Autobus z Mandalay trzęsąc się, trąbiąc, kurząc niemiłosiernie (droga w wielu miejscach po prostu polna) wiózł nas ponad pół dnia i pod koniec nasze cztery litery zaczynały mieć już dość. A przed nimi było jeszcze, jak się okazało kilka dni sporego (tytułowego) wysiłku. Bagan, jedna z większych atrakcji turystycznych Birmy, to naprawdę niesamowite miejsce. Wiejski i niepozorny teren o powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych kryje w sobie takie nagromadzenie pagod (buddyjskich świątyń), ruin oraz klasztorów, że aż niewiadomo dokładnie ile ich jest. W każdym razie ponad 2 tysiące. Cała dolina rzeki (Bagan leży nad rzeką Ayeyarwady) jest po prostu usłana wieżami. Niektóre wręcz stoją oddalone od siebie o kilka dosłownie metrów, ale pośród niezliczonego mrowia kapliczek i świątynek rozmiaru powiedzmy … małego wyłaniają się co chwilę kilkudziesięciometrowe kolosy pełne przepychu, rzeźb oraz malowideł. Do tego trzeba dołożyć bardzo przyjemne miasteczko Nyaung U, które okazało się rajem dla niezależnego turysty – pełne hotelików, sklepików, restauracji, kafejek internetowych (niestety z koszmarnie powolnym i poblokowanym łączem) oraz nawet jedna knajpa mogąca robić za pub (sprzedawali tam piwo beczkowe, co jest tu niezmierną rzadkością). Dla nas jak na razie numer jeden, jeśli chodzi o całokształt wygody dla oszczędnego, niezależnego turysty w Birmie.
Jest kilka opcji zwiedzania Bagan, od wygodnego, klimatyzowanego autobusu, który cię zabierze wprost z lotniska, przez różnej klasy taksówki, a skończywszy na konnych powozach i trikszach (fotka obok). Najfajniejsze i jednocześnie najwygodniejsze dla nas było jednak wypożyczenie rowerów (bardzo popularna tutaj opcja, jak się okazało). Rowery model miejsko-holenderski (ale produkcji chyba chińskiej) czekają w wypożyczalniach każdego poranka na tłumy turystów. Tłumy to może przesada, bo w całym miasteczku było może jednocześnie jakieś 50-100 turystów. Dużo więcej widziało się “lokali”. Kraków z Wawelem to nie jest (choć pod względem skali zabytków w tym kraju, to chyba trafne porównanie) i mieliśmy stosunkowo dużo pustych przestrzeni. Zaraz po przyjeździe zamówiłem więc nam rowery w hotelu, w którym mieszkaliśmy (w zasadzie trzeba powiedzieć jasno, że przekładając na polskie to był taki mały ośrodek wczasowy z pokojami wychodzącymi na wesołe podwórko z huśtawkami i leżakami – bardzo przyjemne miejsce zarówno dla nas, jak i dla dzieci). Miały być 4 rowery w tym jeden mniejszy, dla Bernasia.
Rano okazało się, że są tylko dwa dorosłe. Więcej już nie mieli, a o małych to w ogóle zapomnij. Udaliśmy się więc z dziećmi na poszukiwanie małego roweru, co okazało się pewnym wyzwaniem. Po odwiedzeniu wielu wypożyczalni i kilku próbach obniżania siodełka w dostępnych “damkach” stwierdziliśmy, że nie ma co, ale musi nastąpić jakiś cud, bo będzie kłopot. Bernaś miał już nos na kwintę, bo czuł, że z roweru dla niego nici. Jedna z mniejszych wypożyczalni stanęła jednak na wysokości zadania i po półgodzinie “załatwiła” mały rower – chyba od jakiegoś wioskowego dzieciaka. Rozmiar się mniej więcej zgadzał (był za mały, ale dawał radę), ale były dwa problemy. Rower miał przymocowane boczne kółka oraz – o zgrozo – różowe siodełko. Bernaś stwierdził więc szybko, że on na takim jeździć nie będzie, bo to wstyd. I miał chłop słuszność, bo skoro w domu śmiga na swojej 16-calowej rakiecie, to nie będzie wsiadał na jakąś maliznę z kółkami i to jeszcze wyraźnie po jakiejś lokalnej miss przedszkola. Wyboru wielkiego jednak nie było, więc poprosiliśmy o odkręcenie bocznych kółek i regulację do wzrostu, a już samo różowe siodełko jakoś przeszło. Uff.
Jeździliśmy w sumie na tych rowerach 4 dni i to zarówno na targ, do sklepu, na obiad, na Internet, czy na zwiedzanie. Zaliczyliśmy dwie przebite dętki, kilka zrzuconych łańcuchów i dwie regulacje hamulców. Nic takiego. Mogło być gorzej. Frajda była nieziemska, szczególnie dla dzieci po tak długim nieużywaniu roweru (w domu jeżdżą prawie codziennie), a wyprawy do coraz to innych świątyń dostarczały wrażeń folklorystycznych (krowa na polu, wieśniak z koszem przy drodze), przygodowych (przebijanie się przez piachy pustyni, nagły brak wody do picia) oraz kulturowych (różne style architektoniczne pagod, różne rodzaje wizerunków Buddy). Pod koniec już nikomu się nie chciało i średnia spadła nam do 2 świątyń na dzień. Przy takiej prędkości musielibyśmy w Bagan być pewnie z rok, aby zobaczyć wszystkie miejsca, więc poddaliśmy się i nasyceni widokami oraz z obolałymi czterema literami ruszyliśmy jeszcze bardziej rozklekotanym autobusem nad Inle Lake, gdzie właśnie jesteśmy.
Zapraszamy do galerii z Bagan…
Na powierzchni kilkunastu km kw., ponad dwa tysiące pagód to musi robić wrażenie. Zdjęcia to potwierdzają.
Pozdrawiam czwórkę zwiedzających ekologicznie Bagan.
Brawo Bernasiu, wyszles poza utrwalone ramy konwencji zachowań żeńskich i męskich…..,kontynuuj po powrocie do kraju… Ciocia Gabi
P.S. Nastepnym razem wybieram sie z Wami, mam argument: od czasu do czasu zabawie sie w babysitting. Ooops! ,,mlodziezositting”. Zazdroszcze zwiedzania Bagan. Za zwiedzanie Minneapolis (-14C, metr sniegu i dwudniowej wedrowki po lotniskach (w Atlancie zamkneli lotnisko,1 cm. sniegu!)place zapaleniem zatok; wiec temperatura, wizyta u lekarza i antybiotyk…..czulaj sie zbyt zle, aby szukac domowego sposobu leczenie. Mam to poraz pierwszy…..
Życzymy szybkiego powrotu do zdrowia i dlaszego udzielania się tutaj. A co do propozycji babysitting to my chętnie skorzystamy! 😉
Dzieki! Czekam {z niecierpliwoscia….:-)}na zdjecia i relacje o plywajacych ogrodach, targach; nie mowiac juz o tym jak bardzo na Kacik Lasucha XOXO Gabi
Go Malysz!!!!!
Pomoglo