Na Fidżi kanibale byli jeszcze zupełnie nie tak dawno, bo 150 lat temu. Kanibalizm jakimś trafem szerzył się na Polinezji ze sporą szkodą dla Europejczyków. Europejczycy, jak to Europejczycy, panoszyli się butnie w Nowym Świecie, pozbawieni wyczucia i szacunku dla miejscowych kultur. Prym wiedli pozbawieni skrupułów i wyobraźni misjonarze. Wielebny Baker wykazał się kompletnym brakiem wyczucia wyszarpując miejscowemu kacykowi jego ulubiony kościany grzebyk z bujnej (i świętej!) czupryny, co napełniło tubylców takim oburzeniem i niesmakiem, że wielebnego schrupali co do kosteczki. Z tego niesmaku właśnie. Ich praprawnukom odbijał się jednak czkawką tak bardzo, że w 2003 zorganizowali ceremonię przebłagalną z udziałem potomków zjedzonego i jedzących. Polecam wiadomości BBC dotyczące tego wydarzenia, a szczególnie zdjęcie przedstawiające pojednanie. Widać wyraźnie, że krewni wielebnego nie do końca są przekonani, że ujdą z życiem… Oprócz wyrzutów sumienia po kanibalach zostały na Fidżi urocze widelczyki do wyciągania kawałków mózgu. Nie udało mi się ustalić, czy przez oko czy też może, jak w Indianie Jonesie, z otwartej mocnym uderzeniem maczugi czaszki. Skoro jednak takie widelczyki wymyślono, to znaczy, że musiano ich używać dość intensywnie. Po kanibalizmie, jak twierdzą tutejsi przedstawiciele branży turystycznej, śladu nie ma, bo go inni wielebni skutecznie wyplewili razem z wielobarwnym makijażem i paroma innymi “pogańskimi” zwyczajami.
Z innych fidżijskich specjalności warto wspomnieć o lovo, czyli piecu ziemnym z rozgrzanych kamieni, w którym przygotowuje się wiele potraw świątecznych – nabierają one wtedy delikatnego aromatu dymu z ogniska. Często piecze się w nich trzy podstawowe źródła skrobii: słodkie ziemniaki (smakują, jakby rzeczywiście ktoś do gotowania zamiast cukru dodał soli), manioku (tutaj nazywanego cassavą) i taro – warzywa podobnego kształtem do sporego selera. Nam ze wszystkich trzech najbardziej smakują nasze ziemniaki :-), bo słodkie wprawdzie pyszne, ale trochę za słodkie… O manioku już pisałam, a taro z lovo smak ma lekko ziemniaczany (tak smakuje zresztą wszystko, co ma sporo skrobii), ale jest dość wysuszone i na tym zdecydowanie traci.
Za to na śniadanie można przegryźć tradycyjny chleb fidżijski – czyli usmażone ciasto drożdżowe z dodatkiem wody z kokosa, czyli prostokątne pączki z nutą kokosową i chrupiącą, lekko spieczoną skórką. Co ciekawe, podobnie jak w chlebie lub bułeczkach kokosowych, smak kokosa jest ledwie uchwytny, bardzo subtelny (zupełnie niepodobny do “ciasteczek kokosowych” z naszych sklepów) – do tego stopnia, że nie wszyscy go wyczuwają. Dodatek wody z kokosa powoduje jednak, że ciasto jest bardziej wilgotne i bardziej aksamitne. A skórka jest zupełnie podobna do naszych pączków – tych zrobionych piętnaście minut wcześniej… Połączenie idealne…
Mniam!
W XIX w. na Fidżi do pracy na plantacjach zostali sprowadzeni Hindusi, którzy przynieśli ze sobą indyjskie specjały. I te głównie dominują teraz w Nadi i Suvie, w których byliśmy. Dhal, (przepis tu) czyli krem z soczewicy to podstawowa zupa w knajpkach hinduskich, zupełnie tak jak wantan w knajpkach chińskich. Smakuje bosko. Wyobraźcie sobie gęstą grochówkę o kolorze żółtym, o smaku delikatnym, acz pikantnym, podkreślonym szczyptą curry. Do tego często podaje się rodzaj przepysznych domowych chipsów ziemniaczanych smażonych w głębokim tłuszczu – bardzo delikatnych, niemal przezroczystych, chrupiących, kruchych i lekko słodkich. Oczywiście zwolenników tradycyjnej grochówki od razu uprzedzam, że o majeranku ani skwarkach nie ma mowy :-).
Jedzenie hinduskie można by zajadać w sporych ilościach (co też, w większości przypadków zrobiliśmy). Szczególnie przypadły mi do gustu liście szpinaku zawijane w gęstym sosie curry – marzenie – jak ktoś twierdzi, że szpinaku nie lubi, to niech spróbuje, bo od razu zmieni zdanie…
Kavę, o której pisał Błażej pije się przed jedzeniem, a nie po. Zupełnie odwrotnie niż u nas :-).
1. „do gotowania zamiast cukru dodał soli” – odwrotnie?
2. szpinak lubie, ale tak nie probowalem: ten sos z curry, to robi sie jakos specjalnie?
Nie wiem jak niestety, ale spróbuję namierzyć przepis…
Ahhh, dobrze że już jesteście w Nowej Zelandii, bo a nuż by się jednak w którymś tubylcu obudził kanibalczy instynkt przodków 😉
Chociaż nie wiadomo jak to jest w NZ … na wszelki wypadek bądźcie czujni!!!
Jak zwykle bardzo obrazowo, że aż soki trawienne zaczynają działać.
Pozdrawiam łakomczuchów.
Tak , Aniu popieram, bo jakos wyczułam ,ze Beata była wyraźnie po stronie Fidżijskich kanibali, a reszta rodziny ? Mogliby Ich-4B oczywiście , o zgrozo! roździelic. A poza tym wszystkie smakołyki o których pisze Beata – to mniam! Bez próbowania.