Kącik łasucha – Kostaryka

21 czerwca 2009

PozoleZwlekałam trochę z kącikiem łasucha z Kostaryki, bo najpierw wrażenia nie były oszałamiające, a potem były, ale zupełnie innego rodzaju. Wrażenia kulinarne słabe może dlatego, że sporo czasu spędziliśmy w parkach narodowych, gdzie często byliśmy zdani na siebie, a właściwie na banany, chińskie zupki i fasolkę z puszki, bo infrastruktury kulinarnej niemal nie było albo była, ale 80km dalej :-). Żeby doznać więc choćby minimalnych przyjemności tego typu ostatniego dnia zajechaliśmy do przydrożnej gospody o wystroju rustykalnym i zamówiliśmy sobie zestaw najbardziej typowych specjałów kostarykańskich, a właściwie to tych, które były :-). Na pierwszy rzut poszła zupa pozole, pochodzenia zresztą zupełnie nie kostarykańskiego, ale meksykańskiego, skrzyżowanie rosołu i gulaszu wieprzowego ze sporą ilością gotowanej kukurydzy. Potrawa to smaczna, niezwykle pożywna, zawiesista i sycąca, w sam raz po nartach (ale to nie w Kostaryce :-)).

Plato al Trapiche Najbardziej zagadkowe było plato al trapiche, które miało zawierać palmitos (wewnętrzne części plamy), chicharon (prażoną świńską skórę), arracache (marchewkę peruwiańską) oraz papaję. Wydaje się, że rozpoznaliśmy chicharon – kawałki wieprzowiny tak długo pieczone, że wyschnięte niemal na papier – zupełnie inne, niż jedliśmy w Meksyku. Z pozostałymi było już gorzej – nawet papai nie udało nam się zidentyfikować, choć to niby smak i wygląd nam dobrze znany. Wszystkie warzywa były pokrojone w większą lub mniejszą kostkę – kremową, żółtą i ciemnożółtą. Wszystkie smakowały nijako, więc motywacja, aby je rozpoznać, znacząco nam zmalała, ale dla tych z zacięciem detektywa zamieszczamy zdjęcie obok.

Tamale Mdłe tamales, masa kukurydziana zapiekana z nadzieniem z ryżu i mięsa w liściu bananowca (podobno również pochodzenia meksykańskiego, ale jedzone także w Nikaragui i Kostaryce), też nie okazały się odkryciem roku, niestety. Całość wygląda jak nasze gołąbki, ale za to liścia bananowca się nie je, ale odwija jak serwetkę. To już moje drugie podejście do tamales – pierwsze kupiłam w Nikaragui, ale było to kompletne nieporozumienie – okazało się, że to wersja okrojona zawierająca liść bananowca oraz masę kukurydzianą li i jedynie. Może wersja przygotowywana tu na Święta Bożego Narodzenia jest smaczniejsza…  Jest także nadzieja, że inne typy tamales, a jest ich mnóstwo, stanowią lepszy kąsek dla podniebienia. Na razie jednak pozostaną mi marzenia o gołąbkach. Najlepiej z grzybami :-).

Jednak zawsze są też smaczne niespodzianki i tym razem okazała się nią criolla – zamówiony przez nas kompletnie w ciemno sok z określonego rodzaju winogron, sprowadzonych do Ameryki Południowej i Środkowej przez Hiszpanów – gęsty, wyrazisty, przypominający nieco renklody. Oraz słodycze – szczególnie te z masy kokosowej – pychotka! Obiecujemy sobie także, że następnym razem pojedziemy na atlantyckie wybrzeże Kostaryki – opisy potraw przygotowywanych w mleku kokosowym brzmią niezwykle obiecująco… A do tego czasu największym smakołykiem Kostaryki pozostanie kawa – świeżo zmielona, bez śladu goryczy, aromatyczna i delikatna, dodająca energii czysta arabica z uprawy organicznej.

W następnym odcinku kącika łasucha Quito i okolice – jak na razie jest przepysznie!


Vamos, compañeros

11 czerwca 2009

W Nikaragui odnaleźliśmy z mieszanymi uczuciami elementy znajome, choć dawno już przez nas zapomniane. Na granicy z Hondurasem od razu rzucił nam się w oczy wyrazisty plakat uśmiechniętego Ortegi (?) wznoszącego rękę w powitalnym geście. Jego dostojna poza mile kontrastowała z tłem o kolorze majtkowego różu. Zrozumieliśmy od razu, że w Nikaragui oprócz podróży w przestrzeni odbędziemy też podróż w czasie i nasze przewidywania częściowo się spełniły.

Wiadomości Po ulicach miast, w których byliśmy, jeżdżą niewielkie pickupy z panami z gigantycznymi megafonami służącymi celom propagandowym – zarówno politycznym, jak i komercyjnym. Zagłuszają one wszystko – w niedzielę w czasie mszy biedny ksiądz musiał się zdrowo nakrzyczeć, żeby przebić się przez dobiegający z ulicy jazgot,  który trudno zrozumieć, ale łatwo rozpoznać charakterystyczny radosny ton. Propaganda jest zdywersyfikowana i w zamyśle dostosowana do odbiorcy. W pobliżu granicy z Kostaryką świetlanych plakatów jakoś już nie było, ale za to w lokalnej darmowej gazetce opublikowano informacje o podwyżkach minimalnej płacy dla poszczególnych grup zawodowych (informacja dla wnikliwych: 1000 cordob to około 50 dolarów amerykańskich). Widać uznano, że przeciwnika należy pobić jego własną bronią. Raczej z mizernym efektem, bo wystarczy przekroczyć granicę pomiędzy Nikaraguą a Kostaryką, aby przekonać się, że cały czas dużo więcej Nicos (obywateli Nikaragui) chce mieszkać w Kostaryce niż Ticos (Kostarykańczyków) w Nikaragui.

Wolna od analfabetyzmu Kolejny element to uroczystości. Festyn z okazji Międzynarodowego Dnia Środowiska przypominał nam nieco wiec wyborczy, pomimo że teoretycznie nie polityki dotyczył. Wspaniałe pokazy orkiestr szkolnych ubranych w klasyczne odświętne stroje, przeplatały się z przemówieniami smutnych panów. W budynku miejskim o wysokich wnętrzach i imponującym kryształowym żyrandolu dziewczyny tańczyły powiewając zielonymi fifraczkami pod zrobionym z folii aluminiowej optymistycznym napisem “W 2009 Granada wolna od analfabetyzmu”. Telewizja jest namiętnością powszechną obecną w sklepach i hotelach, a brak prądu powoduje smutek, którego nie może rozegnać nawet rozmowa z przyjaciółmi. Plus za to jest taki, że jak już go włączą radosne krzyki rozlegają się na każdej ulicy.

Bananowce pod wulkanem Nikaragua jest drugim najbiedniejszym krajem na półkuli zachodniej, zaraz po Haiti (wyznacznikiem jest dochód narodowy brutto).  Jednak pozostawienie Nikaragui w wyobraźniach jako socjalistycznego, latynoamerykańskiego pariasa byłoby bardzo niesprawiedliwe. Uroda tego kraju jest urzekająca – zachwyciła nas i Granada i La Isla de Ometepe, zielona, pełna plantacji bananowców i kawy, wulkaniczna wyspa na jeziorze Nikaragua, na której jedliśmy niezwykle delikatne i słodkie ananasy o białokremowej barwie. Ludzie uśmiechają się, są życzliwi, pomocni, pogodni i swobodni w kontaktach z turystami. Nigdy nie pomyślałabym, że będę po ciemku i z dzieciakami jeździć chickenbusem po wyboistej, pełnej kawałków lawy, wiejskiej, nikaraguańskiej drodze czując się bezpieczniej niż w podobnej sytuacji we Wrocławiu. Nie był to zabieg zamierzony, ale wrażenia były bardzo interesujące :-).

Galerie z La Isla de Ometepe i miasteczka San Juan del Sur tu. Zapraszamy!


Kącik łasucha – Granada

5 czerwca 2009

Korzenie manioku Już od dłuższego czasu miałam zamiar spróbować jakiegoś dania z yucci – warzywa stosowanego w kuchni karaibskiej, środkowoamerykańskiej i afrykańskiej. Yucca to tak naprawdę słynny maniok będący podstawowym źródłem pożywienia wielu milionów ludzi mieszkających w tropikach i tradycyjnie kojarzony z Afryką, choć pochodzący z Ameryki Południowej. Trudność z tą bogatą w skrobię rośliną polega na tym, że surowa zawiera cyjanki, które, jak wiadomo, specjalnie zdrowe nie są. Wymyślono więc wiele sposobów, jak się tej trucizny pozbyć. Przyrządzaną z manioku cassavę – rodzaj wielkich wafli – dusi się z czym, kto chce lub, niestety w większości przypadków, z tym, co się ma.  Jak z wszystkiego, co zawiera skrobię, z manioku można także przygotować specjały innego typu, ale to już zupełnie inna historia :-). 

Na honduraskim i belizyjskim wybrzeżu Morza Karaibskiego maniok jest często wykorzystywany w kuchni kultury Garifuna, która łączy wpływy karaibskie z afrykańskimi i kreolskimi. Na wysepkach koło Utili zasiedzieliśmy się dość mocno (ktoś nami musiał dobrze potrząsnąć, żebyśmy je w końcu opuścili ;-)), ale z lokalnych specjałów przyrządzaliśmy jedynie świeżego tuńczyka zakupionego u rybaków i tradycyjne baleady – tortille z pastą fasolową i różnymi dodatkami – słonym serem, kurczakiem lub jajkami. Manioku na Cayach jakoś nie było, przynajmniej w postaci przetworzonej, bo i knajpek było niewiele (w końcu wioseczka miała tylko 500 mieszkańców). No ale co się odwlecze, to nie uciecze, więc manioku spróbowaliśmy w Granadzie, kolonialnym mieście położonym nad jeziorem Nicaragua.

Zestaw a la GranadaNa ślicznym ryneczku obok katedry zamówiliśmy sztandarowy zestaw a la Granada, czyli vigarón i chichę. Vigarón to rodzaj sałatki z gotowanego manioku i białej kapusty, sosem vinegret i marynowaną papryką i pomidorami, zwieńczoną malowniczymi kawałkami chicharrón, czyli świńskiej skórki, popularnej od Meksyku aż po Nikaraguę, a może jeszcze dalej (pisałam już o niej w meksykańskim kąciku łasucha). Sałatka tym bardziej egzotyczna, że podana na (wymytym, mam nadzieję) liściu bananowca. Smak ciekawy, lekko kwaskowy i lekko ziemniaczany; maniok mięciutki, tu i ówdzie dawało się wyczuć włókienka wskazujące na to, że jedynie udaje nasze swojskie ziemniaki.

Do picia dostaliśmy nikaraguańską bezalkoholową wersję chichi z tamaryndem i miąższem owoców podobnych do winogron (jutro idę na targ, aby ich spróbować ich na surowo i dowiedzieć się, jak właściwie się nazywają). Isia, jak przystało na wierną czytelniczkę przygód Tomka Wilmowskiego, na wieść że zamawiamy dla niej chichę, przeraziła się nie na żarty, bo pamiętała, że zawiera alkohol i pluje się do niej, aby przyspieszyć fermentację. Jednak półprodukt do chichi la granadina można kupić w supermarkecie, więc mam nadzieję, że nikt do niego nie pluł :-). Co innego inne rodzaje chichy, których w krajach Ameryki Centralnej i Południowej jest tak dużo, że można by powiedzieć: “Co kraj, to obyczaj i co kraj, to chicha”.

Bunuelos z manioku A na deser kupiliśmy sobie obok tutejszego targu buñuelos – rodzaj racuszków w wersji nikaraguańskiej robionych z manioku i białego sera, smażonych w głębokim oleju i maczanych w płynnym miodzie. Jeszcze bardziej płynnym niż w Polsce, bo konsystencją przypomina bardziej syrop klonowy. Mniam, pyszne prawie jak racuszki serowe z miodem!  I to wszystko podawane w eleganckich woreczkach foliowych z nalanym metalową chochlą miodem i wręczanych prosto do rąk spragnionego słodyczy klienta. Może nie jest to szczyt elegancji, ale za to jakie smaczne!


Szok cywilizacyjny

3 czerwca 2009

Przystanek autobusowy Po tym, jak zabawiliśmy dłużej w kilku miejscach, (Placencia, Utila Cays) przemieszczamy się teraz nieco szybciej – i pewnie już tak zostanie aż do osiemnastego czerwca, kiedy wylatujemy z San Jose do Quito. Wczoraj po nocy spędzonej  na kempingu w pięknym Parque Nacional Cerro Azul Meambar (zapraszamy do najnowszej galerii), sprawnie przejechaliśmy do Tegucigalpy, stolicy Hondurasu, z zamiarem odwiedzenia znakomitego podobno muzeum dla dzieci Chiminike. Honduras sam w sobie budzi wśród większości skojarzenia z gangami, biedą i przestępczością, a Tegucigalpa jest miastem opisywanym pod tym kątem wielokrotnie i przez mieszkańców i przez przewodniki – Lonely Planet powołując się na ambasadę USA twierdzi, że dzielnica Comayagüela, gdzie znajdują się terminale autobusowe, jest tylko trochę bezpieczniejsza niż ciemna uliczka w Bagdadzie ;-). Zasięgnęliśmy więc języka na temat dzielnic bezpiecznych oraz niebezpiecznych i postanowiliśmy poruszać się głównie taksówkami.

Tegucigalpa nas zaskoczyła. Wśród miejsc brudnych, zaniedbanych i biednych kwitną wyspy luksusu, których nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Miałam okazję odwiedzić Honduras Medical Center, szklany wieżowiec z parkingiem, spod którego odjeżdżały samochody znakomitych marek, i luksusowymi sklepami dla pacjentów. Strzeżony był przez ochroniarzy z długą bronią palną – to akurat norma w krajach, które dotychczas odwiedziliśmy – tak chronione są sklepy z biżuterią, banki i praktycznie każdy bankomat. W środku wita pacjentów i ich rodziny niezwykle uprzejma obsługa, jeżdżą szybkie i ciche windy, przestronne wnętrza mają wysmakowaną kolorystykę, klimatyzację i plazmy na ścianach, a z głośników sączy się przyjemna muzyka. Wczoraj w ramach spóźnionego Dnia Dziecka oraz gnani potrzebą uzupełnienia strat i zapasów (bateria do Błażeja aparatu, klapki, szampon etc.) pojechaliśmy także do Multiplaza Mall na ulicy Jana Pawła II. Tu też szok był olbrzymi – jest to centrum handlowe rozmiarów warszawskiej Arkadii, z foodcourtem z kilkudziesięcioma restauracjami, kinem i wszystkim tym, co centrum handlowe zazwyczaj zawiera. W zasadzie nie powinno to budzić naszego zdziwienia, ale po Cerro Azul i smutnych ulicach Tegucigalpy kontrast był olbrzymi. Po dokonaniu drobnych sprawunków i pochłonięciu olbrzymich porcji lodów (co to była dla dzieciaków za radość! :-)) chodziliśmy przez chwilę po sklepach, czując, że w swoich krótkich spodenkach, sportowych butach i dawno nieprasowanych koszulkach zupełnie do tego miejsca nie pasujemy. Do tego stopnia, że Błażej zrejterował z eleganckiego salonu fryzjerskiego, w którym wcześniej miał zamiar zafundować sobie “firmówkę” :-). Czuliśmy się trochę jak w muzeum, a za sprawą Sokratesa natrętnie wracała myśl, ile jest rzeczy, których nie potrzebujemy i nie będziemy potrzebować jeszcze ładnych parę miesięcy. I na razie niech tak zostanie.


7 i jedna dziesiąta

28 Maj 2009

Pęknięty fundament pod Harbor House Był środek nocy. Biegałam beztrosko po morskich łąkach. Jednak coś było nie tak. Coś było wyraźnie nie tak. Mówiąc konkretnie łąki się trzęsły, a właściwie trzęsło się łóżko. Na tyle mocno, że chwyt za wezgłowie był czysto odruchowy. Gdzieś w pokoju obok trzasnęła butelka rozbijając się z hukiem. Na sąsiednim łóżku obudziła się Isia. “Trzęsienie ziemi” powiedziałam głośno, ale zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy wiedzieliśmy już, co to jest. Wszyscy z wyjątkiem Bernasia, bo ten spał w najlepsze. Wstrząs trwał kilkanaście sekund, ale kiedy wyszliśmy na taras, większość mieszkańców naszego hotelu już tam była. “No tsunami?” (Nie ma tsunami?) – zapytał retorycznie zaspany chłopak z Południowej Korei, rozejrzał się leniwie dookoła, popatrzył na morze i poszedł spać. Muzyk z LA iść spać nie miał ochoty. “Chyba położę się z maską i płetwami, bo na następne nurkowanie może mnie wynieść prosto z hotelu” stwierdził z krzywym uśmiechem. Na głównym i jedynym deptaku wioski stali chyba jej wszyscy mieszkańcy, często z małymi dziećmi na ręku twierdząc, że tak silnego trzęsienia ziemi nie było jeszcze w całej historii Utila Cays. Pod Harbor House Cafe (największy budynek i jednocześnie jedyne miejsce, gdzie jest Internet) o jakieś 2 cm zapadły się betonowe słupy podtrzymujące konstrukcję, budynek się przechylił, a fundamenty popękały. Komuś w wiosce zleciał telewizor, na Utili popękały wszędzie rury z wodą, a w wiosce La Lima koło San Pedro del Sula na stałym lądzie zawaliło się kilka domów (zdaje się, że jest dużo rannych). Nam szczęściarzom tylko pospadało pranie. Około pół godziny później był jeszcze jeden, dużo słabszy wstrząs. Do rana spaliśmy raczej spokojnie (Błażej czuwał na tarasie, aż stary rybak z wioski przyszedł i potwierdził, że przez radio podali, iż ostrzeżenie o tsunami jest cofnięte). No, nie licząc tego, że nam się tematyka snów zmieniła.

Nazajutrz było jak zwykle – bardzo gorąco, cicho i spokojnie, morze pluskało, ktoś brzdąkał na gitarze, a nurkujący rano przygotowywali sprzęt.

Trzęsienie o trzeciej nad ranem miało siłę 7,1 w skali Richtera. Epicentrum było podobno na Roatanie, wyspie odległej od Utili o około 60 km. Jeśli ktoś chciałby poczuć, jak to jest, polecamy symulację na specjalnej platformie w Natural History Museum w Londynie. Potwierdzamy, że dobrze oddaje rzeczywistość.

Wiadomość z ostatniej chwili: Radio honduraskie zapowiada na wieczór kolejne wstrząsy (siódma wieczorem czasu lokalnego, to będzie 3 w nocy już w piątek waszego czasu). W związku z tym, że na 18:30 mamy zamówioną pizzę, chyba zjemy na dworze…


Święty z cygarem

21 Maj 2009

Lago de Atitlan Jezioro Atitlan w Gwatemali znane jest ze swojej urody  z racji położenia (ok. 1500m n.p.m.), trzech otaczających je wulkanów i ciekawych otaczających je wiosek. Do jednej z nich wybraliśmy się, aby ujrzeć na własne oczy czczonego przez Majów Maximona. Dziw to nad dziwy, gdyż jest to drewniana rzeźba postaci męskiej zaciskającej w ustach grubaśne cygaro. Podobno uosabia on Judasza Iskariotę skrzyżowanego z Pedro de Alvaradem – hiszpańskim konkwistadorem oraz bogami Majów. Zgaduję, że to cygaro pochodzi od Pedro, bo Judasz raczej chyba cygara nie próbował, a bogów Majów nawet się boję o to posądzać. Co więcej, postać ta jest obnoszona w procesji w Wielkim Tygodniu i na ten okres wędruje do specjalnego niebieskiego domku jakieś 30m od kościoła. Poza ostatnim tygodniem Wielkiego Postu Maximon pomieszkuje u różnych osób z miasteczka, u każdego z wybrańców pozostając przez rok. Jako że miejsce pobytu się zmienia nie jest łatwo go znaleźć bez przewodnika, dlatego kiedy już na przystani podszedł do nas dziarski sześćdziesięciolatek pokazując nam wymiętą czarno-białą fotografie niezwykłego bożka, postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Żwawym krokiem poprowadził nas po stromych i maleńkich uliczkach Santiago Atitlan przerywając spacer krótkimi, rzeczowymi i entuzjastycznymi objaśnieniami: “Banany!”, “Awokado!”, “Piękny hotel!”, “Kukurydza!”, “Mała kukurydza!”. Maszerowaliśmy już dość długo, kiedy w końcu weszliśmy najpierw na czyjeś podwórko, a potem do czyjejś stodoły przekształconej na coś w rodzaju kapliczki nad którą powiewały kolorowe religijne wycinanki, które widzieliśmy już  wcześniej przed kościołami w Meksyku. Choć półotwarta, było tam wyraźnie cieplej niż na zewnątrz i pachniało żywicą (copal), którą pali się tu w trakcie modlitw. I to pali się jej chyba dużo, bo na klepisku stał jej spory kubełek. Uprzedzono nas o zakazie robienia zdjęć, tym bardziej że ubrany po europejsku szaman właśnie odprawiał ceremonię Majów – modlił się głośno w swoim języku i zapalał świeczki klęcząc przed posągami nie tylko samego Maximona, który zajmował zaszczytne miejsce, ale stojących obok świętych Józefa, Maryi, Filipa i kilku innych. Wszyscy odziani byli w kolorowe szatki sprawiające wrażenie dość przypadkowej zbieraniny.

Wielkanocny domek MaximonaSam posąg Maximona wyglądał jak zblazowany rastafarianin zakutany w różnorakie kolorowe chusty i szaliczki z zawadiackim uśmiechem na ustach, długimi włosami przykrytymi góralskim kapeluszem i z grubym, palącym się cygarem w ustach. Wyglądał tak, jakby się dobrze bawił oglądając odwiedzających go zagranicznych turystów, którzy na dodatek jeszcze zostali poproszeni o złożenie mu na leżącą u stóp plastikową tackę ofiary (oczywiście w formie lokalnej waluty – quetzali). Pewnie śmiał się z nas nieziemsko odurzony lekko dymem z kadzideł, świeczek i cygara: “Kolejnych mi tu stary Pedro przyprowadził. Znowu z Lonely Planet w ręku. Tak samo jak wszyscy poprzedni nie mają zielonego pojęcia, o co tutaj chodzi, a tylko wyczytali o mnie w ramce na stronie 140 i chcą koniecznie zobaczyć słynnego Maximona!”.

Po tej wizycie nasz przewodnik zaprowadził nas do kościółka, gdzie tym razem bez problemów porobiliśmy kilka zdjęć świętym w kontrowersyjnych ubrankach. Mini galeria tu.