Każdy z parków narodowych, które odwiedzamy, nas zaskakuje. Najpierw było Canyonlands, w którym spodziewaliśmy się kanionów, a były przepiękne, dzikie i pustynne pustkowia z przepięknie rzeźbionymi wiatrem i wodą pomarańczowymi skałami – w środku dnia cisza była taka, że dźwięczało w uszach. Wymarzone, chwytające za serce miejsce na przemyślenia – dzikie, odludne i niezwykle piękne. Niezwykłe są tu przestrzenie – tego się nie spotyka w parkach w Polsce, które są raczej niewielkie i zazwyczaj na ich terenie są wioski albo miasteczka – dużo trudniejsza jest ucieczka od cywilizacji. W Stanach dzikie odludzia bez jednej osady ciągną się czasem przez kilkadziesiąt, niekiedy kilkaset kilometrów. Jeśli jeszcze do tego mamy do czynienia z parkiem trochę dzikim, bez udogodnień dla niedzielnych turystów (autobusy, prysznice, prąd, klimatyzowane centrum) i to jeszcze o takiej urodzie jak Canyonlands, to można uznać, że znaleźliśmy perłę.
Potem przyszedł czas na Capitol Reef National Park, do którego mieliśmy zajechać tylko na jeden dzień i niejako przy okazji. Wiedzieliśmy, że to olbrzymi monolit, ale spodziewaliśmy się podobnych wrażeń, co w Canyonlands. A tu widoki może zbliżone gdzieniegdzie nieco do the Arches (Parku Narodowego Łuków Skalnych), ale the Capitol Gorge – wąwóz, przez który przejechaliśmy, miał gigantyczne, gładkie ściany wymalowane przez naturę w odcieniach pomarańczu, szarości i bieli – wcześniej nie widzieliśmy takich nigdzie. Ten park miał też zupełnie inny charakter, bo oprócz pięknych krajobrazów chronił także miejsca historycznych wydarzeń. Najpierw dawno, dawno temu, jak wszędzie w Ameryce, żyli tu Indianie. Później z niewiadomych powodów przenieśli się gdzieindziej, a kilkaset po nich przybili mormoni.
Osadnicy tak samo jak współcześni bazgrolili po ścianach kanionu – napisów w serduszku “Józek+Ewa=LOVE” co prawda nie znaleźliśmy, ale na tak zwanym “Spisie Pionierów” gryzmołów było sporo. Różnica taka, że te napisy są teraz chronione, a my za malowanie po ścianach możemy oberwać 250$ mandatu. Etos etosem i legendy legendami, ale dzieci mormonów były zupełnie zwyczajne. Podczas lekcji, które odbywały się w maleńkim, ogrzewanym kozą budyneczku szkoły (zachowany do dziś) łobuzowali podobno na potęgę. Gdy nauczycielka wychodziła na lunch zapychali komin gazetą tak, że pokoik cały wypełniał się dymem, rzucali w sufit gumkami do mazania, dokazywali i płatali figle. Niełatwe życie miała z nimi świeżo upieczona, młodziutka nauczycielka, bo mali urwipołcie zakładali się, który z nich pierwszy doprowadzi ją do płaczu.
Mormoni posadzili we Fruicie (centralna osada Mormonów – dziś centrum parku) sady: brzoskwinie, grusze, jabłonie, wiśnie, pekany… Sady zostały do dziś – opiekuje się nimi służba parków narodowych. Odwiedzający są zapraszani do wizyt w sadach i własnoręcznego zbierania owoców. Przed wejściem do sadu stoi eleganckie pudełeczko z torebkami, ustawiona jest waga i skrzyneczka na pieniądze, a na trawie leżą drabiny oraz zbieraczki w kształcie koszyczków. Wszystko opatrzone precyzyjnymi instrukcjami obejmującymi bezpieczeństwo zbierających i zasady działania sadów. Za owoce wyniesione z sadu pobiera się opłatę w wysokości 1$ za funt, zaś tymi, które zje się w sadzie, można się delektować bez żadnych opłat. Więc się delektowaliśmy ;-), starannie najpierw wybrawszy odmianę. Z prawdziwą radością, bo nareszcie mogliśmy zjeść pyszne jabłka, zrywane z drzewa, tak soczyste, że sok nam ściekał po palcach. Wcześniej kupowane w supermarketach Granny Smith czy Red Delicious, choć bardzo smaczne, to jednak wszystkie były w tym samym kolorze, rozmiarze i każde z naklejeczką. Piękne, smaczne, ale jakoś nie zachwycały. Co innego jabłka z sadu. Zapakowaliśmy sobie jeszcze jabłuszek na wynos i po uiszczeniu opłaty szczęśliwi opuściliśmy sady, aby nazajutrz powtórzyć manewr raz jeszcze – raz w gruszach, raz w jabłoniach. Frajda była nie z tej ziemi.
Zapraszamy do galerii…
Po tym opisie musiałem zerwać jabłuszko z naszego ogródka ale nie było soczyste, bo jeszcze nie całkiem dojrzało. Więc Wy dalej się delektujcie a ja poczekam.
Pozdrawiam spragnionych jabłuszek.
Hej, Beatko-ten wpis w dużej części – do Kącika Łasucha możesz przeniesc. Jabłka pieczone nad ogniskiem – w Parku Narodowym w USA. Byłoby rewelacyjnie-zakupcie tylko cynamon.
Na razie ćwiczyliśmy pyszne steki z grilla oraz ziemniaki pieczone w popiele. Mniam, mniam.
jabłka to i u nas się zaczynają i nie mów, że te amerykańskie lepsze. no może i dobre, bo rosną jakby na „działce”. za to u mnie pycha maliny i pieczone kartofle. zdjęcia jak zwykle super, te góry mnie zachwycają. warto tam być.
Nie, polskie są najlepsze, te prosto z drzewa, ale po kilku miesiącach jedzenia owoców głównie tropikalnych smakowały bardzo…
moze nie najlepsze, czy najgorsze tylko inne……Gabi
Oczywiście, bo nie chodzi tu o obiektywne stwierdzenie, które są najlepsze. Polskie dla mnie zawsze będą najlepsze, bo to zawsze będzie twarda skórka malinówek, biały miąższ z różowym odcieniem, albo sok ze świeżych kortlandów, jeszcze twardych (później robią się kruche) – zawsze będą się kojarzyć z pierwszym chłodem jesieni, z jeszcze wilgotnymi włoskimi orzechami obieranymi z cieniutkiej skórki, kuchnią przepełnioną ich zapachem i brodzeniem w liściach na spacerze z mamą w parku.
Zawsze będą smakowały domem. Dlatego dla mnie nie ma lepszych.
Ale te z Capitol Reef też były znakomite. Stąd notka w poście.
Sama poezja
Wspaniale to ujelas…..cale zycie szukamy tych zapachow i smakow…unikaj supermarketow, kiedy sie da (nie zawsze jest to mozliwe). W Stanach choduja 2500 odmian jablek, a w wiekszosci supermarketow jak zauwazylas tylko Delicious i Grannysmith (te zwykle z Nowej Zelandii).
My popieramy lokalnych ogrodnikow, rolnikow, i kupujemy ich produkty
chodowane w kregu nie wiekszym niz piecdziesiat mil. Problem w tym, ze te produkty sa drogie i Ci ktorzy popieraja ten nurt(trend?)sa oskarzani o elitaryzm.{wiecej na tem temat czytaj Michaela Pollana (In Defense of Food: An Eater’s Manifesto), Alice Waters (wlascicielka restauracji w Berkley, CA.), Barbare Kingsolver (A year of food life) i Andrew Weila, M.D., http://www.dinegreen.com (miejscowe reatauracje poierajace lokalne produkty)}
XOXO
P.S.Nie wiem, czy bedac w Colorado jedliscie chodowane tam brzoskwinie?
Nie zapomnijcie o Sedonie.
Niestety trudno nam robić zakupy na lokalnych targach, bo zazwyczaj jesteśmy w drodze albo w parku narodowym, więc jesteśmy zdani na supermarkety niestety. Raz byliśmy na takim targu i było naprawdę super.
Za to wczoraj spędzilismy trochę w Barnes &Noble i kupiłam „The Omnivore’s Dilemma” – czyli w wolnym tłumaczeniu „Dylemat Wszystkożercy” (nie jestem pewna, czy została przetłumaczona na polski, ale chyba tak, bo już wcześniej o niej czytałam). Czytam i mam sporo frajdy.
Brzoskwiń nie jedliśmy niestety – w Colorado bylismy dość krótko i to właśnie głównie w parkach…
A swoją drogą to, że te produkty są drogie, jest absurdalne…
Pozdrawiam serdecznie
A propos „A swoją drogą to, że te produkty są drogie, jest absurdalne…” polecam Barbary Kingsolver ,,A year of food life” , zreszta wszystkie Jej ksiazki. GH
W Kalifornii na pewno bedzie latwiejszy dostep do localnych prodoktow, karczochy, awokado, figi, Yam, yam GH