My Son willy nice*

Starówka Hoi An W pobliżu Hoi An, uroczego i niezwykle turystycznego miasteczka znajduje się My Son – świątynia, której budowa rozpoczęła się w IV wieku, a więc wtedy, kiedy nasi przodkowie w dzikich ostępach biegali za zwierzyną, oganiali się od wilków i zupełnie nie była im w głowie budowa czegokolwiek poza drewnianymi chatkami i osadami warownymi w bardziej strategicznych miejscach. A już na pewno nie myśleli o świątyniach – wystarczały im zapewne posągi Światowida zagubione w leśnej kniei.
Aby dostać się z Hoi An do My Son (około 40 km), można wynająć samochód albo pojechać transportem zorganizowanym, czyli autobusem – wybraliśmy drugą możliwość.

My Son Wyjazd miał być o 7:45, więc o 7:15 stawiliśmy się karnie na śniadanie co, przyznajmy otwarcie, nieczęsto nam się zdarza. Okupione to zresztą zostało kilkoma awanturami tej części rodziny, która rano wstawać nie lubi. Po dziesięciu minutach oczekiwania na menu lekko zaniepokojeni zapytaliśmy, jak to jest dzisiaj z tym śniadaniem. Pani na to grzecznie zapytała, czy śniadanie może być później, podając powód w sposób niezwykle zawiły. Odpowiedzieliśmy równie grzecznie, że niestety nie, argumentując, że jak nie dostaniemy śniadania teraz, to go nie zjemy wcale. O 7:35 zajechała pod hotelik druga pani dzierżąc w ręku woreczek z bagietkami, a o 7:40 wjechały wreszcie nasze omlety. Poganiając towarzystwo i łykając pospiesznie nasłuchiwałam nerwowo dźwięku nadjeżdżających pojazdów. W końcu lada moment mieliśmy wyjeżdżać. O 7:55 byliśmy po śniadaniu i nasłuchiwaliśmy już wszyscy. O 8:35 pojawił się uśmiechnięty pan na motorynce, zapytał czy my to my, i zapewnił, że nasz minibus zaraz przyjedzie. Ostatecznie wyjechaliśmy o 8:55 w towarzystwie dziesiątki innych turystów. Umęczyliśmy się nieco, bo trwały roboty drogowe i tkwiliśmy w korku dobre pół godziny – cała podróż trwała w sumie około dwóch godzin, ale nic to dla nas.

Linga z dziurką Na miejscu okazało się, że najwyraźniej wykupiliśmy wycieczkę, a nie transport, bo ni z gruszki ni z pietruszki pojawił się koło nas wietnamski przewodnik. Kiedy ustawiliśmy się w kółeczko przy pierwszym kompleksie świątyń, rozpoczął swoją przemowę od bezpośredniego pytania wygłoszonym tonem godnym Savonaroli: “Czy Wy wiecie (pauza) co to był Vietkong?” Tu wskazał na porośnięty trawą lej po bombie (amerykańskiej) stanowiący dowód, że wrogi imperializmowi element właśnie tutaj stacjonował. Twarze turystów wyrażały niepewną konsternację. “Ludzie z Vietkongu kochali swój kraj i tutaj się ukrywali – pili, walczyli i ukrywali się i tak w kółko, w kółko!” dobitnie nam wyjaśnił. Przez twarze słuchaczy przebiegł błysk zrozumienia. Potem było jeszcze weselej. A to z racji antycznych kamiennych penisów (zwanych linga) – hinduistycznych symboli płodności związanych z kultem Siwy, w których starożytny lub współczesny (nie udało nam się ustalić) myśliciel kreatywny wydrążył dziurkę właściwej wielkości. Według słów naszego przewodnika poleca się skorzystanie z antycznego (?) wynalazku w celu zwiększenia rozmiaru jego biologicznego odpowiednika. “Willy nice!*” wykrzyknął z ochotą jeden Anglik i rozpętał dyskusje komu się zmieści, a komu nie i dlaczego.

W przypadku kobiet dotykanie lingi oznacza zmianę jakości życia bardziej odsuniętą w czasie – męża się znajdzie, tylko nie wiadomo kiedy. Isia więc macnęła dla formalności, a ja zignorowałam snując milczące rozważania na temat uniwersalnych dla każdej kultury przekazów ludowych – bodajże w Budapeszcie jest pomnik jeźdźca na koniu, któremu (co ciekawe nie jeźdźcowi, ale koniowi) należy pogłaskać błyszczące, wypolerowane przez tysiące rąk jądra, aby zapewnić sobie szczęście w miłości. Dotkniesz – będziesz szczęśliwa, nie dotkniesz – nic z tego. Hmmm… Z tego wszystkiego nasz przewodnik jakoś zupełnie zapomniał opowiedzieć nam o wedyjskich rytuałach płodności  – linga polewano świętą wodą, która spływała do joni (żeńskich  narządów płciowych – symbolu życia) obejmujących linga u podstawy, co symbolizowało stwórczą moc Siwy.

Kobieta czy męzczyzna Następny na liście był posąg o bliżej nieokreślonych kształtach. Niestety bezgłowy. Ale jednak nasz przewodnik i taką niedogodność potrafił obrócić w ciekawy element rozrywkowy. “Kobieta czy mężczyzna?” – rzucił w kierunku zaskoczonej pytaniem publiczności. “Siwa – kobieta czy mężczyzna?” wyjaśnił podnosząc nieco głos. Rzeźbę niewątpliwie naruszył ząb czasu, a niewiele osób czytało wcześniej coś o hinduizmie, więc zakłady były pół na pół, co tylko ucieszyło pytającego. “Jedno i drugie! Jedno i drugie! To ci dopiero szczęściarz!” Po tym radosnym wykrzykniku zademonstrował nam jak dobrze ułożyć podbródek na przetrąconym karku starożytnej rzeźby i radośnie oznajmił: “Teraz 10 minut na zdjęcia!”.

Przez następny kompleks pognaliśmy truchcikiem, bo najwyraźniej naszemu przewodnikowi kończył się czas. Pozbawieni zupełnie dyscypliny, ale pełni ciekawości zapuściliśmy się więc do kilku świątyń na własną rękę wspomagając się przewodnikiem (tym razem książkowym) i wlokąc się w ogonie grupy. Zdążyliśmy jednak jeszcze dojrzeć, jak nasz lokalny guru pieszczotliwie głaszcze kamienną płytę pokrytą napisami sprzed tysiąca lat (a może i więcej) mówiąc: “To? Ach, tak! Trochę się zatarło!”. Duchowo jednocząca się z nami starsza pani postanowiła wyrazić swoje rozczarowanie tempem zwiedzania. “Cóż” oznajmił jej z pięknym uśmiechem “najwyraźniej wybrała pani złą wycieczkę”.

Potem odparliśmy jeszcze atak naszego przewodnika, któremu bardzo zależało na tym, abyśmy wrócili łodzią, zamiast minibusem (oczywiście za odpowiednią dopłatą). Podawane argumenty były różne: “Łódką lepiej, naprawdę lepiej!”, “Łódź duża, naprawdę duża!” i zupełnie nietrafione w naszym przypadku: “Wszyscy wracają łodzią tylko nie Wy!”. Chwilę później okazało się, że pędziliśmy przez ruinki kurcgalopkiem z Chmielewskiej, żeby spędzić 30 minut w sklepie z pamiątkami, gdzie można było kupić gipsowe kopie rzeźb z My Son za 25$ li i jedynie.  Posiedzieliśmy więc w cieniu na schodkach sącząc zimną wodę z butelki i zgodnie stwierdzając po raz n-ty w naszym życiu, że wycieczki organizowane to zupełnie nie to, co Tygryski lubią najbardziej. Ale mimo to bawiliśmy się przednie. Gdyby ktoś już nie nakręcił “Mojej wielkiej greckiej wycieczki” , my na pewno byśmy to zrobili.

Galeria z Hoi An i okolic tu.

*zazwyczaj: “really nice” tj. “jak miło!” lub “jaki ładny!”. Tu zamiast “really” jest “willy” czyli czułe brytyjskie określenie tego, co mężczyźnie najdroższe.

4 Responses to My Son willy nice*

  1. Anonim pisze:

    interesujące te „kształty”…

  2. Teresa pisze:

    Taaaaak, jakbym skądś znała ten typ wycieczek 🙂
    W sumie my tygryski też za takimi nie przepadamy, ale jednak korzystamy, bo zdarzają się przewodnicy z niesamowitą wiedzą i darem opowiadania.

    No i obowiązkowa wizyta na koniec w jakiejś wytworni, warsztacie, sklepie posiadającym tylko ‚oryginalne’ wyroby po zabójczych cenach.
    Chociaż , ostatnio, takim sklepem była wytwórnia win greckich, gdzie bardzo do gustu przypadła nam degustacja 😉

  3. Kasia pisze:

    Po pierwsze ciesze sie ze dotarliscie do Hoi An, bo to po Sa Pa drugie nasze ulubione miejsce w Wietnamie, po drugie Beatko ja Ci odpowiedzialam na tego maila juz dawno, czyzbys go nie dostala, fakt ze z adresu cqu korzystam sporadycznie, za to hotmaila otwieram codziennie, po trzecie twoje slowa „… a czas chyba znów samemu wyruszyć. Jak jedziecie do Sydney to w drugą stronę dookoła świata marsz” wzielismy na powaznie i wlasnie zaczynamy przygotowywania i wlasnie mam kilka pytan i pewno bede miala wiecej, ale o tym w mailu, ktory wyslalam z hotmaila

    • Beata Kotełko pisze:

      Bardzo się cieszę i zazdroszczę :-). Będziemy mieli co czytać?
      Pozdrawiam serdecznie
      Beata

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s