Wielorybi taniec i niebieskie kaloszki

3 lipca 2009

Jedyny skok, jaki udało się sfotografować Żeby zbytnio nie zgnuśnieć po trekkingu i poczuć tlenowy doping zjechaliśmy 4000 metrów niżej – nad ocean do małej wioski Puerto Lopez. Oprócz tego, że Puerto Lopez leży nad oceanem, ma jeszcze jedną ogromną zaletę. To tu, ku wybrzeżom Ekwadoru migrują wieloryby. Gnane instynktem pokonują 7000 km płynąc z zimnych wód Antarktydy aż do równika. To tu odbywają się wielorybie gody – taniec, śpiew i pokazy męskiej siły. Oboje z Błażejem bardzo chcieliśmy jeszcze raz zobaczyć te fascynujące ssaki poruszające się z niezwykłym wdziękiem i godnością. Mieliśmy już okazję widzieć je w pobliżu Cape Cod w USA, na olbrzymim żerowisku, gdzie to nurkowały to wynurzały się unosząc wypuszczanymi bąblami gigantyczne ilości krylu, ale spodziewaliśmy się, że tym razem nasze spotkanie będzie wyglądało zupełnie inaczej. I rzeczywiście tak było. Na Cape Cod zachwycała ich bliskość i liczba – widzieliśmy ich w sumie około dziesięciu, samce i samice z małymi (jedyne 5-6 metrów), były tak blisko, że nurkując niektóre z nich ocierały się o kadłub sporej łodzi, którą płynęliśmy. Teraz łódź była mała i jakikolwiek bezpośredni kontakt mógłby się źle dla nas skończyć. Dwa samce i samica płynęły, a nie nurkowały, to pojawiając się, to znikając za falami. Całość nie wyglądała aż tak spektakularnie jak na Cape Cod,  bo widzieliśmy co prawda ich grzbiety i płetwy ogonowe leniwie prześlizgujące się po powierzchni wody, ale nie działo się nic więcej. Wszystko miało swój rytm i regularność. Do czasu. Bez zapowiedzi, bez najmniejszego wstępu zobaczyliśmy nagle ciemny kształt wynurzający się z wody. Była w tym skoku i dynamika i spokój, potężna siła i gracja. Na łódce wszyscy westchnęli z zachwytu, a kapitan, który siedział obok uśmiechnął się do nas z dumą, jakby to o swoim synu chciał powiedzieć: ”Widzicie? Skoczył! Skoczył! Popatrzcie, jaki jest piękny!”. Rzeczywiście był piękny, a samo przeżycie niezwykłe, tym bardziej, że podglądaliśmy coś w naszym odczuciu bardzo intymnego. Widzieliśmy jeszcze kilka takich skoków, parę z nich zaakcentowanych dodatkowo eleganckim machnięciem bocznej płetwy i zmysłowym wygięciem całego ciała. Ani zdjęcia (właściwie tylko jedno się udało), ani filmik nie oddają ich piękna, ale zamieszczamy, żeby choć trochę je przybliżyć. Jednocześnie przekazujemy wyrazy szacunku operatorom brytyjskiego filmu przyrodniczego Planeta Ziemia (Planet Earth). Nie mamy bladego pojęcia, jak im się takie zdjęcia udało nakręcić. Nie żebyśmy mieli jakieś ambicje w tym kierunku, ale na naszej łódce tak telepało, że mało z aparatami nie pospadaliśmy do wody – zobaczcie zresztą na filmie:

Głuptaki i ich kaloszki Mogłabym spędzić na tej łódeczce tydzień wpatrując się w wieloryby, ale mieliśmy już w planie kolejny punkt programu wycieczki: Isla de la Plata, na której znajdują się kolonie ptaków morskich: gniazdują tam albatrosy, fregaty, kilka gatunków głuptaków. Cała wyspa jest rezerwatem przyrody, można się poruszać po niej tylko z przewodnikiem, utrzymując dystans 2 metrów do ptaków, które często wysiadują swoje jaja bezpośrednio na ścieżce. Najbardziej wzruszyły nas głuptaki (blue-footed boobies): swoim kaczym chodem, kłótniami, gwizdami no i barwą łapek – niebieską, jakby im ktoś je farbką pomalował albo nałożył ciut za duże niebieskie kaloszki. Ich pisklęta osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku 2,5 lat – jeśli nieszczęśni rodzice muszą je aż tak długo karmić, to nic dziwnego, że niektóre z puchatych głuptakowych nastolatków wyglądają na dużo większe niż ich rodzice. Ponieważ trwał także okres godowy fregat, których samce nadymają małe, czerwone wole do monstrualnych rozmiarów, mogliśmy porównać czym się różni wole zwiśnięte od nadętego – trzeba przyznać, że gołym okiem widać, które jest ciekawsze ;-).

Ostatnim punktem programu był snorkeling (czyli z fajką i maseczką dookoła wyspy). Woda była chłodna i pływaliśmy bez pianek, więc nie daliśmy rady spędzić w niej zbyt dużo czasu, ale wystarczająco, aby zobaczyć angelfish (ryby anioły) – inny gatunek niż  w Morzu Karaibskim, rodzaj needlefish (ryba – igła) – też odmienny, niewielkiego snappera i pełno innych kolorowych rybek. To tak na oko, bo gatunki jeszcze musimy posprawdzać w źródłach. Jak na jeden dzień to zwierzaków sporo.

Galeria z Puerto Lopez i okolic tutaj.


Z dołu do góry, z góry na dół

29 czerwca 2009

Przymierze na początku drogi Jeszcze będąc w Quito w kultowym  South American Explorers Club nabyliśmy książkę Trekking w Ekwadorze, zrobiliśmy kilka zdjęć udostępnionym nam mapom i postanowiliśmy spędzić kilka dni w górach. W tym celu odwiedziliśmy kilka sklepów turystycznych i nabyliśmy nabój do kuchenki turystycznej oraz trochę suchego prowiantu opłakując przy okazji nasz namiot, który teraz niewątpliwie bardzo by się nam przydał, bo infrastruktura turystyczna w Ekwadorze mizerna. Jak to bywa z górami, dostać się tam niełatwo – jechaliśmy cały dzień i jeszcze trochę głównie ze względu na średnio sprzyjający rozkład autobusów i jakość dróg szutrowych – po raz kolejny musieliśmy zweryfikować swoje wyobrażenia dotyczące czasu, jaki należy poświęcić na pokonanie stu kilkudziesięciu kilometrów.

Za to już z autobusu zobaczyliśmy w promieniach zachodzącego słońca Chimborazo – wygasły, pokryty śniegiem wulkan i zarazem najwyższy szczyt Ekwadoru. Potem była  jeszcze zapierająca dech podwójna tęcza w Isinlivi. Takiego światła nie widziałam chyba nigdy wcześniej – i to wszystko zanim jeszcze zaczęliśmy naszą wędrówkę.

Laguna Quilotoa Następne trzy dni spędziliśmy dość intensywnie. Trochę strome nam się wydały te Andy :-), chociaż byliśmy w niższej ich części, bo tak na poważnie to się chyba dopiero w Peru zaczynają. Jak to w górach, aby gdzieś dojść, należy najpierw zejść, a potem wejść, (ewentualnie odwrotnie), ale nie jest to jednak tutaj takie proste. Powietrze jest bardzo czyste, co sprzyja błędnej ocenie odległości, ścieżki są wąskie, nieoznakowane i używane głównie przez miejscowych, a różnice wysokości względnej duże, bo góry pocięte są bardzo gęsto wąwozami. Więc jak już raz nie zeszliśmy do właściwego wąwozu, to przy takim ukształtowaniu terenu oznaczało to spore nadłożenie drogi. Wszyscy spotkani życzliwie pokazywali nam drogę – niekiedy udawało nam się z tych wskazówek skorzystać, a niekiedy wspominanych ścieżynek nie można było znaleźć. Ostatecznie jednak po dwóch dniach i 25 km marszu w górę i w dół (czyli zgodnie z planem) doszliśmy do krateru z turkusowym jeziorkiem (3800 m n.p.m.), nad którym upichciliśmy najlepsze danie tego trekkingu – owsiankę z czekoladą. Podczas tej operacji owce mało nas nie zadeptały, nie zważając na nasze dzieci, które machały wiechciami zerwanej trawki zachęcająco wykrzykując: “Almuerzo! Almuerzo!” (Obiad! Obiad!). Było pięknie, ale było też naprawdę zimno. W tej okolicy temperatury wahają się między 6 a 12 stopni, w nocy było jeszcze gorzej. Ponieważ Quilotoa położona jest na grzbiecie górskim, wiało także niezgorzej. Wieczorem więc po obfitej kolacyjce serwowanej w naszym hostelu rozpalaliśmy kozę w pokoju, a rano biliśmy rekordy w ubieraniu się na czas.

Było tak jak miało być: surowo, zimno i pięknie. Zapraszamy do nowych galerii (z gór i jeszcze z Quito).


Dlaczego żaby kumkają?

14 czerwca 2009

Pan Żaba Wczoraj w ranarium (tj. żabarium) dowiedziałam się, że żaby (nawet polskie) wcale nie kumkają, jak to błędnie myślą ludzie z Europy (bez obrazy, europejski czytelniku, ale przyznasz mi racje kiedy przeczytasz dalszy ciąg), lecz śpiewają. I to nie coś w rodzaju  “School’s Out…”, lecz szszsz… szszsz…, a niektóre wydają dźwięki podobne do pstrykania palcami.

A właściwie dlaczego śpiewają? Dlatego, że u żab istnieje pewna zasada. Samice są zawsze większe. Są takie dlatego, że gdy żaby robią “coś”, żeby mogły się potem urodzić dzieci, samiec siedzi na samicy przez 3 tygodnie!!! No i przez te 3 tygodnie biedna przyszła matka musi dźwigać swego leniwego małżonka na własnych plecach. Gdyby ludzie tak mieli, to nigdy bym nie została mamą! No, ale skoro samica tak się dla niego poświęca, to on musi się jej czymś odpłacić. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Tak naprawdę to nie śpiewają wszystkie żaby, lecz tylko samce. Robią to, żeby przywabić samce, ale to nie wszystko. Pan żaba śpiewa dla swojej wybranki serca przez 50 dni.

Ale wytrwały, no nie?!


Zielona jazda bez trzymanki

13 czerwca 2009

Kostaryka początkowo nas nie zaskoczyła – miało być bardziej komercyjnie i amerykańsko i rzeczywiście było. San Jose to przyjemne, biznesowe miasto (oczywiście z mniej przyjemnym centrum, do którego wieczorem wchodzić nie radzą) pełne znanych z USA sklepów i sieciowych knajp oraz spacerujących ludzi z kubkami kawy w ręku. Znów odwiedziliśmy centrum handlowe i wielki sklep spożywczy kubek w kubek jak nasze wrocławskie EPI – tym razem głównie celu odwiedzenia sklepu fotograficznego (jak już tu pisaliśmy parę strat w sprzęcie mamy). Dzięki dobrze zaopatrzonemu RadioShack dało się ożywić mój aparat (to jednak ładowarka się spaliła, a nie bateria). Będą więc znów relacje wideo i zdjęcia bardziej z kolana, bo mój aparat mogę ukryć, a Beaty “rura” od razu rzuca się w oczy.

Widok z drogi do Monteverde W San Jose rozpoczęliśmy też bardziej komercyjną część wyprawy, czyli tygodniowy wynajem auta. Kostaryka jest nieco droższa niż inne kraje Ameryki Środkowej, i chodź autobusy dojeżdżają wszędzie, to więcej tu autokarów i turystycznych busików niż naszych ulubionych chickenbusów (o tych ostatnich na łamach tej strony jeszcze będzie głośno, zobaczycie). Mamy więc nadzieję zwiedzić szybciej i więcej dzięki samochodowi – nadal utrzymując w ryzach budżet, bo w końcu przed nami jeszcze kupa wydatków. Jeśli chodzi o auto to już pierwszy dzień dostarczył niezłych wrażeń i widoków, bo musieliśmy pokonać 35 km szutrowej drogi pod górkę (niektóre miejsca nie dało się przejechać inaczej niż na jedynce). Ale widoki były przecudne, gdyż dzięki radom Kasi, z którą spotkaliśmy się w San Jose (bardzo dziękujemy za poświęcony czas!) udaliśmy się do Monteverde – ostoi górskiego lasu tropikalnego z wododziałem na samym środku (strona karaibska jest wyraźnie wilgotniejsza i zachmurzona, a strona pacyficzna bardziej sucha). Jesteśmy na wysokości około 1300 w miasteczku Santa Elena i pierwszy raz czujemy chłód! Jest jak w Karpaczu. Po pierwsze przez pogodę: wieczorem chłodno (bluza polarowa wskazana), w dzień ciepło i słońce, ale czasem pada (w końcu jest pora deszczowa, a tu w górach w czasie pory deszczowej 80% czasu pada). Po drugie przez miejsce: mnóstwo wesołych turystów, knajpki, dyskoteki, bary, piwo w dużych pojemnikach i atrakcje różnorakie od wycieczek po plantacji kawy, przez farmy żab, węży i robali aż do centralnej oferty regionu, czyli canopy.

Canopy  KostaryceCanopy widzieliśmy już wcześniej, ale jak się okazuje, pierwsze takie komercyjne na świecie zrobił pewien Kanadyjczyk właśnie tu w Monteverde w Kostaryce. Potem zresztą opatentował nazwę i chciał namówić innych właścicieli podobnych parków (których mnoży się wszędzie mnóstwo) do płacenia mu “tantiem”. Oczywiście to się nie udało i dzięki temu rynek jest normalny, a konkurencja wyraźna. Zafundowaliśmy sobie oczywiście taką atrakcję zaliczając dziś park Selvatura. Co to takiego jest? Canopy, albo zip-line, czyli nasza tyrolka to po kostarykańsku szereg zjazdów w uprzęży po stalowych linach rozpiętych w tropikalnym lesie. Albo nad tropikalnym lasem. Tak w sumie to czasami wysoko nad lasem. I czasami liny są długie. Albo bardzo długie. Słowem – niezła jazda! Dość powiedzieć, że najdłuższa lina, którą dziś jechaliśmy miała ponad pół kilometra długości! W sumie było ich kilkanaście plus mnóstwo wiszących mostów, po których można spacerować oraz jeden szalony “skok Tarzana”, czyli skok na zwisającej z góry linie z platformy w głąb dżungli – uczucie podobne do bungee jumping. Dzieci oczywiście też zaliczyły wszystko, przy czym Bernaś cały czas z instruktorem, a Isia tylko na niektórych (gdzie okazywała się za lekka). Najlepszą część, czyli skok Tarzana zaliczyli wszyscy samodzielnie (przy czym dziewczyny piszcząc, a Bernaś krzycząc “Tarzan!”). Wrażenia niesamowite, widoki przecudne. Dodatkowo na końcu zaczęło lekko padać, a las okryła mgła. Jechało się jeszcze lepiej – tajemniczo, jak przez jakiś park jurajski. Zobaczcie sami:


Wodospad Indiany

31 Maj 2009

Wodospad PulhapanzakW centrum Hondurasu, niedaleko jeziora Yojoa można znaleźć się w takich okolicznościach przyrody, że każdy hollywoodzki reżyser szukający romantycznej lokalizacji w dżungli, powinien być zachwycony. To ponad czterdziestometrowy wodospad Pulhapanzak – jeden z piękniejszych wodospadów Ameryki Środkowej. W przewodniku piszą, że tu się czuje klimat, jak z filmu Indiana Jones i dokładnie tak to wygląda.

Dziarski chickenbus wysadził nas przy ponad kilometrowej, szutrowej drodze prowadzącej do wioseczki San Buenaventura oraz do wodospadów znajdujących się zaraz z nią. Na szczęście było z górki. 🙂 Za wioską niepozorny drogowskaz, budka strażnika i zarazem kasjera oraz spory zadrzewiony teren rekreacyjny: ławeczki, huśtawki, górska rzeka w której można się przekąpać (oczywiście tą przyjemność zaliczyliśmy), mała knajpeczka i zielony, zacieniony teren kempingowy. Dotarliśmy po południu, więc było już cicho i spokojnie. zdążyliśmy jeszcze zejść na sam dół wodospadu, gdzie za odpowiednią opłatą można wraz z przewodnikiem dotrzeć (w kąpielówkach oczywiście) aż za wodospad – podobno jest tam jaskinia. Niestety część rodziny odmówiła, a części odmówiono (ze względu na wiek) więc z tej przyjemności zrezygnowaliśmy ograniczając się do wrażeń wzrokowych. Obok jeden z efektów zabiegów fotograficznych Beaty (głównie spod ręcznika, bo powietrze wypełnione jest mgiełka wodną – im niżej tym bardziej).

Rano (a to niedziela przecież) okazało się już do czego służy ten teren rekreacyjny. Zjechały się całe wycieczki oraz rodziny honduraskie (koniecznie z wałówkami), z głośników w knajpce zaczęło walić techno i zaczęła się standardowa niedzielna sielanka. Skąd ja to znam… 🙂 Zwijamy więc manatki i jedziemy zaszyć się w parku narodowym Cerro Azul Meambar po drugiej stronie jeziora.


7 i jedna dziesiąta

28 Maj 2009

Pęknięty fundament pod Harbor House Był środek nocy. Biegałam beztrosko po morskich łąkach. Jednak coś było nie tak. Coś było wyraźnie nie tak. Mówiąc konkretnie łąki się trzęsły, a właściwie trzęsło się łóżko. Na tyle mocno, że chwyt za wezgłowie był czysto odruchowy. Gdzieś w pokoju obok trzasnęła butelka rozbijając się z hukiem. Na sąsiednim łóżku obudziła się Isia. “Trzęsienie ziemi” powiedziałam głośno, ale zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy wiedzieliśmy już, co to jest. Wszyscy z wyjątkiem Bernasia, bo ten spał w najlepsze. Wstrząs trwał kilkanaście sekund, ale kiedy wyszliśmy na taras, większość mieszkańców naszego hotelu już tam była. “No tsunami?” (Nie ma tsunami?) – zapytał retorycznie zaspany chłopak z Południowej Korei, rozejrzał się leniwie dookoła, popatrzył na morze i poszedł spać. Muzyk z LA iść spać nie miał ochoty. “Chyba położę się z maską i płetwami, bo na następne nurkowanie może mnie wynieść prosto z hotelu” stwierdził z krzywym uśmiechem. Na głównym i jedynym deptaku wioski stali chyba jej wszyscy mieszkańcy, często z małymi dziećmi na ręku twierdząc, że tak silnego trzęsienia ziemi nie było jeszcze w całej historii Utila Cays. Pod Harbor House Cafe (największy budynek i jednocześnie jedyne miejsce, gdzie jest Internet) o jakieś 2 cm zapadły się betonowe słupy podtrzymujące konstrukcję, budynek się przechylił, a fundamenty popękały. Komuś w wiosce zleciał telewizor, na Utili popękały wszędzie rury z wodą, a w wiosce La Lima koło San Pedro del Sula na stałym lądzie zawaliło się kilka domów (zdaje się, że jest dużo rannych). Nam szczęściarzom tylko pospadało pranie. Około pół godziny później był jeszcze jeden, dużo słabszy wstrząs. Do rana spaliśmy raczej spokojnie (Błażej czuwał na tarasie, aż stary rybak z wioski przyszedł i potwierdził, że przez radio podali, iż ostrzeżenie o tsunami jest cofnięte). No, nie licząc tego, że nam się tematyka snów zmieniła.

Nazajutrz było jak zwykle – bardzo gorąco, cicho i spokojnie, morze pluskało, ktoś brzdąkał na gitarze, a nurkujący rano przygotowywali sprzęt.

Trzęsienie o trzeciej nad ranem miało siłę 7,1 w skali Richtera. Epicentrum było podobno na Roatanie, wyspie odległej od Utili o około 60 km. Jeśli ktoś chciałby poczuć, jak to jest, polecamy symulację na specjalnej platformie w Natural History Museum w Londynie. Potwierdzamy, że dobrze oddaje rzeczywistość.

Wiadomość z ostatniej chwili: Radio honduraskie zapowiada na wieczór kolejne wstrząsy (siódma wieczorem czasu lokalnego, to będzie 3 w nocy już w piątek waszego czasu). W związku z tym, że na 18:30 mamy zamówioną pizzę, chyba zjemy na dworze…