Szesnaście tysięcy stóp i kondory pod nami

31 lipca 2009

Płaskowyż Patapampa Oficjalnie pobiłem rekord wysokości, na której byłem (lot hermetycznym samolotem się nie liczy). Isia też. Jadąc bowiem do kanionu Colca (jako kolejni Polacy), prawie najgłębszego kanionu świata (głębszy jest tylko sąsiedni, jeszcze bardziej niedostępny kanion Cotahausi), trzeba pokonać autobusem przełęcz Patapampa położoną na wysokości 4910 m (czyli ciut więcej niż tytułowe szesnaście tysięcy stóp). Jak tam jest, spytacie? Jest zimno, sucho, cicho i pięknie. No i ciut brak tchu. Tym bardziej, że zimne powietrze wdziera się przez okna autobusu. Najpierw jest długi płaskowyż, potem przełęcz, dziwne kupki kamieni, jak wieżyczki na plaży, kilka kamiennych, okrągłych domków, przystanek autobusowy (tradycyjnie ktoś wysiadł, ktoś wsiadł) i cisza. Trzeba przyznać, że położone na dużych wysokościach płaskowyże w Peru mają w sobie coś ze spokoju i pustki dalekich północnych tundr. Tylko, że jest tu jednak cieplej. Lecąc z Europy na zachodnie wybrzeże USA trasa wypada właśnie przez bezkresne przestrzenie północnej Kanady – spoglądając w dół z okna samolotu człowiek się zastanawia, jak wiele pustego miejsca jest jeszcze na naszej planecie. Płaskowyże na południu Peru wyglądają równie pusto i dziko. Tylko jest w sumie cieplej. Aż chce się wysiąść z autobusu byle gdzie i pójść przed siebie w stronę majaczących na horyzoncie gór. Na razie jednak powstrzymując wszelkie pokusy odznaczyliśmy w czarnym zeszyciku rekord wysokości ryjąc pięć kresek (piąta ciut-ciut krótsza) i pojechaliśmy dalej.

Droga w dół kanionu Colca oraz oaza Sangalle Po pokonaniu płaskowyżu i przełęczy zjechaliśmy do położonego tuż nad górną krawędzią kanionu miasteczka Chivay. Tam skorzystaliśmy ze słynnych chivajskich basenów z gorącymi źródłami. Nic nie pobije widoku lekko ośnieżonych gór dookoła, gdy siedzisz w gorącej wodzie (temperatura 39 stopni) w odkrytym basenie z buteleczką zimnego piwka w ręku! Rano czekał na nas autobus do Cabanaconde (wioska nad samą krawędzią i jednocześnie start wszystkich szlaków) oraz sam kanion – i już nie było nam tak wesoło. Oj, nie! Aby zdążyć z naszą metodą sztafetową (Beata została z młodym w Arequipie) musieliśmy z Isią zejść na dół i wejść tego samego dnia (unikając tym samym wstawania o trzeciej nad ranem, aby zdążyć na pierwszy autobus powrotny). Schodziliśmy ciut ponad 2h (ale wcześniej pogubiliśmy drogę za wioską i zmarnowaliśmy godzinę łażąc wzdłuż kanionu po inkaskich tarasach, wypatrując ścieżki na dół i omijając liczne kupy mułów oraz ostre kaktusy). Od razu muszę też zdementować opublikowaną w Wikipedii informację, że “dno kanionu przypomina krajobraz księżycowy, pokryty głazami i pozbawiony jakiejkolwiek roślinności”. W całym kanionie widać roślinność, jest mnóstwo kaktusów i suchych traw, a na samym dole płynie wesoła rzeka i widać drzewa. W miejscu, do którego szliśmy jest nawet oaza (zakole rzeki utworzyło tam spory, płaski teren – zdjęcie obok), w której rosną palmy, kaktusy, przystrzyżona trawka, a sponiewierani turyści siedzą w ślicznych basenach. Posiedzieliśmy i my, a potem rozpoczęliśmy wychodzenie. Oj! Było ciężko! Oj, oj! Tysiąc dwieście metrów różnicy wysokości najpierw w dół, a potem w górę – to nie przelewki. Zajęło nam to 4h, czyli wynik zgodny z górną granicą informacji uzyskanej u gospodarza. Pod koniec było już ciemno i szliśmy z latarkami. Świecił nam księżyc, Krzyż Południa oraz liczne bliżej nam nie znane gwiazdozbiory.

Kondory pod namiZadanie wykonaliśmy, zdjęć zrobiliśmy sporo (gdy tylko obrobimy, będzie ładna galeryjka), a dziś rano jeszcze po drodze do “domu” zatrzymaliśmy się na trochę przy krzyżu kondorów (Cruz del Condor) – punkcie widokowym w wyższej partii kanionu, gdzie codziennie można oglądać szybujące kondory wielkie. Miejsce jest specjalnie dobrane, bo na ścianie kanionu poniżej punktu widokowego (z kamiennym krzyżem – a jakże) są gniazda tych ogromnych ptaków. Obserwacja jest więc praktycznie murowana. Zresztą zauważyliśmy, że kondory są już przyzwyczajone do widoku ludzi, przelatują dość blisko, przysiadają na skale kilkanaście metrów od tłumu i pozują jak piłkarze na boisku przed fotoreporterami (wygląda to podobnie, tylko sprzęt fotograficzny nieco mniej profesjonalny). Latają głównie w kanionie, a więc pod nami – stąd tytuł. Wyglądają naprawdę majestatycznie – szybują praktycznie bez ruchu w czystym, rozgrzanym powietrzu – czasem po kilka naraz (najwięcej widzieliśmy 8 jednocześnie). Widok niezapomniany!


Krokodyla daj mi luby

30 kwietnia 2009

Kanion Sumidero by Bernaś (jest nasza żółta motorówka i krokodyl) Żeby nie było, że tylko jemy, obijamy się oraz uciekamy przed świńskim choróbskiem i trzęsieniami ziemi to może dziś parę słów o lokalnej tu atrakcji, czyli Canyon de Sumidero. Pojechaliśmy tam wczoraj z naszego urokliwego San Cristobal (pół godzinki z górki na pazurki), kupiliśmy bilety na łódź i pognaliśmy w stronę kanionu. Wycieczka bardzo fajna, bo nie był to leniwy spływ kanionem, tylko szybka przejażdżka motorówką. Pomimo tego, że cały kanion objęty jest parkiem narodowym, nikt się specjalnie nie przejmuje i pełne turystów motorówki z doczepnymi silnikami 200 KM gnają w prawo i w lewo 45 km/h (mierzyłem GPS-em). Zresztą sama rzeka też nie wygląda na najczystszą, a kanion jako dzisiejsza atrakcja turystyczna jest wynikiem działań człowieka, gdyż na samym końcu jest spore jezioro zakończone tamą z wodną elektrownią. Dzięki zaporze woda w rzece przecinającej góry podniosła się (w najgłębszym miejscu ma 260m – tu już naprawdę sporo) i pozwoliła na swobodne pływanie, gdyż koryto rzeki ma nawet w najwęższym miejscu jakieś 30 metrów szerokości. U nas zieloni na pewno przywiązaliby się do drzew albo pikietowali przy przystani. W pierwszym przypadku zjadłyby ich krokodyle, a w drugim wyrzuciliby ich Meksykanie. Tutaj to jest czysty biznes, bo każdy turysta zostawia 150 pesos (ok 40 zł), a ruch tam mają wielki. Nasz pilot nie przejmował się zbytnio mijającymi nas łodziami (prawidłowo wykonywał manewr pokonywania fali), pływającymi kłodami (niektóre wielkości pnia drzewa) oraz wystającymi w niektórych miejscach głazami i pruł wodę tylko lekko manewrując. Po drodze mieliśmy kilka przystanków, aby popodziwiać krajobrazy i tutejszą faunę. Chyba największe wrażenie zrobił na nas krokodyl leżący sobie nieruchomo na przybrzeżnym piaseczku (żyje ich tam w parku narodowym coś koło 200 sztuk). Nie przejął się nami, choć byliśmy od niego jakieś 10 metrów i spał w najlepsze. Drugiego widzieliśmy za to w wodzie – przepływał koło nas leniwie machając ogonem. Nie byłoby wesoło wpaść do wody, oj nie. Prócz krokodyli były jeszcze sępopodobne ptaszydła, których nazwy nie pamiętam. Ogólnie bardzo fajna wycieczka na świeżym powietrzu. Nie będę sie silił na poetyckie opisy krajobrazów – widoczki z miasteczka i kanionu można popodziwiać w galerii, którą dorzucamy.

Po leniwych trzech dniach w górskim San Cristobal de las Casas (2100 m. n.p.m.), gdzie ukryliśmy się przed zarazą oraz po kilkukrotnym odwiedzeniu przez Beatę lokalnego targu (z maseczką na twarzy, choć tu ani jednego przypadku grypy na razie nadal nie ma) i zjedzeniu kilku kilogramów pomarańczy, mango, avocado, bananów (zupełnie inne, ale bardzo dobre) oraz innych smakowitości jedziemy jutro do Palenque.