Jeszcze będąc w Quito w kultowym South American Explorers Club nabyliśmy książkę Trekking w Ekwadorze, zrobiliśmy kilka zdjęć udostępnionym nam mapom i postanowiliśmy spędzić kilka dni w górach. W tym celu odwiedziliśmy kilka sklepów turystycznych i nabyliśmy nabój do kuchenki turystycznej oraz trochę suchego prowiantu opłakując przy okazji nasz namiot, który teraz niewątpliwie bardzo by się nam przydał, bo infrastruktura turystyczna w Ekwadorze mizerna. Jak to bywa z górami, dostać się tam niełatwo – jechaliśmy cały dzień i jeszcze trochę głównie ze względu na średnio sprzyjający rozkład autobusów i jakość dróg szutrowych – po raz kolejny musieliśmy zweryfikować swoje wyobrażenia dotyczące czasu, jaki należy poświęcić na pokonanie stu kilkudziesięciu kilometrów.
Za to już z autobusu zobaczyliśmy w promieniach zachodzącego słońca Chimborazo – wygasły, pokryty śniegiem wulkan i zarazem najwyższy szczyt Ekwadoru. Potem była jeszcze zapierająca dech podwójna tęcza w Isinlivi. Takiego światła nie widziałam chyba nigdy wcześniej – i to wszystko zanim jeszcze zaczęliśmy naszą wędrówkę.
Następne trzy dni spędziliśmy dość intensywnie. Trochę strome nam się wydały te Andy :-), chociaż byliśmy w niższej ich części, bo tak na poważnie to się chyba dopiero w Peru zaczynają. Jak to w górach, aby gdzieś dojść, należy najpierw zejść, a potem wejść, (ewentualnie odwrotnie), ale nie jest to jednak tutaj takie proste. Powietrze jest bardzo czyste, co sprzyja błędnej ocenie odległości, ścieżki są wąskie, nieoznakowane i używane głównie przez miejscowych, a różnice wysokości względnej duże, bo góry pocięte są bardzo gęsto wąwozami. Więc jak już raz nie zeszliśmy do właściwego wąwozu, to przy takim ukształtowaniu terenu oznaczało to spore nadłożenie drogi. Wszyscy spotkani życzliwie pokazywali nam drogę – niekiedy udawało nam się z tych wskazówek skorzystać, a niekiedy wspominanych ścieżynek nie można było znaleźć. Ostatecznie jednak po dwóch dniach i 25 km marszu w górę i w dół (czyli zgodnie z planem) doszliśmy do krateru z turkusowym jeziorkiem (3800 m n.p.m.), nad którym upichciliśmy najlepsze danie tego trekkingu – owsiankę z czekoladą. Podczas tej operacji owce mało nas nie zadeptały, nie zważając na nasze dzieci, które machały wiechciami zerwanej trawki zachęcająco wykrzykując: “Almuerzo! Almuerzo!” (Obiad! Obiad!). Było pięknie, ale było też naprawdę zimno. W tej okolicy temperatury wahają się między 6 a 12 stopni, w nocy było jeszcze gorzej. Ponieważ Quilotoa położona jest na grzbiecie górskim, wiało także niezgorzej. Wieczorem więc po obfitej kolacyjce serwowanej w naszym hostelu rozpalaliśmy kozę w pokoju, a rano biliśmy rekordy w ubieraniu się na czas.
Było tak jak miało być: surowo, zimno i pięknie. Zapraszamy do nowych galerii (z gór i jeszcze z Quito).
PIĘKNE zdjęcia! I tęcza i zwierzaki … ustawie sobie na ekranie 🙂
Te owce po prostu przyszły na obiad jakiego nie znają. 🙂
widoki piękne.
wspaniałe widoki. Wasze relacje cieszą niesamowicie – szczególnie ciężarówkę zamkniętą w domu 🙂 Pozdrawiam Was cieplutko, życzę dużo zdrówka 🙂
Oooo, w takim razie jest nas dwie zamknięte 🙂 Pozdrawiam koleżankę!
Ha! Prawie trzy:) „Prawie”, bo jeszcze nie jesttem zamknięta, ale wkrótce i mnie czeka ten los.
W ten gorący dzień pozdrawiam gorąco całą Kotełkową ekipę!
Niedługo będziemy chyba otwierali „Kącik ciężarówek”! 😉
Trzymajcie się dziewczyny!
🙂 to miłe . pozdrawiam
A gdzie zdjęcie z tak pięknie opisanego wulkanu Chimborazo, który w znosi się na wysokość 6.268,2m npm. (No dobra znalazłem w Internecie). Myślę, że jest to piękna górska wyprawa, lecz także wymagająca kondycji nie tylko fizycznej a i także psychicznej. Jak widzę zdjęcia Isi i Bernasia to zastanawiam się kiedy oni zastrajkują? no i może zażądają np większego kieszenkowego. To teraz takie modne w dobie kryzysu.
Podziwiam i pozdrawiam całą szaloną gromadkę.
Widok był przepiękny, ale z autobusu, zdjęcia nijak nie dało się zrobić bo i szyba brudna, i trzęsie się i musielibyśmy się zdrowo nagimnastykować.
Pieknie w tych górach. Jeziorko śliczne. Trzymajcie się ciepło. Pozdrawiamy ze słonecznej Chorwacji gdzie nurkujemy z upodobaniem, zwłaszcza że natychmiast po osiągnięciu celu podróży padł nam alternator i czekamy aż przyjdzie nowy z Polski co potrwa zapewne jeszcze parę dni. Ten użyteczny drobiazg okazał się tu nieosiągalny. To znaczy lokalny salon mercedesa zaproponował, że za cenę 5 tys. złotych może ściągnie (ale nie wiadomo kiedy…) Wyśmialiśmy ich i czekamy na własne „posiłki”. Przymusowe przedłużenie wyjazdu wykorzystujemy na eksplorację głębokich wraków Adriatyku oraz przecudne grotki i kolorowe ścianki. Jutro „Vis” (głębokość 48-60 m). No i jeszcze pocieszamy się kalmarami i winem. Alduniu, już się zapewne domyśliłeś, że niedzielny obiad nieaktualny? Pozdrowienia i dla Mamy życzenia imieninowe.
Błażej na pewno miałby zapasowy alternator, nie mówię o baterii do aparatu fotograficznego bo to drobiazg, który wszędzie można nabyć.
Pozdrawiam więźniów z Chorwacji.
Oczywiście, że mam w plecaku alternator do Mercedesa. To jasne!
A mówiłem, że Błażej na pewno będzie miał alternator, no i ma, tylko dlaczego do mercedesa?
Pozdrawiam
Hej witam Basiu i Andrzeju.W takim więzieniu też jeszcze posiedziałabym,zazdroszczę Wam mimo,ze pare dni temu wróciliśmy z Chorwacji. A oczekiwanie na dosyłkę z Polski na pewno miło spędzacie, tam zawsze jest coś do oglądania . Na lądzie i w wodzie. Nadrobiłam nieprzeczytane ( brak internetu w naszej „dziurze” w Chorwacji) wspaniałe relacje 4B i trwam w zachwycie. Isia i Bernaś, Wasze zjazdy na linach – po prostu bomba! Trzymajcie się.Pozdrowienia od nas i od Gabi.
Dziękujemy, dziękujemy. Już wszystko w porządku. Andrzej wkurzył się na niekumatych chorwackich mechaników i powolne firmy kurierskie i sam „naprawił” alternator, głównie przy pomocy taśmy izolacyjnej 🙂
Z nadzieją na łut szczęścia baaardzo szybko, ale za to bez świateł, kierunkowskazów, wycieraczek itp. ruszyliśmy w drogę. Aldek wyliczył, że w tych okolicznościach mamy szansę pojechać ok. 10 godzin, więc musieliśmy się spieszyć. No i udało się! Pozdrawiamy serdecznie, Basia i Andrzej