Zwlekałam trochę z kącikiem łasucha z Kostaryki, bo najpierw wrażenia nie były oszałamiające, a potem były, ale zupełnie innego rodzaju. Wrażenia kulinarne słabe może dlatego, że sporo czasu spędziliśmy w parkach narodowych, gdzie często byliśmy zdani na siebie, a właściwie na banany, chińskie zupki i fasolkę z puszki, bo infrastruktury kulinarnej niemal nie było albo była, ale 80km dalej :-). Żeby doznać więc choćby minimalnych przyjemności tego typu ostatniego dnia zajechaliśmy do przydrożnej gospody o wystroju rustykalnym i zamówiliśmy sobie zestaw najbardziej typowych specjałów kostarykańskich, a właściwie to tych, które były :-). Na pierwszy rzut poszła zupa pozole, pochodzenia zresztą zupełnie nie kostarykańskiego, ale meksykańskiego, skrzyżowanie rosołu i gulaszu wieprzowego ze sporą ilością gotowanej kukurydzy. Potrawa to smaczna, niezwykle pożywna, zawiesista i sycąca, w sam raz po nartach (ale to nie w Kostaryce :-)).
Najbardziej zagadkowe było plato al trapiche, które miało zawierać palmitos (wewnętrzne części plamy), chicharon (prażoną świńską skórę), arracache (marchewkę peruwiańską) oraz papaję. Wydaje się, że rozpoznaliśmy chicharon – kawałki wieprzowiny tak długo pieczone, że wyschnięte niemal na papier – zupełnie inne, niż jedliśmy w Meksyku. Z pozostałymi było już gorzej – nawet papai nie udało nam się zidentyfikować, choć to niby smak i wygląd nam dobrze znany. Wszystkie warzywa były pokrojone w większą lub mniejszą kostkę – kremową, żółtą i ciemnożółtą. Wszystkie smakowały nijako, więc motywacja, aby je rozpoznać, znacząco nam zmalała, ale dla tych z zacięciem detektywa zamieszczamy zdjęcie obok.
Mdłe tamales, masa kukurydziana zapiekana z nadzieniem z ryżu i mięsa w liściu bananowca (podobno również pochodzenia meksykańskiego, ale jedzone także w Nikaragui i Kostaryce), też nie okazały się odkryciem roku, niestety. Całość wygląda jak nasze gołąbki, ale za to liścia bananowca się nie je, ale odwija jak serwetkę. To już moje drugie podejście do tamales – pierwsze kupiłam w Nikaragui, ale było to kompletne nieporozumienie – okazało się, że to wersja okrojona zawierająca liść bananowca oraz masę kukurydzianą li i jedynie. Może wersja przygotowywana tu na Święta Bożego Narodzenia jest smaczniejsza… Jest także nadzieja, że inne typy tamales, a jest ich mnóstwo, stanowią lepszy kąsek dla podniebienia. Na razie jednak pozostaną mi marzenia o gołąbkach. Najlepiej z grzybami :-).
Jednak zawsze są też smaczne niespodzianki i tym razem okazała się nią criolla – zamówiony przez nas kompletnie w ciemno sok z określonego rodzaju winogron, sprowadzonych do Ameryki Południowej i Środkowej przez Hiszpanów – gęsty, wyrazisty, przypominający nieco renklody. Oraz słodycze – szczególnie te z masy kokosowej – pychotka! Obiecujemy sobie także, że następnym razem pojedziemy na atlantyckie wybrzeże Kostaryki – opisy potraw przygotowywanych w mleku kokosowym brzmią niezwykle obiecująco… A do tego czasu największym smakołykiem Kostaryki pozostanie kawa – świeżo zmielona, bez śladu goryczy, aromatyczna i delikatna, dodająca energii czysta arabica z uprawy organicznej.
W następnym odcinku kącika łasucha Quito i okolice – jak na razie jest przepysznie!
Opublikował/a Beata Kotełko