Oficjalnie pobiłem rekord wysokości, na której byłem (lot hermetycznym samolotem się nie liczy). Isia też. Jadąc bowiem do kanionu Colca (jako kolejni Polacy), prawie najgłębszego kanionu świata (głębszy jest tylko sąsiedni, jeszcze bardziej niedostępny kanion Cotahausi), trzeba pokonać autobusem przełęcz Patapampa położoną na wysokości 4910 m (czyli ciut więcej niż tytułowe szesnaście tysięcy stóp). Jak tam jest, spytacie? Jest zimno, sucho, cicho i pięknie. No i ciut brak tchu. Tym bardziej, że zimne powietrze wdziera się przez okna autobusu. Najpierw jest długi płaskowyż, potem przełęcz, dziwne kupki kamieni, jak wieżyczki na plaży, kilka kamiennych, okrągłych domków, przystanek autobusowy (tradycyjnie ktoś wysiadł, ktoś wsiadł) i cisza. Trzeba przyznać, że położone na dużych wysokościach płaskowyże w Peru mają w sobie coś ze spokoju i pustki dalekich północnych tundr. Tylko, że jest tu jednak cieplej. Lecąc z Europy na zachodnie wybrzeże USA trasa wypada właśnie przez bezkresne przestrzenie północnej Kanady – spoglądając w dół z okna samolotu człowiek się zastanawia, jak wiele pustego miejsca jest jeszcze na naszej planecie. Płaskowyże na południu Peru wyglądają równie pusto i dziko. Tylko jest w sumie cieplej. Aż chce się wysiąść z autobusu byle gdzie i pójść przed siebie w stronę majaczących na horyzoncie gór. Na razie jednak powstrzymując wszelkie pokusy odznaczyliśmy w czarnym zeszyciku rekord wysokości ryjąc pięć kresek (piąta ciut-ciut krótsza) i pojechaliśmy dalej.
Po pokonaniu płaskowyżu i przełęczy zjechaliśmy do położonego tuż nad górną krawędzią kanionu miasteczka Chivay. Tam skorzystaliśmy ze słynnych chivajskich basenów z gorącymi źródłami. Nic nie pobije widoku lekko ośnieżonych gór dookoła, gdy siedzisz w gorącej wodzie (temperatura 39 stopni) w odkrytym basenie z buteleczką zimnego piwka w ręku! Rano czekał na nas autobus do Cabanaconde (wioska nad samą krawędzią i jednocześnie start wszystkich szlaków) oraz sam kanion – i już nie było nam tak wesoło. Oj, nie! Aby zdążyć z naszą metodą sztafetową (Beata została z młodym w Arequipie) musieliśmy z Isią zejść na dół i wejść tego samego dnia (unikając tym samym wstawania o trzeciej nad ranem, aby zdążyć na pierwszy autobus powrotny). Schodziliśmy ciut ponad 2h (ale wcześniej pogubiliśmy drogę za wioską i zmarnowaliśmy godzinę łażąc wzdłuż kanionu po inkaskich tarasach, wypatrując ścieżki na dół i omijając liczne kupy mułów oraz ostre kaktusy). Od razu muszę też zdementować opublikowaną w Wikipedii informację, że “dno kanionu przypomina krajobraz księżycowy, pokryty głazami i pozbawiony jakiejkolwiek roślinności”. W całym kanionie widać roślinność, jest mnóstwo kaktusów i suchych traw, a na samym dole płynie wesoła rzeka i widać drzewa. W miejscu, do którego szliśmy jest nawet oaza (zakole rzeki utworzyło tam spory, płaski teren – zdjęcie obok), w której rosną palmy, kaktusy, przystrzyżona trawka, a sponiewierani turyści siedzą w ślicznych basenach. Posiedzieliśmy i my, a potem rozpoczęliśmy wychodzenie. Oj! Było ciężko! Oj, oj! Tysiąc dwieście metrów różnicy wysokości najpierw w dół, a potem w górę – to nie przelewki. Zajęło nam to 4h, czyli wynik zgodny z górną granicą informacji uzyskanej u gospodarza. Pod koniec było już ciemno i szliśmy z latarkami. Świecił nam księżyc, Krzyż Południa oraz liczne bliżej nam nie znane gwiazdozbiory.
Zadanie wykonaliśmy, zdjęć zrobiliśmy sporo (gdy tylko obrobimy, będzie ładna galeryjka), a dziś rano jeszcze po drodze do “domu” zatrzymaliśmy się na trochę przy krzyżu kondorów (Cruz del Condor) – punkcie widokowym w wyższej partii kanionu, gdzie codziennie można oglądać szybujące kondory wielkie. Miejsce jest specjalnie dobrane, bo na ścianie kanionu poniżej punktu widokowego (z kamiennym krzyżem – a jakże) są gniazda tych ogromnych ptaków. Obserwacja jest więc praktycznie murowana. Zresztą zauważyliśmy, że kondory są już przyzwyczajone do widoku ludzi, przelatują dość blisko, przysiadają na skale kilkanaście metrów od tłumu i pozują jak piłkarze na boisku przed fotoreporterami (wygląda to podobnie, tylko sprzęt fotograficzny nieco mniej profesjonalny). Latają głównie w kanionie, a więc pod nami – stąd tytuł. Wyglądają naprawdę majestatycznie – szybują praktycznie bez ruchu w czystym, rozgrzanym powietrzu – czasem po kilka naraz (najwięcej widzieliśmy 8 jednocześnie). Widok niezapomniany!