Nareszcie jabłka

5 września 2009

Mniej więcej w połowie osiemnastokilometrowego spaceru po Needles w Canyonlands Każdy z parków narodowych, które odwiedzamy, nas zaskakuje. Najpierw było Canyonlands, w którym spodziewaliśmy się kanionów, a były przepiękne, dzikie i pustynne pustkowia z przepięknie rzeźbionymi wiatrem i wodą pomarańczowymi skałami – w środku dnia cisza była taka, że dźwięczało w uszach. Wymarzone, chwytające za serce miejsce na przemyślenia – dzikie, odludne i niezwykle piękne. Niezwykłe są tu przestrzenie – tego się nie spotyka w parkach w Polsce, które są raczej niewielkie i zazwyczaj na ich terenie są wioski albo miasteczka – dużo trudniejsza jest ucieczka od cywilizacji.  W Stanach dzikie odludzia bez jednej osady ciągną się czasem przez kilkadziesiąt, niekiedy kilkaset kilometrów. Jeśli jeszcze do tego mamy do czynienia z parkiem trochę dzikim, bez udogodnień dla niedzielnych turystów (autobusy, prysznice, prąd, klimatyzowane centrum) i to jeszcze o takiej urodzie jak Canyonlands, to można uznać, że znaleźliśmy perłę.

Capitol ReefPotem przyszedł czas na Capitol Reef National Park, do którego mieliśmy zajechać tylko na jeden dzień i niejako przy okazji. Wiedzieliśmy, że to olbrzymi monolit, ale spodziewaliśmy się podobnych wrażeń, co w Canyonlands. A tu widoki może zbliżone gdzieniegdzie nieco do the Arches (Parku Narodowego Łuków Skalnych), ale the Capitol Gorge – wąwóz, przez który przejechaliśmy, miał gigantyczne, gładkie ściany wymalowane przez naturę w odcieniach pomarańczu, szarości i bieli – wcześniej nie widzieliśmy takich nigdzie. Ten park miał też zupełnie inny charakter, bo oprócz pięknych krajobrazów chronił także miejsca historycznych wydarzeń. Najpierw dawno, dawno temu, jak wszędzie w Ameryce, żyli tu Indianie. Później z niewiadomych powodów przenieśli się gdzieindziej, a kilkaset po nich przybili mormoni.

A dla nas mandatOsadnicy tak samo jak współcześni bazgrolili po ścianach kanionu – napisów w serduszku “Józek+Ewa=LOVE” co prawda nie znaleźliśmy, ale na tak zwanym “Spisie Pionierów” gryzmołów było sporo. Różnica taka, że te napisy są teraz chronione, a my za malowanie po ścianach możemy oberwać 250$ mandatu. Etos etosem i legendy legendami, ale dzieci mormonów były zupełnie zwyczajne. Podczas lekcji, które odbywały się w maleńkim, ogrzewanym kozą budyneczku szkoły (zachowany do dziś) łobuzowali podobno na potęgę. Gdy nauczycielka wychodziła na lunch zapychali komin gazetą tak, że pokoik cały wypełniał się dymem, rzucali w sufit gumkami do mazania, dokazywali i płatali figle. Niełatwe życie miała z nimi świeżo upieczona, młodziutka nauczycielka, bo mali urwipołcie zakładali się, który z nich pierwszy doprowadzi ją do płaczu.

Ogrodniczka Mormoni posadzili we Fruicie (centralna osada Mormonów – dziś centrum parku) sady: brzoskwinie, grusze, jabłonie, wiśnie, pekany… Sady zostały do dziś – opiekuje się nimi służba parków narodowych. Odwiedzający są zapraszani do wizyt w sadach i własnoręcznego zbierania owoców. Przed wejściem do sadu stoi eleganckie pudełeczko z torebkami, ustawiona jest waga i skrzyneczka na pieniądze, a na trawie leżą drabiny oraz zbieraczki w kształcie koszyczków. Wszystko opatrzone precyzyjnymi instrukcjami obejmującymi bezpieczeństwo zbierających i zasady działania sadów. Za owoce wyniesione z sadu pobiera się opłatę w wysokości 1$ za funt, zaś tymi, które zje się w sadzie, można się delektować bez żadnych opłat. Więc się delektowaliśmy ;-), starannie najpierw wybrawszy odmianę. Z prawdziwą radością, bo nareszcie mogliśmy zjeść pyszne jabłka, zrywane z drzewa, tak soczyste, że sok nam ściekał po palcach. Wcześniej kupowane w supermarketach Granny Smith czy Red Delicious, choć bardzo smaczne, to jednak wszystkie były w tym samym kolorze, rozmiarze i każde z naklejeczką. Piękne, smaczne, ale jakoś nie zachwycały. Co innego jabłka z sadu. Zapakowaliśmy sobie jeszcze jabłuszek na wynos i po uiszczeniu opłaty szczęśliwi opuściliśmy sady, aby nazajutrz powtórzyć manewr raz jeszcze – raz w gruszach, raz w jabłoniach. Frajda była nie z tej ziemi.

Zapraszamy do galerii


Parki Narodowe USA

2 września 2009

Park Narodowy Canyonlands Trzeba przyznać, że Stany Zjednoczone wiedzą, jak utrzymywać parki narodowe. Nie pierwszy raz korzystamy z tych usług będąc w USA i za każdym razem pojawia się to samo miłe zaskoczenie. Może najpierw dla nie wiedzących należałoby wyjaśnić o co chodzi? Otóż, jak łatwo się domyślić, w USA – kraju na wskroś kapitalistycznym – zdecydowana większość ziemi jest w rękach prywatnych. Pozostała należy albo do Indian (rezerwaty), albo do państwa – przy czym warto rozróżnić teren federalny i stanowy (zarządzany na poziomie jednego stanu). Na terenach federalnych utworzono sporo parków narodowych działających podobnie jak te u nas – z pewnymi jednak istotnymi różnicami. Po pierwsze infrastruktura jest świetnie przygotowana – czasem jest to prosta infrastruktura, ale zawsze dobrze przemyślana. Po drugie parki są olbrzymie. Naprawdę! Po trzecie są to często jedne z nielicznych terenów, gdzie można rzeczywiście zażyć dzikości kraju (pomijając tereny stanowe) – jak już pisałem pozostałe tereny są prywatne. W Polsce, jeśli jedziemy przez las, to praktycznie wiadomo, że jest to las państwowy, więc możemy się zatrzymać i pójść pozbierać grzybki lub jagódki. Tu możemy tak zrobić tylko w lesie stanowym lub federalnym (nie wiem do końca jak z tym zbieraniem grzybków w lesie stanowym, ale na spacer na pewno możemy pójść). Ewentualnie możemy pójść do lasu prywatnego, jeśli jest to ośrodek turystyczny. Jeśli nie – i po prostu łazimy po czyimś terenie, możemy się spodziewać spotkania z szeryfem wezwanym przez właściciela (w większości stanów) lub ewentualnie kulki między oczy bez ostrzeżenia (to w Teksasie ;-)).

Capitol Reef National Park Visitor Center Oczywiście wszędzie (łącznie z parkami stanowymi i federalnymi) musimy zapłacić za wstęp (to znaczy za wjazd, bo w USA pojęcie opłaty często dotyczy po prostu samochodu sztuk jeden – nie ważne ilu pasażerów). Im teren bardziej prywatny, tym jest drożej. Tylko czasem jest bezpłatnie, ale naprawdę opłaty występują prawie wszędzie. Przy czym nie są wygórowane – to trzeba przyznać. Do szczytów niewygórowania należy dożywotnia przepustka do wszystkich parków narodowych USA dostępna dla seniorów zameldowanych w USA w cenie 10 USD (jednorazowo, dożywotnio). Zwykli turyści płacą 80 USD na rok na jeden samochód (karta America the Beautiful) i mogą wjeżdżać do wszystkich parków narodowych z rodziną (jednorazowa, tygodniowa przepustka do jednego parku to opłata rzędu 10-20 USD). Łatwo więc wydedukować, że dla takich jak my roczna przepustka do wszystkich parków narodowych jest bardzo dobrym interesem (my jesteśmy po 6 parkach narodowych, więc już jesteśmy do przodu 🙂 ).

Bernaś jako żuk tygrysi w czasie wykładu RangeraCo do infrastruktury, to jest tak: wszędzie da się dojechać autem i są porobione parkingi. Bez auta zresztą zwiedzać się nie da (za duże odległości i za tanie paliwo). Drogi w większości są asfaltowe (naprawdę porządne), a jeśli nie – jest to dobrze oznaczone. Każdy wjeżdżający dostaje dokładną mapę z zaznaczonymi atrakcjami. W każdym parku jest co najmniej jedno Visitor Center, gdzie uprzejmi pracownicy (najczęściej strażnicy parku, czyli Park Rangerzy – nie mylić z Power Rangerami ;-)) mogą wyjaśnić do delikwent może zobaczyć w ciągu godziny, pół dnia, czy też kilku dni. Tam też jest najczęściej muzeum, wyświetlany jest film poglądowy o danym parku i dostępne są wszelkie informacje dla naprawdę ciekawskich. Jest też oczywiście sklep z pamiątkami. Istnieje też bardzo fajny zwyczaj zajęć, czy wykładów prowadzonych przez Rangerów na temat mieszkających w parku zwierząt lub występujących tu roślin. Wykłady bardzo profesjonalne, ilustrowane często slajdami lub rekwizytami – prawie zawsze tak prowadzone, że dzieci też mają niezły ubaw. Na wykładzie w Great Sand Dunes Bernaś (jako ochotnik z widowni) został “przebrany” za żuka tygrysiego (rodzaj występujący tylko na terenie parku) i ze śmiesznymi, rozszczepiającymi okularami na oczach próbował gonić swoją ofiarę (znaczy się, swoją siostrę udającą smaczny kąsek). Chodziło o demonstrację sposobu widzenia żuka (generalnie żuk tygrysi widzi słabo :-)).

Nasz site na campingu w Parku Narodowym CanyonlandsW większości parków są wygodne, choć najczęściej proste campingi (z których korzystamy). Camping w parku narodowym w USA (to niezmiernie ważna definicja!) oznacza spory teren podzielony na miejsca (ang. site), które turyści zajmują albo przez wcześniejszą rezerwację przez Internet (tylko niektóre campingi mają taką usługę) lub poprzez zasadę kto pierwszy ten lepszy. Poza site obozować nie wolno (chyba, że ze specjalnym pozwoleniem w terenie, ale to też nie na dziko, tylko na specjalnie wyznaczonych miejscach). Ważne jest też, że taki przykładowy site na campingu w parku narodowym w USA jest takiej wielkości, że zmieściłby się średniej wielkości obóz harcerski. 😉 Najczęściej może tu jednak spać powiedzmy 8 osób. Dozwolone są najczęściej dwa samochody i dwa namioty. Są specjalnie przygotowane miejsca na namioty (i tylko tam można je stawiać), stoliczek piknikowy oraz miejsce do grillowania (i tylko tam można palić ogień lub grillować). Zawsze są toalety, często woda do picia (choć są niektóre odległe campingi pustynne bez tej ważnej cieczy), rzadko prąd (na pozostałych campingach  USA prąd w słupkach jest praktycznie oczywistością) i bardzo rzadko Internet (na pozostałych campingach wifi jest prawie zawsze na całym terenie). Trzeba pamiętać bowiem, że wielu turystów porusza sie tutaj swoimi RV (recreational vehicle, czyli po naszemu camper, dom na kółkach lub z niemieckiego wohnmobil), więc dla nich taki camping jest wyraźnie gorzej wyposażony (nie mają gdzie się podłączyć). Natomiast dla turystów z namiotem jest to najczęściej całkiem przyjemne miejsce.

Ot i całe biuro campingu Ciekawie też wygląda procedura rejestracji wieczorem, gdy rangerzy poszli już spać (albo na piwo, mleko, czy co tam piją rangerzy). Na teren parku narodowego można wjechać bez przeszkód – szlaban jest podniesiony, a turystę wita tabliczka, że stacja jest już zamknięta, a zapłacić można przy wyjeździe. Jest też pudełeczko z mapkami. Po przyjechaniu na camping procedura jest prosta: wybierz sobie wolne miejsce i zajmij je (np. kładąc coś na stoliku), zapamiętaj numer, wróć do budki rejestracyjnej campingu, wypełnij nadruk na kopercie, oderwij kupon, w kopercie umieść gotówkę lub czek (płatność kartą możliwa rano w Visitor Center), kopertkę wrzuć do urny, zaś kupon powieś przy swoim site (jest specjalny słupek i zaczep) – gotowe. Rano ranger przyjeżdża sowim pickupem i sprawdza kupony. Proste, bezobsługowe i skuteczne. Dla ciekawskich: przykładowy koszt takiego campingu to w okolicach od 10 USD (tylko WC) do 20 USD (z prysznicami i Internetem) za noc za site.

Odznaki Junior Park Rangera Kolejnym miłym zwyczajem jest instytucja Junior Park Rangera (niestety poznaliśmy ją dopiero 2 parki temu). Dzieciaki w wieku od 4 do 12 lat mogą w każdym parku zdobywać odznakę Młodego Strażnika. W centralnym Visitor Center dostają bardzo przemyślaną książeczkę z zadaniami dla różnych grup wiekowych. Są proste zagadki, malowanki, czy labirynty, jest rozpoznawanie śladów zwierząt (dzięki temu Bernaś będzie na pewno długo pamiętał, jak odróżnić ślad kojota od śladu psa), są zagadki słowne, krzyżówki i zadania na myślenie. Aby je rozwiązać naprawdę trzeba trochę o parku poczytać, pochodzić po ścieżkach i dowiedzieć cię tego, czy owego (np. z plansz informacyjnych umieszczonych w ważnych punktach lub z muzeum). Jest to bardzo sprytnie – to musze przyznać – wymyślone. Dzieci łykają trochę wiedzy i mają zabawę. Dużo chętniej też zwiedzają – chcą przecież zdobyć odznakę. Dla nas dodatkowo jest to okazja, aby poćwiczyły język. 🙂 Po wypełnieniu wszelkich zadań jest egzamin u Rangera, którzy pyta o niektóre rozwiązania (tu trochę pomagamy jako tłumacze). Dziecko musi się wykazać znajomością tematu. Potem następuje przysięga Junior Rangera z podniesioną prawą dłonią (z obietnicą, że będzie się oszczędzać wodę, zbierać śmieci i szerzyć wiedzę na temat parku itp.) oraz uścisk ręki egzaminatora i wręczenie odznaki. Bardzo elegancko, prawda?!

Zapraszamy do kolejnej galerii, tym razem z parku Canyonlands w Utah i z trasy do niego.


Wielka kupa piachu

29 sierpnia 2009

Wielka kupa piachu Great Sand Dunes National Park – nieco zagubiony kawałek dziwnego świata niemal pośrodku Gór Skalistych. Z jednej strony krajobrazy alpejskie, z drugiej wielkie, podmokłe łąki, a pośrodku wielka kupa piachu. W końcu to największe wydmy w Ameryce Północnej! Ciągnące się na wiele kilometrów morze piasku i wydm powstało na skutek procesu erozji i działania wiatru – bardzo ciekawe zjawisko recyklingu piasku i chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie takie piaszczyste cudo można spotkać w górach na wysokości 2500 m n.p.m. Tu w zimie przecież normalnie pada śnieg, a wydmy pokrywają się białym puchem! Widok piasku na tle gór świetny, bo z daleka wydmy zdają się być małe – na tle potężnych szczytów za nimi. Dopiero, jak się podjedzie bliżej, to okazuje się, że są naprawdę spore.

Biegamy w dół Wiosną i wczesnym latem park przemienia się w wielki plac zabaw dla dzieci, gdyż wzdłuż wydm płynie szeroki i płytki strumień z gór (topniejące śniegi) – mamy wielką piaskownicę i kupę płynącej, płytkiej wody. Niestety w sierpniu woda nie płynie, za to świeci mocne słońce i wieje wiatr. Na szczęście trafiliśmy na koniec kilkudniowego załamania pogody (które przepłoszyło nas wcześniej z Santa Fe), więc niebo pokryte chmurami dawało komfort – dało się łazić po wydmach na bosaka. Komfort był – przynajmniej jeśli chodzi o upał – natomiast jeśli chodzi o zmęczenie, to wydmy dały nam popalić. Oj oj! Chyba kondycja nam spadła od czasu, gdy jeździmy autem 🙂 W każdym razie na Wysoką Wydmę (High Dune, 650ft/198m wysokości) weszliśmy ze sporą zadyszką. Na górze okazało się, że stromizna jest spora, więc można było biegać turlać się i zjeżdżać na tyłku do woli. Spora część 4B tak właśnie spędziła pozostały czas na wydmach!

Zapraszamy do nowej galerii!


Nieustające komary oraz kubańskie cygara

13 sierpnia 2009

EvergladesPierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe USA, to wizyta w parku narodowym Everglades. W końcu lądowaliśmy w Miami, a jesteśmy już wprawionymi turystami przyrodniczymi. Zawsze myślałem, że  Everglades to pełne bagien lasy zamieszkałe głównie przez aligatory. A tu sie okazuje, że jest to wielka rzeka słodkiej wody, rozpoczynająca się prawie w połowie Florydy i mająca kilkadziesiąt kilometrów szerokości. Ta powolna, płytka rzeka przepływa przez tereny trawiaste tworząc tak naprawdę wielką łąkę zalaną słodką wodą. Wodą, która nieustannie i powoli porusza się w stronę morza. Nawet na zdjęciu satelitarnym południowej części Florydy można zobaczyć nurt tej rzeki. Proponuję poeksperymentować z Google Maps, Google Earth lub Bing Maps (zdjęcie obok pochodzi właśnie z tego ostatniego). W naturze wygląda to bardzo ładnie, żyją tam żółwie (widzieliśmy!), aligatory (też widzieliśmy!) oraz całe mnóstwo ptaków. Teren jest olbrzymi i oczywiście najlepsze widoki i kontakt z naturą jest w czasie wędrówki pieszej lub łodzią w głąb parku (jest sporo miejsc campingowych na mapie). Jest tylko jedno ale. Komary! Cholerne komary! Zaatakowały nas już pierwszego wieczoru (spaliśmy wtedy blisko granicy parku) i nie odpuszczały do końca. Gryzą szybko i zdradliwie. Niby samo ukucie nie boli tak jak od polskiego komara jeziornego, ale bąbel swędzi potem krótko i piekielnie. Po chwili widać też sporą banię na skórze, bo zdaje się, że reakcja obronna organizmu jest poważna (nie znam się na tym, ale tak mówi Beata). Tak więc na drugi dzień po zwiedzeniu parku i zrobieniu wielu zdjęć zwialiśmy na Florida Keys (wysepki na samym południowym czubeczku Florydy) zażyć nieco słońca i piasku.

Tu trzeba przyznać, że lekko się rozczarowałem. Jest to dość turystyczne miejsce, ale przede wszystkim zupełnie inne niż sobie wyobrażałem. Może po pobycie na Cayes w Belize i Hondurasie miałem nieco zmienioną optykę? W każdym razie górne Keys (te bliżej stałego lądu), to nie są małe wysepki połączone mostem. W zasadzie przez wiele kilometrów prawie się nie czuje, że to wyspy. Wszystko (jak to w USA) jest wielkie, a mapa jak zwykle daje złudny obraz sytuacji. W każdym razie wysepkowo zrobiło się dopiero bliżej końca Keys i tam też zanocowaliśmy na małym Fiesta Key, który w całości zajęty był przez ośrodek campingowy. Przy wyborze opcji: kąpiel w morzu (słonym i pełnym motorówek) lub w basenie (pełnym dzieci) – nasza gromadka wybrała basen. Tak, tak później sie nasi czytelnicy dziwią skąd takie opóźnienia w postach i zdjęciach. Cóż 4B też muszą czasem pomoczyć się w wodzie. 😉

Grafitti kubańskie Wracając z Keys wstąpiliśmy za namową Gabi (oraz Lonely Planet) do kubańskiej dzielnicy Miami – Little Havana. Pierwsza obserwacja była taka, że z hiszpańskim jeszcze się nie żegnamy. Główna ulica nazywa się Calle Ocho i nie chce inaczej (ulica ósma, lub po prostu Eight Street). Miami ma bardzo dużą mniejszość (czy też większość) hiszpańsko-języczną i gdy sprzedawca na stacji benzynowej pod Miami przyznał się do honduraskich korzeni opowiadając, że Polska ma niezłych piłkarzy (Lato i Boniek przewijali się przez ostatnie miesiące w rozmowach – i tutaj dokładnie tak samo), uśmiech od razu pojawił się na nam na twarzach. Niestety akurat była niedziela po południu i Little Havana wyglądała na lekko wymarłą – chyba dopiero wieczorem coś się zaczyna dziać. Mieliśmy więc pecha. Druga obserwacja była taka, że nie da się ukryć: po ponad 3 miesiącach spędzonych w różnych miastach Ameryki Łacińskiej dzielnica kubańska w wydaniu amerykańskim wygląda … bardziej amerykańsko, niż hiszpańsko. Ulice są szerokie, samochody amerykańskie, a sklepy tylko udają zostawioną gdzieś ojczyznę. Miło jednak zobaczyć, jak bardzo kubańczycy trzymają się swoich tradycji i jak próbują na tym budować biznes. Ilość restauracji z jedzeniem kubańskim, sklepów z pamiątkami i fabryk cygar (koniecznie hand-rolled) była bowiem spora, a malutki park (udający Parque Central) pełen gwaru.

Zapraszamy do galerii


Szesnaście tysięcy stóp i kondory pod nami

31 lipca 2009

Płaskowyż Patapampa Oficjalnie pobiłem rekord wysokości, na której byłem (lot hermetycznym samolotem się nie liczy). Isia też. Jadąc bowiem do kanionu Colca (jako kolejni Polacy), prawie najgłębszego kanionu świata (głębszy jest tylko sąsiedni, jeszcze bardziej niedostępny kanion Cotahausi), trzeba pokonać autobusem przełęcz Patapampa położoną na wysokości 4910 m (czyli ciut więcej niż tytułowe szesnaście tysięcy stóp). Jak tam jest, spytacie? Jest zimno, sucho, cicho i pięknie. No i ciut brak tchu. Tym bardziej, że zimne powietrze wdziera się przez okna autobusu. Najpierw jest długi płaskowyż, potem przełęcz, dziwne kupki kamieni, jak wieżyczki na plaży, kilka kamiennych, okrągłych domków, przystanek autobusowy (tradycyjnie ktoś wysiadł, ktoś wsiadł) i cisza. Trzeba przyznać, że położone na dużych wysokościach płaskowyże w Peru mają w sobie coś ze spokoju i pustki dalekich północnych tundr. Tylko, że jest tu jednak cieplej. Lecąc z Europy na zachodnie wybrzeże USA trasa wypada właśnie przez bezkresne przestrzenie północnej Kanady – spoglądając w dół z okna samolotu człowiek się zastanawia, jak wiele pustego miejsca jest jeszcze na naszej planecie. Płaskowyże na południu Peru wyglądają równie pusto i dziko. Tylko jest w sumie cieplej. Aż chce się wysiąść z autobusu byle gdzie i pójść przed siebie w stronę majaczących na horyzoncie gór. Na razie jednak powstrzymując wszelkie pokusy odznaczyliśmy w czarnym zeszyciku rekord wysokości ryjąc pięć kresek (piąta ciut-ciut krótsza) i pojechaliśmy dalej.

Droga w dół kanionu Colca oraz oaza Sangalle Po pokonaniu płaskowyżu i przełęczy zjechaliśmy do położonego tuż nad górną krawędzią kanionu miasteczka Chivay. Tam skorzystaliśmy ze słynnych chivajskich basenów z gorącymi źródłami. Nic nie pobije widoku lekko ośnieżonych gór dookoła, gdy siedzisz w gorącej wodzie (temperatura 39 stopni) w odkrytym basenie z buteleczką zimnego piwka w ręku! Rano czekał na nas autobus do Cabanaconde (wioska nad samą krawędzią i jednocześnie start wszystkich szlaków) oraz sam kanion – i już nie było nam tak wesoło. Oj, nie! Aby zdążyć z naszą metodą sztafetową (Beata została z młodym w Arequipie) musieliśmy z Isią zejść na dół i wejść tego samego dnia (unikając tym samym wstawania o trzeciej nad ranem, aby zdążyć na pierwszy autobus powrotny). Schodziliśmy ciut ponad 2h (ale wcześniej pogubiliśmy drogę za wioską i zmarnowaliśmy godzinę łażąc wzdłuż kanionu po inkaskich tarasach, wypatrując ścieżki na dół i omijając liczne kupy mułów oraz ostre kaktusy). Od razu muszę też zdementować opublikowaną w Wikipedii informację, że “dno kanionu przypomina krajobraz księżycowy, pokryty głazami i pozbawiony jakiejkolwiek roślinności”. W całym kanionie widać roślinność, jest mnóstwo kaktusów i suchych traw, a na samym dole płynie wesoła rzeka i widać drzewa. W miejscu, do którego szliśmy jest nawet oaza (zakole rzeki utworzyło tam spory, płaski teren – zdjęcie obok), w której rosną palmy, kaktusy, przystrzyżona trawka, a sponiewierani turyści siedzą w ślicznych basenach. Posiedzieliśmy i my, a potem rozpoczęliśmy wychodzenie. Oj! Było ciężko! Oj, oj! Tysiąc dwieście metrów różnicy wysokości najpierw w dół, a potem w górę – to nie przelewki. Zajęło nam to 4h, czyli wynik zgodny z górną granicą informacji uzyskanej u gospodarza. Pod koniec było już ciemno i szliśmy z latarkami. Świecił nam księżyc, Krzyż Południa oraz liczne bliżej nam nie znane gwiazdozbiory.

Kondory pod namiZadanie wykonaliśmy, zdjęć zrobiliśmy sporo (gdy tylko obrobimy, będzie ładna galeryjka), a dziś rano jeszcze po drodze do “domu” zatrzymaliśmy się na trochę przy krzyżu kondorów (Cruz del Condor) – punkcie widokowym w wyższej partii kanionu, gdzie codziennie można oglądać szybujące kondory wielkie. Miejsce jest specjalnie dobrane, bo na ścianie kanionu poniżej punktu widokowego (z kamiennym krzyżem – a jakże) są gniazda tych ogromnych ptaków. Obserwacja jest więc praktycznie murowana. Zresztą zauważyliśmy, że kondory są już przyzwyczajone do widoku ludzi, przelatują dość blisko, przysiadają na skale kilkanaście metrów od tłumu i pozują jak piłkarze na boisku przed fotoreporterami (wygląda to podobnie, tylko sprzęt fotograficzny nieco mniej profesjonalny). Latają głównie w kanionie, a więc pod nami – stąd tytuł. Wyglądają naprawdę majestatycznie – szybują praktycznie bez ruchu w czystym, rozgrzanym powietrzu – czasem po kilka naraz (najwięcej widzieliśmy 8 jednocześnie). Widok niezapomniany!


Z serca, przez zielone okulary

12 lipca 2009

Jak powiedział niemiecki właściciel hosterii w Vilcabambie, Ameryka Południowa jest kontynentem “z sercem” – nasze doświadczenia w Ekwadorze i Peru w pełni to potwierdzają. Są jednak rzeczy, które zastanawiają i smucą.

Sęp i jego obiad Będąc w Chiclayo za rekomendacją przewodnika wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę nad ocean do rybackich wiosek Pimental i Santa Rosa. Miało być uroczo i miały być trzcinowe łódeczki i rzeczywiście były, tylko w nieco innej scenerii. Niebo było zachmurzone i wiało jak nad Bałtykiem, ale jako przedstawiciele narodów Północy niezrażeni wybraliśmy się plażą do następnej wioski mijając po drodze gigantyczne kolonie pomarańczowych krabów chowających się przed nami w wykopanych przez siebie norkach. Po drodze zmuszeni byliśmy uświadomić sobie, że tu zima przecież, a do równika jednak trochę daleko. Bliżej Santa Rosy było coraz gorzej, ale już z innego powodu. Najpierw zobaczyliśmy sępy indycze (turkey vultures) o charakterystycznych czerwonych głowach pożywiające się czymś, co według Błażeja wyglądało jak bulwa jakiejś rośliny, a co według mnie kiedyś było foką. 

Sterty palonych reklamówekPóźniej był smród ryby, psującego się mięsa i Bóg wie, czego jeszcze, a dopiero po chwili zobaczyliśmy odrapany budynek przetwórni rybnej. Dookoła porozrzucane były na sporej powierzchni nadpalone i dymiące worki i reklamówki foliowe, najwyraźniej zawierające śmieci. Dwóch kilkunastoletnich chłopców wybierało z tej sterty papierowe kartony i pakowało na dwukołową taczkę wprowadzając w życie wymuszony biedą recycling. Obok płynęło coś, co kiedyś było może rzeczką, ale teraz miało kolor czarno-żółty. Wszystko wpadało do oceanu. O niezwykłej elastyczności natury świadczy fakt, że siedziały sobie w tym ścieku czaplowate ptaszki i nóżki im się nie rozpuszczały. Chwilowo odechciało mi się ceviche, przynajmniej w tym miasteczku, podobnie zresztą jak i chichy, której mieliśmy spróbować. Czaplowate ptaszki w ściekuSanta Rosa szczyci się ponoć kilkunastoma rodzajami chichy, ale chyba już wiemy dlaczego – dawno nie widzieliśmy tak przygnębiającego miejsca. Szliśmy z szalikami przy nosach – nie jesteśmy jacyś strasznie delikatni, ale zapach był nie do wytrzymania – tak bardzo, że czerwonymi literami pulsowało mi w głowie: “Skażenie biologiczne!, Skażenie biologiczne! Alarm, siostry, ALARM!” ;-). Robiłam zdjęcia czując się jak aktywistka Greenpeace, a ten akurat miałby tu sporo do zrobienia. Później minęliśmy jeszcze porozrzucane wokół przetwórni szopy z desek i trzciny – prawdopodobnie schronienie dla pracowników sezonowych, bezwładnie sklecone wokół głównego wejścia do przetwórni oraz samą przetwórnię – ponury, odrapany budynek przypominający więzienie gdzieniegdzie osmalony dymem – może już się komuś równie mocno nie podobał, co nam, a może Greenpeace próbował już coś wskórać. Do Chiclayo wróciliśmy szybko i przed czasem z braku chęci omijając jeszcze jedną wioseczkę, którą chcieliśmy po drodze zwiedzić.

DDT w sprzedażyBędąc na targu w Chiclayo, barwnym i głośnym jak to tutaj bywa, widzieliśmy dostępny w handlu detalicznym w kolorowych opakowaniach DDT – środek zabroniony w wielu krajach, niegdyś uważany za idealny pestycyd, a później podejrzewany o działanie teratogenne (wywołujące mutacje płodu) i rakotwórcze. Jest on tym bardziej niebezpieczny, że jego okres rozpadu wynosi około 15 lat i kumuluje się w organizmach żywych. Niektóre kraje Trzeciego Świata stosują go w walce z malarią – w Chiclayo i na północnym wybrzeżu Peru malaria teoretycznie występuje, ale należałoby się spodziewać, że tego typu działania będą podejmować organizacje rządowe, a nie jednostki. Skuteczność DDT w walce z malarią (a właściwie z komarami) była na tyle duża, że wiele z krajów rozwijających się musiało wybierać: malaria teraz, albo kłopoty potem. Wybór trudny, ale podejrzewam, że przeważają kłopoty potem. W Peru DDT jest stosowany najwyraźniej bez dozoru, pytanie w jakich ilościach, w jakim celu i jak wiele jest go już w środowisku i samych Peruwiańczykach. 

Środek na robale Bin LadenNa targu pestycydy sprzedawane są w olbrzymiej rozmaitości – nie da się tego wytłumaczyć klimatem, bo nie były one tak dostępne w żadnym kraju, w którym byliśmy dotychczas. DDT jest jednym z bardziej znanych środków owadobójczych – na tyle znanym, że od razu skojarzyłam nazwę. Kto wie jednak, co jeszcze się tu stosuje – na przykład co kryje się pod niezwykle udaną skądinąd marketingowo nazwą handlową “Bin Laden”? To dopiero musi być świństwo :-). Producent reklamuje, że to środek na karaluchy, ale nigdy nie wiemy dokładnie, co  jeszcze ubijemy przy okazji. My chyba preferujemy w takiej sytuacji metody mechaniczne – kapeć w dłoń i naprzód! :-). Tak na poważnie to pytania o ilość, rodzaj i sposób stosowania pestycydów są istotne, szczególnie dla tych, którzy myją się w kanałach irygacyjnych wokół Chiclayo, piorą w nich odzież i pozwalają się pluskać swoim dzieciom.

Świadomość ekologiczna jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. I tu i w Ameryce Środkowej dużo trudniej znaleźć jest produkty bez barwników sztucznych i konserwantów – uderzyło mnie to bardzo w Meksyku, gdzie sprzedawane są olbrzymie tęczowe lizaki –piękne, ale z dużą ilością sztucznych barwników. W Polsce jest to niemal normą, że większość firm tego typu środków nie stosuje, lub stosuje je jedynie w wybranych produktach. Kilkukrotnie podróżując po Ameryce Środkowej widzieliśmy pasażerów wyrzucających za okno pozostałości posiłków: torebki foliowe, styropianowe tacki, papiery –  rezultacie pobocza często są bardzo zaśmiecone. Jednocześnie wszystkie te kraje mają przyrodę przyprawiającą o zawrót głowy. Może działa fraszka Kochanowskiego “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”, a może w miarę bogacenia się, kiedy podstawowe potrzeby są już spełnione wzrasta też świadomość ekologiczna i troska o otoczenie.