Kącik łasucha – Oaxaca

28 kwietnia 2009

Koniki polne dowolne smaki i rozmiaryPrzypadki świńskiej grypy sprawiły, że zdecydowaliśmy się spędzić w niezwykle urokliwej Oaxace mniej czasu niż planowaliśmy wcześniej. Z tych samych powodów wykreśliliśmy z listy jedną z niewątpliwych atrakcji tego miasta czyli targ Mercado de Abastos, który chcieliśmy odwiedzić ze względu na lokalny przysmak – chapulines czyli smażone koniki polne. A jednak wysłana po owoce i idąc po śladach pani z dorodnymi śliwkami wpadłam niechcący na stoisko z konikami polnymi strategicznie umiejscowione przed samym wejściem na olbrzymi, pełny gwaru i zapachów targ. Koniki usypane w zgrabne stosiki sprzedawała dziewczynka może ośmioletnia, obok krzątała się jej mama. Na moje pytanie jak to się je, dziewczynka chwyciła konika wersję chilli z limonką oraz z zadowoleniem schrupała w całości. Nabyłam około 20 dkg tego przysmaku w największym rozmiarze i wymieszanych wersjach smakowych: limonka, chili i chili z limonką w celu przetestowania na sobie i rodzinie. Testy potwierdziły, że chapulines są zupełnie przyzwoitą i sycącą przekąską, choć nie jest to coś, za co dalibyśmy się pokroić. Błażej stwierdził, że smakują jak chipsy, jak dla mnie wersja chili smakuje chili, wersja limonka smakuje limonką i tak dalej… Każdy z nas miał swojego faworyta, jednak co do jednego byliśmy zgodni – każdy, niezależnie od smaku, nieco chrzęści w zębach.

Chapullines (Large) Z chili i limonką (Large)

Zapraszamy do galerii z miasta Oaxaca.


Kącik łasucha – Mexico City

26 kwietnia 2009

Jesteśmy już w Oaxaca, ale poniżej jeszcze wspomnienie z Mexico City, które musiało ustąpić relacji dotyczącej alertu epidemiologicznego w stolicy Meksyku.

Zachęceni przez Dorotę, postanowiliśmy spróbować tradycyjnego rodzaju tacos w Mexico City czyli tacos al pastor. Poszliśmy razem do Taco Inn położonej w uroczej dzielnicy Coyoacan. Na przystawkę Dorota zaproponowała nam cebollitas (maleńkie smażone cebulki), nachos oraz chicharron czyli świńską skórę smażoną w głębokim tłuszczu (smakuje trochę jak skrzyżowanie naszych skwarek z chipsami ziemniaczanymi). To wszystko podane wraz z guacamole – sosem z awokado. Tacos al pastor w wersji lokalnej to kukurydziane tortille o średnicy około 10 cm posypane kawałkami wieprzowego mięsa upieczonego na ruszcie takim, jaki u nas stosuje się do arabskich kebabów. Mięso było przyprawione chili, pokrojone w drobne kawałeczki, a jego czerwony kolor wspaniale kontrastował z tortillą. W miseczkach podano składniki do wyboru, którymi należało posypać tacos: drobno pokrojoną cebulę, pomidory, zioła (prawdopodobnie kolendrę) oraz chyba najważniejszy składnik – dojrzałego ananasa. Na tak przygotowane pyszności nakłada się gęsty sos z awokado, chili i limonek, albo sos z zielonych lub czerwonych pomidorów i skrapia sokiem z limonki.  Dla spragnionych była horchita (wygląda jak mleko kokosowe, a smakuje trochę jak ryż z wanilią i z cynamonem), albo jamaica czyli napój z hibiskusa przypominający kompot z wiśni. Pycha!

Chicharron:

Mexico City B 052

 

 

  Sosy do tacos:

Mexico City B 053

 

 

Cebollitas:

Mexico City B 054

 

 

Tacos bez dodatków:

Mexico City B 055  

 

 

Tacos już z dodatkami i sosem:

Mexico City B 056

  I gotowe!

Mexico City B 057

 

 


Wirus – korespondencja specjalna

25 kwietnia 2009

Dzisiaj rano zauważyliśmy, że część osób na ulicy i w metrze ma niebieskie maseczki, co nie miało miejsca wcześniej. Podobne maseczki zauważyłam u pań w kasach w Terminal del Norte, z którego wyruszaliśmy, żeby zwiedzić Teotihuacan. Moja teoria była taka, że podano informacje o zwiększonym smogu, nawet mi samej zaczęło się wydawać, że powietrze jakieś takie bardziej zapylone (ach,  ta siła sugestii). Ale to byłoby podejście, którego można byłoby się spodziewać w Stanach raczej, niż w mieście Meksyku, w którym smog jest codziennością. Jak się okazało, minister zdrowia Meksyku Jose Angel Cordova, potwierdził  wczoraj, że w Meksyku jest epidemia grypy. Zamknięto muzea, biblioteki, szkoły i wyższe uczelnie, co wyjaśniało, dlaczego metro po godzinach szczytu nie wyglądało na specjalnie opuszczone (kto wie, może netto wyszło na to samo – zamknięto uniwersytety, więc wszyscy studenci przenieśli się do metra). Jak przystało na kraj przedsiębiorców, ulica zareagowała natychmiast – przed naszym hostelem, przed którym dotychczas ubijano lukratywne interesy na lewych fakturach, pojawił się sprzedawca maseczek, na ulicach zrobiło się niebiesko, a epidemia stała się tematem numer jeden. Błażej zaś na potrzeby tego posta przeistoczył się w prywatnego detektywa, wziął aparat i wyruszył na Zocalo w celu zebrania materiału dowodowego. A że oczywiste jest, że grupa nosicieli niebieskich maseczek należy do tej bardziej ostrożnej części meksykańskiego społeczeństwa, nie było to łatwe. Efekty strzałów zza węgła i z kolana widać poniżej.

Bardzo dziękujemy za informacje o epidemii, które do nas dotarły. Najbardziej zaniepokojonych informujemy, że objawów grypy nie mamy (już nawet jetlag nam przeszedł), a jutro z samego rana wyruszamy do Oaxaci, odległej o 6 godzin od Mexico City, co powinno wystarczyć, aby zmniejszyć potencjalne zagrożenie. Zrezygnowaliśmy także dzisiaj z wieczornego posiłku w restauracji. Nie wpadamy jednak w panikę, bo naszym zdaniem ryzyko, że się zaraziliśmy jest bardzo niewielkie – w końcu Mexico City to drugie co do wielkości miasto świata z 20 mln mieszkańców, a nas jest tylko czwórka.

DSCN3448     DSCN3443     DSCN3445


Bienvenido a Mexico

22 kwietnia 2009

Zocalo - centralny plac miasta Pierwsze znaki, że zbliżamy się do Meksyku pojawiły się już w Bootsie na Heathrow Airport. Głównie za sprawą wystawionych tam środków na biegunkę, mydeł antybakteryjnych i kremów z filtrem czuło się, że już za chwileczkę będzie inaczej niż w uporządkowanej Unii.

Kiedy wydostaliśmy się z lotniska Juarez w Mexico City było już ciemno. Sprawnie zapakowaliśmy się do sitio taxi z eleganckim samolocikiem wymalowanym na karoserii płacąc z góry w budce dokładnie tyle, ile mieliśmy podane przez pomocną duszę. Pierwsze 10 minut w Meksyku odpowiadało stereotypom: wóz policyjny mniej więcej co 200m, sporo kręcących się jakby bez celu mężczyzn i uliczka z długonogimi sisters of mercy. Klimatyczny hostel położony 2 minuty od Zocalo (centralnego placu miasta) tętnił życiem – impreza na dole trwała przez pół nocy.

Takie widoczki można spotkać co chwilęJak tylko skończyła się impreza, zaczęła się burza. Gigantyczna i z piorunami. Alarm samochodowy (chyba) odpalił i wył przez drugą połowę nocy – jak widać tutaj na nikim takie drobiazgi nie robią wrażenia. Jednym słowem zaczynało się tak, jak miało być: nie do końca poprawnie, nie do końca idealnie ale intensywnie i kolorowo – bienvenido a Mexico!*

Następnego ranka, obudzeni o 5 rano przez nasze niezawodne przysadki, wyraźnie rzucaliśmy się w oczy – kto normalny zaczyna spacery po mieście o ósmej  trzydzieści rano z czapką na głowie, okularami na nosie i mapką w ręce? Tylko gringos cierpiący na jetlag! Budziliśmy na twarzach życzliwe uśmiechy, ktoś  nas pozdrowił, stary przewodnik w Templo Mayor przybiegł opowiedzieć nam o zbiorach tamtejszego muzeum z entuzjazmem przedzierając się przez nasz podstawowy hiszpański.

Handel złotem wydaje się tu być bardzo popularnyNie mieliśmy jednak siły na całodzienne zwiedzanie i paliwo skończyło się nam akurat tuż przed sjestą. Sjesta w naszym wydaniu jeszcze trwa, bo nie ruszyliśmy się z przyjemnej “świetlicy” hostelowej do wieczora. Nikomu się nic nie chce. I to chyba właśnie o to chodzi – tak ma być. Wysokość n.p.m. i jetlag. Wszyscy jeszcze odpoczywamy po tym długim, 12-godzinnym skoku przez kałużę. I choć było całkiem komfortowo (całkiem znośne jedzenie, napoje do oporu i system rozrywkowy w każdym fotelu z filmami do wyboru, telewizją oraz grami video), to jednak 12 godzin w samolocie robi swoje.

_______________________
* W tym miejscu oficjalnie dziękujemy British Airways za stopery dołączone do pakietu boardingowego – była to jedyna rzecz, którą mieliśmy na liście, ale której nie udało nam się kupić przed podróżą.


Kącik łasucha – Wielka Brytania

20 kwietnia 2009

Fish and chips W ramach hartowania się przed specjałami kuchni lokalnej Ameryki Środkowej i Południowej poszliśmy na fish&chips, czyli rybę z frytkami. Jak to stwierdził Wioluś – nasz ekspert od Wielkiej Brytanii – jeśli przeżyjemy kuchnię brytyjską, przeżyjemy każdą inną i poprowadził nas do lokalnej knajpki.  Knajpka była malutka, położona na jednej z uliczek w Hammersmith, gdzie mieszka wielu Polaków, prowadzona przez właściciela o wschodnich korzeniach.  Spodziewałam się tradycyjnej ryby z frytkami, takiej, jaką często podaje się w polskich restauracyjkach na wybrzeżu. A jednak było inaczej. Po pierwsze, właściciel bezbłędnie zareagował na wypowiedziane przeze mnie po polsku stwierdzenie, że dzieci jednak będą jeść kurczaka. “Kurczaka?” Children want kurczaka?” zapytał z szerokim uśmiechem na ustach i następnie, bardzo zadowolony z siebie, przystąpił do realizacji zamówienia. Po drugie, ryba okazała się znakomita – soczysta i delikatna w chrupiącej panierce. Nie mówiąc już o tym, że była to ryba, a nie kawałek ryby, i zajmowała połowę talerza. Na drugiej połowie piętrzyły się frytki, które, pokrojone w większe niż w Polsce kawałki, smakowały ziemniakami, a nie skrobiową papką. Przetestowałam także, jak smakują z octem (ocet i gazeta do opakowania tej potrawy to elementy tradycji) – smak jest bardziej delikatny i bardziej przypomina sałatkę ziemniaczaną z sosem vinegret niż frytki.  Może jedzone z gazety, jak robili to jeszcze do niedawna Brytyjczycy, smakowałyby jeszcze lepiej. Tak czy inaczej pycha!


A więc w drogę!

16 kwietnia 2009

To przedostatni wieczór w domu. Siedzimy razem w pokoju – dzieciaki pod kołdrami,  Bernaś z ukochaną przytulanką pingwinkiem. Słuchamy  „W 80 dni dookoła świata”. Na życzenie dzieci – po raz n-ty. W łazience zostały po kąpieli skotłowane ubranka dzieci. Odruchowo chcę zwrócić uwagę, ale odpuszczam. W końcu są rzeczy ważne i ważniejsze. Z tych ważniejszych to jutro będzie szarlotka i brownie.

Pakowanie niemalże zakończone. Poszło zaskakująco dobrze, dużo lepiej niż próba generalna, którą zrobiliśmy w Wielki Poniedziałek. Widać, że praktyka czyni mistrza, więc zastanawiam się nad przyjmowaniem zakładów, ile czasu zajmie nam spakowanie naszego bagażu pod koniec tej wyprawy. Ostatecznie mamy 3 duże plecaki (Isi wypełniony do połowy) i jeden mały (Bernasia) plus zaniedbywalny bagaż podręczny. Wywozimy z kraju około 35 kg bagażu i tony dobrych życzeń, rad i wyrazów wsparcia. Tak wyposażeni możemy ruszać.