Jakoś tak dotychczas się plotło, że w Birmie jedliśmy więcej potraw hinduskich niż birmańskich. Jak wiadomo, Indie graniczą z Birmą, a wpływy hinduskie wyraźnie widać w dostępnych miejscowych smakołykach. Instytucja hinduskich knajpek spodobała nam się niezwykle, na początku ze względu na pewną nieprzewidywalność, a później z uwagi na prostotę i urozmaicenie posiłków. Na początku nie mogliśmy się zorientować, o co właściwie w tym wszystkim chodzi, bo zamawialiśmy jedną rzecz, a dostawaliśmy kilka i zupełnie nie wiedzieliśmy dlaczego i czy o to właśnie poprosiliśmy. Łatwo nie było bo nazwy potraw były podane po birmańsku (alfabet malowniczy i zaokrąglony tu i ówdzie, ale poza tym zupełnie nieprzydatny) i angielsku (hindusku?), ale co by wam powiedział napis thali, paratha albo parni roti? Pewnie niewiele tak, jak i nam… Z konieczności więc skazani byliśmy na pokazywanie palcem (zajęcie dość ryzykowne szczególnie, jeśli nie ma się specjalnie ochoty na curry z mózgu kozy) albo na knajpki z menu obrazkowym lub z obsługą anglojęzyczną. Z tym zresztą też były problemy. W głowie mi się zakodowało wsparte doświadczeniem przekonanie, że Hindusi na ogół po angielsku mówią znakomicie (pomijając trudny do zrozumienia na początku akcent), a tu się okazało, że w Birmie to raczej niekoniecznie. Jeszcze w Yangoon w czasie wizyty w teashopie (czyli herbaciarni, które stanowią niezmienny element krajobrazu Birmy) poprosiłam o kawę bez mleka i bez cukru. Sympatyczny pan z obsługi przyniósł mi – pyszną zresztą – herbatę parzoną tu na sposób hinduski, czyli z dużą ilością mleka, dużą ilością cukru i czymś jeszcze – może kardamonem? – fantastycznie pachnącą, przy której bawarka to zwyczajna lura. Na moje skonfudowane, ale muszę przyznać dość głupawe w tej sytuacji, pytanie “No sugar, no milk?” (“bez mleka? bez cukru?”) otrzymałam uprzejmą odpowiedź wspartą uśmiechem i potakiwaniem głową “No sugar, no milk, ok!”. Uratował mnie inny kelner, który upewnił się, że chciałabym “black tea” (herbatę bez mleka) i przyniósł mi herbatę rzeczywiście bez mleka… ale za to ze sporą ilością cukru.
Eksploracja jednak robi swoje. Po kilku wizytach udało nam się zaobserwować pewne podobieństwa. Po pierwsze, w zasadzie zupełnie niezależnie od tego, co zamówiliśmy, zawsze na początku wjeżdżał dhal, czyli grochówka po hindusku, o której pisałam przy okazji kącika łasucha z Fidżi. Dhal zresztą już dawno jest na liście naszych ulubionych dań, które zamierzamy wprowadzić do domowego menu. Po czarce takiej zupki, czasem z nutkami kminku, czasem anyżku nieśmiało wychylających się zza kurkumy, od razu do reszty byliśmy nastawieni nadzwyczaj pozytywnie. A potem było jeszcze lepiej, bo Hindusi cichcem wprowadzili kombinację systemu zestawów i “all-you-can-eat” (czyli “jedz aż pękniesz”). Najpierw serwowane jest danie główne, czyli curry różnego typu – dokładnie takie, jakie zamówiłeś. A następnie ku radości ogólnej, podawane są albo pieczone na blasze beztłuszczowe placki (nazwa lokalna to ciabaty, ale nie przypomina to niczym ciabat, które można kupić w polskich sklepach) albo ryż albo rozdęte smażone chlebki w towarzystwie sosów. I w tych sosach właśnie cały urok… Zazwyczaj całość jest podawana na metalowych talerzach, ale mieliśmy okazję także jeść sosy i ryż wprost z bananowego liścia, który służył za podkładkę. Ryż, ciabatki, dhal i sosy są nakładane do upadłego – obsługa sprawdza co chwilę, czy nie trzeba niczego dołożyć i czy aby klient jest szczęśliwy i najedzony.
Najlepsze sosy to zresztą wcale nie sosy, ale gęste konfituropodobne mazidła, którymi można ciabatki smarować mieszając w dowolnych konfiguracjach. Po pierwsze z tamarindu – fasolopodobnych owoców o brązowawym miąższu stosowane w kuchni tropikalnej w postaci soków, dżemów i sosów, które przypominają w smaku powidła z odrobiną suszonych śliwek dla zaostrzenia wrażeń. Na bazie sosu tamaryndowego można stworzyć sporo różnych odmian smakowych – na przykład tamarynd z miętą i czosnkiem – delikatnie pikantne powidełko ze świeżą nutka. Albo starty świeży imbir z tamaryndem – ostry, piekący w język z odrobiną słodyczy. Albo jogurt z miętą. Albo marchewki pocięte w cieniutkie półksiężyce w pomidorowym sosie mocno przyprawionym curry. Sztuka polega na tym, aby ponakładać na ciabatkę wszystkiego po trochu, aż osiągnie się doskonałą harmonię smaków ostrego, słodkiego, kwaśnego i słonego. Istna gratka dla łasuchów.
Na deser jeszcze można zamówić sobie lassi – kefiropodobny jogurt miksowany z owocami. Miksowany zresztą często ręcznie (czyżby dojrzałe owoce rozgniatane były widelcem?) tak, że kawałki owoców można szybko odnaleźć – widać od razu, że napój był przygotowany przed chwilą. Czasem też widać najpierw chłopca, który wybiega z kuchni do sklepu i wraca zaraz z papają albo kiścią bananów. Taki urok. O ileż milszy i zdrowszy od bananowego mleka w proszku, aromatyzowanych jogurtów owocowych oraz przetworzonych płatków śniadaniowych z kolorowymi obrazkami z kreskówek na pudełkach.
„Nieśmiało wychylający się zza kurkumy anyżek czy kminek”? Mniam…..
Mniam, mniam – pyszne te opisy. A i kuchnia z tych ulubionych 🙂
Już dawno chciałem zapytać czy „Kącik Łasucha” równoważy kalorie nabyte z tymi utraconymi na trasie? Myślę, że przewagę mają nabyte. Tak poetycznie i smacznie opisujesz, że widzę jak ze stołu znika grochówka, następnie curry różnego typu, ciabaty, ryż, rozdęte smażone chlebki, lassi i czort tylko wie co jeszcze.
Pozdrawiam Łasuchów