassi – kefiropodobny jogurt miksowany z owocami. Miksowany zresztą często ręcznie (czyżby dojrzałe owoce rozgniatane były widelcem?)  tak, że kawałki owoców można szybko odnaleźć – widać od razu, że napój był przygotowany przed chwilą. Czasem też widać najpierw chłopca, który wybiega z kuchni do sklepu i wraca zaraz z papają albo kiścią bananów. Taki urok. O ileż milszy i zdrowszy od bananowego mleka w proszku, aromatyzowanych jogurtów owocowych oraz przetworzonych płatków śniadaniowych z kolorowymi obrazkami z kreskówek na pudełkach.