Pędziliśmy przez Stany z zamiarem zobaczenia dorocznego, słynnego na cały świat Indian Market, który odbywa się w Santa Fe w trzeci weekend sierpnia. Do Santa Fe dojechaliśmy wczesnym popołudniem w sobotę i szybciutko zameldowaliśmy się na kempingu. Właścicielka od razu zapytała nas, czy wiemy, że w mieście odbywa się wielkie wydarzenie i poinformowała nas o ograniczonych możliwościach parkingu w centrum. Wręczyła też przepiękne foldery, które dały nam mocno do myślenia. Kolorowe, z cudnymi, artystycznymi zdjęciami tradycyjnych wyrobów indiańskich: biżuterii, plecionych talerzy i dywanów sugerowały bardzo artystyczny charakter imprezy. Stwierdziliśmy, że płacenie 10 dolarów za parking w samym centrum miasta nie do końca nam odpowiada, a jako że dla nas po wszelakich kanionach i różnych innych eskapadach maszerowanie pieszo nie stanowi żadnego problemu, porzuciliśmy nasz samochód jakieś 2 km od centrum i dalej poszliśmy już piechotą. Z tego entuzjazmu po drodze wpadliśmy prawie na jakiegoś pana, który niósł wyplatany talerz o średnicy około jednego metra manewrując nim z taką delikatnością, jak robiłby to kelner z Rosenthalem. Wkrótce miało się wyjaśnić dlaczego.
Pierwsza sekcja targu, w którą weszliśmy, była sekcją kulinarną – wszędzie sprzedawano tradycyjny i bardzo smaczny zresztą, smażony chleb Nawajów. Całość wyglądała swojsko i przyjaźnie, udaliśmy się więc na zwiedzanie reszty. Części targu były podzielone na stoiska artystów uznanych, oraz dopiero zdobywających sławę. Dookoła głównego placu i okalających ulic rozłożonych było 5000 stoisk z ceramiką, biżuterią, malarstwem, dywanikami i serwetkami, figurkami, ale też nożami i tomahawkami z obsydianu i innych kamieni półszlachetnych, które wyglądały jak żywcem wzięte z powieści o Indianach. Jakość wyrobów była niezwykle wysoka, a ilość przedmiotów prezentowanych produktów umiarkowana. Przy każdym stoisku stał artysta, który to wykonał, można było z nim porozmawiać o wykonanych przez niego wyrobach. Niektórzy z nich z dumą nosili odznaczenia wskazujące na otrzymane w czasie targu nagrody. No i jeszcze te twarze… Indiańskie ostre rysy, zdecydowanie kojarzące się z bohaterami prerii i pobudzające wyobraźnię. Niestety większość osób odziana była w dżinsy, a niektórzy z wyraźną satysfakcją popijali Pepsi Max.
Mnie osobiście zachwyciła niezwykle delikatna ceramika zdobiona misternymi, cienkimi jak włos wzorami. Nie wspomnę nawet o charakterystycznej biżuterii Nawajów – turkusy oprawiane w masywne, srebrne zdobienia. Nie było prawie wcale sztuki popularnej powielanej w wielu egzemplarzach – w zasadzie na każdym stoisku można było obejrzeć prawdziwe, unikalne arcydzieła. Można było obejrzeć, ponieważ ceny przekraczały nasze możliwości nabywcze. Przepięknie wyplatany kolorowy talerzyk wielkości spodka do herbaty kosztował 250 dolarów, a taki, jaki niósł spotkany przez nas wcześniej pan – 1500 dolarów. Wszystko więc stało się jasne – cena odzwierciedlała nie tylko znakomitą jakość wyrobów, ale także markę artysty, a za nią, jak wiadomo, płaci się słono.
Cały targ jest gratką dla kolekcjonerów, niezwykłym wydarzeniem, któremu towarzyszą konkursy na najlepszy strój indiański, koncerty i spotkania ze znanymi osobistościami świata Indian. Od razu nasunęły mi się skojarzenia z targami podobnych (choć nieco gorszej – niewątpliwie – jakości) wyrobów w Ameryce Łacińskiej z ich gwarem, tłokiem i olbrzymią ilością często podobnych do siebie towarów. Różnice krótko można podsumować to w następujący sposób: targi artesanias, jakie widzieliśmy w Ameryce Łacińskiej to dla nas wydarzenie przede wszystkim kulturowe, Annual Indian Market w Santa Fe – kulturalne. Możecie wybrać, co podoba Wam się bardziej, ale jestem pewna, że takiego nagromadzenia dzieł sztuki indiańskiej nie da się zobaczyć nigdzie indziej.
Zapraszamy do galerii z Nowego Meksyku.
Opublikował/a Beata Kotełko