“Jesteś z Polski? Mamy coś z Twojego kraju. Nie powiem co, poszukaj! Jest w ostatnim pokoju.” – jedyny w Ameryce biały kapłan voodoo robił mi właśnie przyspieszony kurs z zakresu podstawowych pojęć tej religii po czym pokazał maleńkie wejście do ciasnego korytarzyka, który stanowił jedną z części historycznego muzeum voodoo w Nowym Orleanie. Właściwie muzeum mieściło się w korytarzyku i dwóch przylegających pokoikach – w sumie chyba nie więcej niż 40 metrów kwadratowych. Pokoiki ciasne, bez okien, światło przyćmione, lekko czerwone. Dziesiątki przedmiotów porozwieszanych pozornie w nieładzie:
-
spora drewniana rzeźba jegomościa z tuzinem niedopałków w ustach (Czy ja już tego gdzieś nie widziałam? 😉 – patrz post Święty z cygarem);
-
wielki drewniany krzyż rzeźbiony w esy floresy;
-
czaszki ludzkie w różnych rozmiarach – wyglądały na autentyczne;
-
pamiątkowa gablotka ku czci obdarzonego mocą pytona (???);
-
portrety voodoo queens (tj. królowych voodoo – tak nazywają się w Nowym Orleanie kapłanki voodoo, kapłani to doctors);
-
zdjęcia i rysunki rytuałów;
-
szczegółowy przepis na lalkę voodoo i miłość mężczyzny;
-
drewniane maski z Afryki poobwieszane kolorowymi koralikami Mardi Gras, które w czasie karnawału służą zupełnie innym, całkiem niezwiązanym z religią celom;
-
a na końcu w ostatnim pokoju obok obrazów świętych wisi sobie nasza Matka Boska Częstochowska i ze stoickim spokojem spogląda na to dziwowisko.
Według zamieszczonego opisu to, że nasza Madonna jest Czarna i nosi na twarzy bliznę, miało duże znaczenie dla niewolników, którzy wyznawali voodoo. Kult przyniesiony tam przez żołnierzy legionów Dąbrowskiego zaczął żyć swoim życiem. Matka Boska Częstochowska stała się “loa”, Erzulie Dantor, duchem voodoo, patronką kobiet, która broni ich przed przemocą i zdradą. Jest też patronką lesbijek, a Jej wizerunek jest silnym gris-gris, czyli przedmiotem obdarzonym silną magiczną mocą (autor opisu powołuje się na dobre udokumentowanie magicznych mocy – zgaduję, że przez zakonników z Częstochowy ;-)). Żeby zyskać Jej przychylność na Haiti składa się jej ofiary z rumu, ciastek dekorowanych biało-niebieskim lukrem, mocnych papierosów (sic!) i masy kakaowej. I znowu przypomniało mi się Chichicastenango z ofiarami z żywicy i rumu – fascynująca mieszanka religii starych i nowych. Tym razem dewocjonalia i postaci świętych wprowadzone zostały rozmyślnie, aby zmienić percepcję voodoo jako kultu szatana. Jak zgaduję zabieg się udał, bo wyznawcy voodoo, czego się dowiedziałam ze zdziwieniem, to praktykujący katolicy… Czyżby więc i voodoo, podobnie jak zwyczaj składania ofiar z roślin i alkoholu w Gwatemali, były tolerowane lub aprobowane przez lokalnych przedstawicieli kościoła? Byłoby to bardzo dziwne, bo w trakcie rytuałów voodoo dochodzi do trudnych do wyjaśnienia zachowań zbliżonych do opętania przez – jak twierdzą wyznawcy – duchy voodoo; czym one są, nie do końca rozumiem. Nazwiska osób prowadzących współcześnie podobne ceremonie są znane – w muzeum wiszą ich odpowiednio wystylizowane CV-ki zawierające zdjęcia, dane i historię powołania.
Kapłani voodoo są jednak nowocześni i znają się też na biznesie – ten, z którym rozmawiałam występował już w BBC, Discovery Channel i jeszcze kilku innych programach. I tam i w domu voodoo, (należącym kiedyś do Marie Laveau – dziewiętnastowiecznej kapłanki z Nowego Orleanu otaczanej tu dużą czcią) można nabyć amulety mające zapewnić powodzenie w różnych obszarach życia takich jak miłość, seks i biznes. Ceny dość wygórowane, choć z drugiej strony, może $10 lub $20 to jednak niewiele za 5 ml napoju miłosnego 🙂 – w końcu nie pije się tego litrami… Można też dowiedzieć się, kim było się w poprzednim wcieleniu ($25) lub na 15 minut oddać się w ręce chiromanty ($20). Trochę mnie korciło, przyznaję, szczególnie te poprzednie wcielenia ;-), ale ostatecznie jako pamiątkę z Nowego Orleanu wybrałam płytę z bluesem w jednym ze sklepików w pobliżu.
W Nowym Orleanie widzieliśmy w zasadzie tylko Dzielnicę Francuską – jak już tam weszliśmy, to już nie chcieliśmy wychodzić. Prześliczne domki z fantazyjnymi metalowymi okuciami na balkonach, tysiące sklepików z antykami i gadżetami z poprzedniej epoki, dzisiaj uroczo niepotrzebnymi, galerie sztuki, restauracje, kluby i kawiarnie. Żałowaliśmy bardzo, że nie możemy dłużej posłuchać fantastycznej muzyki granej na żywo przez ciemnoskórych artystów wieczorem w klubach na Bourbon Street. Cały Nowy Orlean tchnie czymś dawno już nieistniejącym, ale jednocześnie nie jest wymarłym miastem-muzeum, ale tętni życiem, zaskakuje, jest trochę staroświecki, trochę zwariowany, trochę zepsuty i bardzo wyluzowany (przydomek Nowego Orleanu to “Big Easy”, a więc właśnie Wielce Wyluzowany). Więc plan jest taki, że jak się uda, to kiedyś tu wrócimy na trochę dłużej. Tym razem bez dzieci.
Galeria wkrótce. Gotowe. Zapraszamy do galerii!