O curry już było, więc dziś gwoli uzupełnienia kilka słów na temat birmańskich ulicznych specjałów. Zacznijmy od wszechobecnych garkuchni ulicznych. Na każdym rogu w improwizowanych, metalowych, wypełnionych gorącymi węglami paleniskach uliczni sprzedawcy pichcą miejscowe smakołyki. A tam niespodzianka za niespodzianką. Placuszki z nadzieniem niewiadomym, naleśnik z mięsem (ale z czego?), sadzone przepiórcze jajeczka smażone w maleńkich wgłębieniach w blasze, kawałki łodyg lotosu do chrupania i tysiące innych lokalnych pyszności, które często trudno rozpoznać. Wszystko dla nas było na początku zagadką, chociaż trzeba przyznać, że niektórych przekąsek nie chcieliśmy próbować i omijaliśmy je łukiem. Z tych należy wymienić świńskie ryjki i fragmenty jelit smażone w głębokim tłuszczu i chyba czymś jeszcze przyprawione, bo żółciutkie jak kurczaczek. Bardzo dużo robimy dla czytelników “Kącika”, ale te ryjki nas troszkę przerosły. Już wolimy żabki z Arequipy :-).
Na targach można kupić także nieco zdrowsze potrawy. Na przykład sałatkę z zielonego, twardego mango obficie doprawioną chili i pastą z orzeszków ziemnych. To tylko dla wielbicieli naprawdę ostrych rozwiązań. Ale są też łagodniejsze. Do naszych ulubionych potraw kuchni birmańskiej należy mohinga serwowana tu często na śniadanie. Jest to gęsta, pikantna zupa o bardzo subtelnym rybnym posmaku doprawiona sporą ilością imbiru, z makaronem i jajkiem. Makaron to zazwyczaj vermicelli – cienki makaron ryżowy. Osobno podaje się limonki i pokrojoną świeżą kolendrę (tak, tak!) i rodzaj sporego, chrupkiego i ostrego placka. Tutaj idę na całość – kolendra w ilościach niemalże nieograniczonych i tyle limonki, ile się da… Po takim śniadaniu energii starcza na bardzo długo.
Słodkości nie ma za dużo, ale są smaczne. Dostępne są puddingo-leguminy przypominające odrobinę turecką baklavę – soczyste, wilgotne i słodkie sprzedawane są w metalowych formach do ciasta. Ponieważ lodówek w większości miejsc nie ma, można mieć trochę wątpliwości dotyczących warunków przechowywania, ale jak się tylko spróbuje, wszystkie wahania natychmiast znikają. Istnieją wersje bananowe (galaretowata, słodka masa koloru gorzkiej czekolady z ziarenkami maku), orzechowe (pełnoziarniste – jakby z płatkami zbożowymi namoczonymi w miodzie i zmielonymi nerkowcami), kokosowe… Udało mi się znaleźć kilka linków do przepisów (niestety tylko po angielsku), więc możecie spróbować zrobić te smakołyki w domu sami. Ja niestety z ich wypróbowaniem muszę jeszcze poczekać, aż wrócimy do Polski. Jak ktoś nie ma cierpliwości i chęci do gotowania to można też ewentualnie objeść się baklavą w Turcji…. albo w Warszawie (pewnie się znajdzie jakaś turecka cukierenka).
Dla zwolenników smaków (i zapachów) ekstremalnych jest jeszcze durian – najbardziej śmierdzący owoc świata –zapach mieści się gdzieś między zjełczałym masłem, a zepsutym mięsem. Próbowaliśmy pasty durianowej (yyyyhhh…) i ciasteczek (myśleliśmy, że zepsute, zanim się zorientowaliśmy, że to durianowe) i może jeszcze się zdecydujemy na eksperymenty ze świeżym, ale jak nie pałamy do tego owocu sympatią. Niektórzy go podobno lubią, ale to chyba tylko ci z katarem siennym ;-). Po pierwszych naszych doznaniach znaleźliśmy w Internecie informację, że durian nazywany jest zbuczkowcem właściwym. Zaiste, trudno o bardziej trafną nazwę.
Z napojami też jest ciekawie. Birmańska herbata jest prawdziwym arcydziełem, ale wielbiciele napojów gazowanych też coś znajdą dla siebie. Istnieją lokalne odmiany naśladujące do. I tak: jest podróbka, która Sprite’a udaje etykietą, kolorem butelki i smakiem – zdradza ją tylko jakość opakowania. Jest wersja lokalna (czyli Cruncher) chwaląca się myanmarskim pochodzeniem. I jest sam Sprite we własnej osobie – czarnorynkowy sprowadzany z Tajladii lub Chin. Coca-Cola także występuje w podobnej gamie. Zamawiając zresztą zimny napój w sklepiku otrzymuje się go w seksownym foliowym woreczku z rurką – w ten oto sposób unika się zbędnych kombinacji z kaucjami na butelki. Alkoholu w Birmie pije się niewiele. Jest co prawda i piwo i whisky, ale picie alkoholu w nadmiarze jest uważane przez buddystów za niewskazane. Za to jest betel. Liście tej rośliny są żute dość powszechnie. Betel usuwa zmęczenie, odkaża, zabija pasożyty (podobno) i jeszcze do tego jest afrodyzjakiem. Jeśli Twój rozmówca ma czarne zęby, usta czymś wypchane i spluwa co jakiś czas krwiopodobnym płynem na ziemię, to ani chybi jest to betel. Zazwyczaj jest sprzedawany wraz orzechami areca i zasadową substancją wspomagającą działanie alkaloidów. Dokonaliśmy testowania tego specyfiku, ale testujący szybko się poddał (nie smakowało), więc nie jesteśmy w stanie potwierdzić żadnej z przypisywanych mu właściwości. Pozostaje wiara w naukowców i wielosetletnią tradycję.
Opublikował/a Beata Kotełko
Z Inle Lake jechaliśmy do Bago (planowo 16 godzin jazdy autokarem), aby stamtąd przedostać się do
O pierwszej trzydzieści siedzieliśmy na ciężarówce jakieś 3 metry nad ziemią, a z nami siedziało pewnie z pięćdziesięciu Birmańczyków. Ruszyliśmy, a nasi towarzysze rozpoczęli modły – w końcu udawaliśmy się do miejsca świętego. “O cholera!” wyrwało mi się niechcący pośród otaczających mnie buddyjskich recytacji, kiedy wierzgnięcie silnika prawie sprowadziło mnie do parteru. Balansowaliśmy na belkach szerokości około 10 centymetrów usiłując upchnąć nasze za długie, jak się okazuje, nogi między naszą beleczkę, beleczkę przed nami (odległą jakieś 30 cm), a kończyny sąsiadów liczne niczym odnóża stonogi. (Zdjęcie obok zostało zrobione, gdy paka nie była jeszcze pełna – kierowca i jego pomocnik czekają, aż zgromadzi się odpowiednia grupa pasażerów – potem następują przegrupowania i dopchnięcia, dwóch odważnych wskakuje na dach szoferki i jazda!). Modły skończyły się jednak szybko i dalsza podróż pod górkę krętą stromizną przebiegała już w nastrojach jak z wesołego miasteczka, bo kierowca był w dobrym humorze i wyprzedzał wszystkie ciężarówki po drodze. Birmańczycy chichotali, szczerzyli do nas czerwone od betelu zęby, piszczeli na zakrętach i dopingowali kierowcę. Różnice międzykulturowe i ekonomiczne były doskonale widoczne. U nas każdy podróżny ma własne miejsce, pas, poduszkę powietrzną (albo i dwie), pojemnik na kawę i lusterko. Tutaj ma latającą na wszystkie strony beleczkę, ale też mrowie sąsiadów, ich ramiona, nogi i boki stanowiące oparcie i trzymadełko zarazem. Nie wspomnę o wiezionych wiechciach i bagażach, które także mogą w sytuacji podbramkowej ochronić jadącego przed siniakiem. Na początku podążając za wyuczonymi wzorcami i ignorując zupełnie fakt, iż pani z ławeczki przed nami praktycznie siedzi mi na kolanach, usiłowałam znaleźć przede mną kawałek belki, której mogłabym się uchwycić. Od czasu do czasu chwytałam za ławeczkę, a od czasu do czasu za siedzenie sąsiadki z przodu. Rzucało zdrowo, więc jak już się chwyciłam za to, co chciałam, to dla odmiany na jakimś wyboju sąsiadka spadała mi z plaśnięciem na moją rękę. W Polsce by mnie oskarżono o molestowanie, a tu nikt się moimi poszukiwaniami kawałka ławeczki specjalnie nie przejął.
Zajechaliśmy do podnóża słynnej góry i rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem pielgrzymim dochodząc do wniosku, że buddyści mają chyba ciężej. Droga była dość stroma, wspinaliśmy się wraz z innymi pielgrzymami mijając sklepiki z napojami, chatki z folii i umorusane dzieci. Stanowczo odmówiliśmy bycia wniesionym na szczyt w lektykach (wszyscy), oraz w bambusowym koszu (Bernaś), pomimo zachęt, że “baby” ( Bernaś) zostanie wzniesione gratis. Jakoś nie podobały nam się specjalnie te wielkopańskie pomysły i uznaliśmy, że niehonorowo jest nie wdrapać się na górę samodzielnie. Za to nieco później zaobserwowaliśmy z mieszanymi uczuciami całą wycieczkę (chyba japońską) niesioną właśnie w ten sposób. Najwięcej kontrowersji wzbudziła dziewczyna w lektyce ze słuchawkami od iPoda w uszach i książką przed nosem. Pełen odlot.
Na szczycie wyłożony marmurem plac błyszczał w słońcu. Stupa migotała, cała pokryta listkami złota wcieranymi przez pielgrzymów. (Wcieranie to rzecz męska – kobiety ani wcierać ani podchodzić bliżej nie mogą, więc stałyśmy sobie z Isią grzecznie z sandałami w rękach obserwując, jak uprawnieni członkowie naszej rodziny idą obejrzeć cud z bliska.) Podobnie jak nad Bagan powietrze było zamglone, barwy złamane i trochę nierzeczywiste. W drodze powrotnej jechało się już spokojniej. Dla równowagi trzymałam się ramion pasażera przede mną (podobnie jak moja sąsiadka) w przerwie dyskutując z Isią na temat najlepszych technik łapania równowagi i wypatrując kolejnych zakrętów pomiędzy plecami dwóch Birmańczyków siedzących na dachu. Było już chłodniej. Wiatr chłodził przyjemnie twarz i rozwiewał włosy. Nad wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą właśnie zachodziło słońce.
Po raz kolejny przekonaliśmy się, że czas potrafi płatać niespodzianki. Czasem przyjemne. Tym razem spłatał nam taką, że we wtorek 16-go lutego w hoteliku Bright w Nyaugshwe nad
Z wielką radością rzuciliśmy się wszyscy w czwórkę na kolorowe czasopismo w rodzimym języku. Doznaliśmy jednak pewnego małego szoku (a przynajmniej my, dorośli). Po wielomiesięcznym oderwaniu od ojczyzny oraz kolorowej prasy dowiedzieliśmy się bowiem, że Donald Tusk wybronił się przed komisją (jaką komisją?) afery hazardowej (jakiej afery, o co chodzi?), że na Ukrainie wybory w niedzielę (kto wygrał, bo tego jeszcze nie było?), a jedna z bojowniczek na zdjęciu prezentuje z dumą torebkę od Louis Vuitton (zapewne podróbkę) oraz, że teraz w modzie są iPady i każdy szanujący się gadżeciarz musi takiego mieć. Również że Jeff Bridges śpiewa niezłego bluesa, a Niedźwiecki wrócił do Trójki, że trwa olimpiada zimowa w Vancouver i mamy szanse na medale, że super trendy są teraz telefony komórkowe z baterią słoneczną (bo to ekologiczne), że Sade wydała nową płytę, a Machulski zrobił komedię o wampirach, że na walentynki kupuje się teraz “tiulowe stringi z satynowymi tasiemkami wiązanymi na biodrach, zapakowane w zmysłową czarną torebkę z organzy, ozdobioną sercem z napisem Just for You” (niestety nie podali ceny za ten rarytas) oraz “butelkę porto z jabłkami miłości w ekskluzywnym opakowaniu” (za jedyne 209 zł), że w Warszawie wszędzie śmierdzi kebabem, a we Wrocławiu (a może już w Breslau?) trwa wojna folksdojczów z kołtunami o przywrócenie niemieckich nazw ulic, że kobiety kochają koncepcyjne Volvo YCC (bo łatwo się wsiada), a Renault wprowadza niedługo model z klimatyzacją nawilżająca skórę oraz rozpylającą we wnętrzu auta wonne olejki, żeby paniom było przyjemniej prowadzić w korkach miejskich oraz, że w ostatnich Wysokich Obcasach jest o kobietach wyzwalających się z okowów seksistowskiej męskiej pornografii, za pomocą pornografii kobiecej.
Zaraz po lekturze zwiedzaliśmy wioski i osiedla nad jeziorem Inle. Najpierw na rowerach, a potem łodzią. Widzieliśmy panie piorące w kanale i myjące się w kanale, widzieliśmy dzieci wracające na dużo za dużych rowerach ze szkoły, ale też dzieci zaganiające bydło do zagrody, oraz pomagające rodzicom w sprzedawaniu owoców. Widzieliśmy panie myjące naczynia w kanale, gdzie obok wielkie bawoły wodne baraszkowały chlupocząc. Widzieliśmy łodzie wyładowane po niebo pomidorami na targ, widzieliśmy mnichów proszących o jałmużnę, widzieliśmy rybaków ręcznie łowiących ryby za pomocą dziwnej siatki i dzidy oraz ich żony ręcznie tkające jedwabne szale dla turystów. Widzieliśmy łodzie przewożące z 15 osób i kupę worków z towarem i takie same łodzie z samotnymi turystkami w jedwabnych chustach na szyi zmierzającymi do swoich eleganckich hoteli.
Dwa światy. Jeden pełen zbytków i tracenia czasu na byle co oraz drugi skoncentrowany na zarobieniu na ryż (dosłownie). Całe szczęście, że Bernard wyczytał w rzeczonym Newsweeku, że zmierza do nas asteroida