Blues z Czarną Madonną w tle

20 sierpnia 2009

“Jesteś z Polski? Mamy coś z Twojego kraju. Nie powiem co, poszukaj! Jest w ostatnim pokoju.” – jedyny w Ameryce biały kapłan voodoo robił mi właśnie przyspieszony kurs z zakresu podstawowych pojęć tej religii po czym pokazał maleńkie wejście do ciasnego korytarzyka, który stanowił jedną z części historycznego muzeum voodoo w Nowym Orleanie. Właściwie muzeum mieściło się w korytarzyku i dwóch przylegających pokoikach – w sumie chyba nie więcej niż 40 metrów kwadratowych. Pokoiki ciasne, bez okien, światło przyćmione, lekko czerwone. Dziesiątki przedmiotów porozwieszanych pozornie w nieładzie:

  • lalki voodoospora drewniana rzeźba jegomościa z tuzinem niedopałków w ustach (Czy ja już tego gdzieś nie widziałam? 😉 – patrz post Święty z cygarem);
  • wielki drewniany krzyż rzeźbiony w esy floresy;
  • czaszki ludzkie w różnych rozmiarach – wyglądały na autentyczne;
  • pamiątkowa gablotka ku czci obdarzonego mocą pytona (???);
  • portrety voodoo queens (tj. królowych voodoo – tak nazywają się w Nowym Orleanie kapłanki voodoo, kapłani to doctors);
  • zdjęcia i rysunki rytuałów;
  • szczegółowy przepis na lalkę voodoo i miłość mężczyzny;
  • drewniane maski z Afryki poobwieszane kolorowymi koralikami Mardi Gras, które w czasie karnawału służą zupełnie innym, całkiem niezwiązanym z religią celom;
  • a na końcu w ostatnim pokoju obok obrazów świętych wisi sobie nasza Matka Boska Częstochowska i ze stoickim spokojem spogląda na to dziwowisko.

Ślad polski w muzeum voodoo Według zamieszczonego opisu  to, że nasza Madonna jest Czarna i  nosi na twarzy bliznę, miało duże znaczenie dla niewolników, którzy wyznawali voodoo. Kult przyniesiony tam przez żołnierzy legionów Dąbrowskiego zaczął żyć swoim życiem. Matka Boska Częstochowska stała się “loa”, Erzulie Dantor, duchem voodoo, patronką kobiet, która broni ich przed przemocą i zdradą.  Jest też patronką lesbijek, a Jej wizerunek jest silnym gris-gris, czyli przedmiotem obdarzonym silną magiczną mocą (autor opisu powołuje się na dobre udokumentowanie magicznych mocy – zgaduję, że przez zakonników z Częstochowy ;-)). Żeby zyskać Jej przychylność na Haiti składa się jej ofiary z rumu, ciastek dekorowanych biało-niebieskim lukrem, mocnych papierosów (sic!) i masy kakaowej. I znowu przypomniało mi się Chichicastenango z ofiarami z żywicy i rumu – fascynująca mieszanka religii starych i nowych. Tym razem dewocjonalia i postaci świętych wprowadzone zostały rozmyślnie, aby zmienić percepcję voodoo jako kultu szatana. Jak zgaduję zabieg się udał, bo wyznawcy voodoo, czego się dowiedziałam ze zdziwieniem, to praktykujący katolicy…  Czyżby więc i voodoo, podobnie jak zwyczaj składania ofiar z roślin i alkoholu w Gwatemali, były tolerowane lub aprobowane  przez lokalnych przedstawicieli kościoła? Byłoby to bardzo dziwne, bo w trakcie rytuałów voodoo dochodzi do trudnych do wyjaśnienia zachowań zbliżonych do opętania przez – jak twierdzą wyznawcy – duchy voodoo; czym one są, nie do końca rozumiem. Nazwiska osób prowadzących współcześnie podobne ceremonie są znane – w muzeum wiszą ich odpowiednio wystylizowane CV-ki zawierające zdjęcia, dane i historię powołania.

Voodoo skomercjonalizowane Kapłani voodoo są jednak nowocześni i znają się też na biznesie – ten, z którym rozmawiałam występował już w BBC, Discovery Channel i jeszcze kilku innych programach. I tam i w domu voodoo, (należącym  kiedyś do Marie Laveau – dziewiętnastowiecznej kapłanki z Nowego Orleanu otaczanej tu dużą czcią) można nabyć amulety mające zapewnić powodzenie w różnych obszarach życia takich jak miłość, seks i biznes. Ceny dość wygórowane, choć z drugiej strony, może $10 lub $20 to jednak niewiele za 5 ml napoju miłosnego 🙂 – w końcu nie pije się tego litrami… Można też dowiedzieć się, kim było się w poprzednim wcieleniu ($25) lub na 15 minut oddać się w ręce chiromanty ($20). Trochę mnie korciło, przyznaję, szczególnie te poprzednie wcielenia ;-), ale ostatecznie jako pamiątkę z Nowego Orleanu wybrałam płytę z bluesem w jednym ze sklepików w pobliżu.

Wszyscy grają W Nowym Orleanie widzieliśmy w zasadzie tylko Dzielnicę Francuską – jak już tam weszliśmy, to już nie chcieliśmy wychodzić. Prześliczne domki z fantazyjnymi metalowymi okuciami na balkonach, tysiące sklepików z antykami i gadżetami z poprzedniej epoki, dzisiaj uroczo niepotrzebnymi, galerie sztuki, restauracje, kluby i kawiarnie. Żałowaliśmy bardzo, że nie możemy dłużej posłuchać fantastycznej muzyki granej na żywo przez ciemnoskórych artystów wieczorem w klubach na Bourbon Street. Cały Nowy Orlean tchnie czymś dawno już nieistniejącym, ale jednocześnie nie jest wymarłym miastem-muzeum, ale tętni życiem, zaskakuje, jest trochę staroświecki, trochę zwariowany, trochę zepsuty i bardzo wyluzowany (przydomek Nowego Orleanu to “Big Easy”, a więc właśnie Wielce Wyluzowany). Więc plan jest taki, że jak się uda, to kiedyś tu wrócimy na trochę dłużej. Tym razem bez dzieci.

 

Galeria wkrótce. Gotowe. Zapraszamy do galerii!


Ziemniaka historia krótka

15 lipca 2009

Ziemniaczana prehistoryczna ceramika O tym, że ziemniak pochodzi z Ameryki Południowej uczyliśmy się wszyscy w szkole, ale będąc tutaj osobiście można się o tym przekonać na własne oczy. Bo czy ktoś widział gdziekolwiek w Europie lub Azji antyczne naczynia w kształcie bulwy ziemniaka – służące nie tylko do picia z nich, ale i do uczczenia tej pożytecznej rośliny? Nie, ponieważ nikt w Europie przed Kolumbem na oczy ziemniaka nie widział. Tutaj, w Ameryce Południowej, można takie cudo spotkać w Muzeum Narodowym w Limie, co widać na zdjęciu obok. Uroczy kufelek, prawda?

Przy okazji sama z siebie przypomina nam się wesoła historyjka związana z właśnie ziemniakiem. Dobrych kilka lat temu będąc na Krecie w Knossos (samodzielnie i to jeszcze bez dzieci) natknęliśmy się z Beatą na polską wycieczkę oprowadzaną przez przewodnika z nieodłączną parasolką wystawioną do góry. Przy wielkich pitoi (rodzaj wielkich pojemników, można by rzec garnków) przewodnik zaczął się rozwodzić, jakie to różne rzeczy starożytni tam przechowywali no i oczywiście wyjechał z ziemniakami. Widocznie nie bywał w Ameryce Południowej w peruwiańskich muzeach. Albo w szkole. W każdym razie tak nam wtedy pan przewodnik zapadł w pamięć, że oglądając wczoraj całą wystawę poświęconą ziemniakowi od razu nam się to przypomniało. Poniżej mapa wędrówek ziemniaka (najeździł się po świecie):

Ziemniaka podróże

Przy okazji zapraszamy do zaległych galerii z Chiclayo oraz z Truiillo (północne Peru) wraz z nieszczęsną wycieczką nadmorską i wizytami na targowiskach oraz w ruinach ludów Moche i Chimu. Wkrótce Lima (już jest galeria z Limy).


Vamos, compañeros

11 czerwca 2009

W Nikaragui odnaleźliśmy z mieszanymi uczuciami elementy znajome, choć dawno już przez nas zapomniane. Na granicy z Hondurasem od razu rzucił nam się w oczy wyrazisty plakat uśmiechniętego Ortegi (?) wznoszącego rękę w powitalnym geście. Jego dostojna poza mile kontrastowała z tłem o kolorze majtkowego różu. Zrozumieliśmy od razu, że w Nikaragui oprócz podróży w przestrzeni odbędziemy też podróż w czasie i nasze przewidywania częściowo się spełniły.

Wiadomości Po ulicach miast, w których byliśmy, jeżdżą niewielkie pickupy z panami z gigantycznymi megafonami służącymi celom propagandowym – zarówno politycznym, jak i komercyjnym. Zagłuszają one wszystko – w niedzielę w czasie mszy biedny ksiądz musiał się zdrowo nakrzyczeć, żeby przebić się przez dobiegający z ulicy jazgot,  który trudno zrozumieć, ale łatwo rozpoznać charakterystyczny radosny ton. Propaganda jest zdywersyfikowana i w zamyśle dostosowana do odbiorcy. W pobliżu granicy z Kostaryką świetlanych plakatów jakoś już nie było, ale za to w lokalnej darmowej gazetce opublikowano informacje o podwyżkach minimalnej płacy dla poszczególnych grup zawodowych (informacja dla wnikliwych: 1000 cordob to około 50 dolarów amerykańskich). Widać uznano, że przeciwnika należy pobić jego własną bronią. Raczej z mizernym efektem, bo wystarczy przekroczyć granicę pomiędzy Nikaraguą a Kostaryką, aby przekonać się, że cały czas dużo więcej Nicos (obywateli Nikaragui) chce mieszkać w Kostaryce niż Ticos (Kostarykańczyków) w Nikaragui.

Wolna od analfabetyzmu Kolejny element to uroczystości. Festyn z okazji Międzynarodowego Dnia Środowiska przypominał nam nieco wiec wyborczy, pomimo że teoretycznie nie polityki dotyczył. Wspaniałe pokazy orkiestr szkolnych ubranych w klasyczne odświętne stroje, przeplatały się z przemówieniami smutnych panów. W budynku miejskim o wysokich wnętrzach i imponującym kryształowym żyrandolu dziewczyny tańczyły powiewając zielonymi fifraczkami pod zrobionym z folii aluminiowej optymistycznym napisem “W 2009 Granada wolna od analfabetyzmu”. Telewizja jest namiętnością powszechną obecną w sklepach i hotelach, a brak prądu powoduje smutek, którego nie może rozegnać nawet rozmowa z przyjaciółmi. Plus za to jest taki, że jak już go włączą radosne krzyki rozlegają się na każdej ulicy.

Bananowce pod wulkanem Nikaragua jest drugim najbiedniejszym krajem na półkuli zachodniej, zaraz po Haiti (wyznacznikiem jest dochód narodowy brutto).  Jednak pozostawienie Nikaragui w wyobraźniach jako socjalistycznego, latynoamerykańskiego pariasa byłoby bardzo niesprawiedliwe. Uroda tego kraju jest urzekająca – zachwyciła nas i Granada i La Isla de Ometepe, zielona, pełna plantacji bananowców i kawy, wulkaniczna wyspa na jeziorze Nikaragua, na której jedliśmy niezwykle delikatne i słodkie ananasy o białokremowej barwie. Ludzie uśmiechają się, są życzliwi, pomocni, pogodni i swobodni w kontaktach z turystami. Nigdy nie pomyślałabym, że będę po ciemku i z dzieciakami jeździć chickenbusem po wyboistej, pełnej kawałków lawy, wiejskiej, nikaraguańskiej drodze czując się bezpieczniej niż w podobnej sytuacji we Wrocławiu. Nie był to zabieg zamierzony, ale wrażenia były bardzo interesujące :-).

Galerie z La Isla de Ometepe i miasteczka San Juan del Sur tu. Zapraszamy!


Granada – perła hiszpańskiej kolonizacji

7 czerwca 2009

Katedra w GranadzieGranada – najstarsze europejskie miasto obu Ameryk, perła kolonii hiszpańskiej zbudowana w 1524 jakby na pokaz – aby przenieść w odległe kraje część świetności Starego Kontynentu. Wielokrotnie łupiona przez brytyjskich piratów (szczególnie wsławił się znany nam z Utilii Henry Morgan) zachowała się jednak w bardzo dobrym stanie. Kolorowe fasady domów, starodawne wnętrzna, drewniane podłogi, szerokie bulwary, uroczy park na ryneczku i mnóstwo starych kościołów – jest co oglądać. Poza tym fajna, spokojna atmosfera, pyszne Mojito w knajpkach i olbrzymie jezioro (słodkie morze – jak tu na nie mówią) z plażami i deptakami (choć plaże do najpiękniejszych nie należą). Wszystko to sprawiło, że mieszkanie tu było przyjemnym odpoczynkiem. Dla niektórych łasuchów była to też okazja do eksperymentów. Kilka długich spacerów zaowocowało też solidną galerią, do której zapraszamy. W piątek dodatkowo mieliśmy atrakcję w postaci festynu ekologicznego, na którym swe umiejętności prezentowały zespoły taneczno–perkusyjne z kilku miejscowych szkół średnich. Wyglądało to na zawody, a każda szkoła chciała pokazać się od najlepszej strony. Były więc stroje, sztandary, układy taneczne i wspaniały ładunek energii. Wyglądało to super, a słuchało się jeszcze przyjemniej niż oglądało. Kilkudziesięciu chłopa bardzo dynamicznie walących w bębny, werble, talerze, tarki i wszelkie inne instrumenty perkusyjne pod dyktando sterującego tym wszystkim znakami dłoni “dyrygenta” z gwizdkiem w ustach oraz tańczące w rytm muzyki dziewczyny. Naprawdę miło było popatrzeć i posłuchać. Starałem się jak mogłem nagrać video komórką (baterii do aparatu nadal nie mam), ale niestety to co wyszło nie nadaje się do wrzucenia. Przesterowane i strasznie skacze. Tak więc musicie uwierzyć na słowo i zadowolić się zdjęciami.


Święty z cygarem

21 Maj 2009

Lago de Atitlan Jezioro Atitlan w Gwatemali znane jest ze swojej urody  z racji położenia (ok. 1500m n.p.m.), trzech otaczających je wulkanów i ciekawych otaczających je wiosek. Do jednej z nich wybraliśmy się, aby ujrzeć na własne oczy czczonego przez Majów Maximona. Dziw to nad dziwy, gdyż jest to drewniana rzeźba postaci męskiej zaciskającej w ustach grubaśne cygaro. Podobno uosabia on Judasza Iskariotę skrzyżowanego z Pedro de Alvaradem – hiszpańskim konkwistadorem oraz bogami Majów. Zgaduję, że to cygaro pochodzi od Pedro, bo Judasz raczej chyba cygara nie próbował, a bogów Majów nawet się boję o to posądzać. Co więcej, postać ta jest obnoszona w procesji w Wielkim Tygodniu i na ten okres wędruje do specjalnego niebieskiego domku jakieś 30m od kościoła. Poza ostatnim tygodniem Wielkiego Postu Maximon pomieszkuje u różnych osób z miasteczka, u każdego z wybrańców pozostając przez rok. Jako że miejsce pobytu się zmienia nie jest łatwo go znaleźć bez przewodnika, dlatego kiedy już na przystani podszedł do nas dziarski sześćdziesięciolatek pokazując nam wymiętą czarno-białą fotografie niezwykłego bożka, postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Żwawym krokiem poprowadził nas po stromych i maleńkich uliczkach Santiago Atitlan przerywając spacer krótkimi, rzeczowymi i entuzjastycznymi objaśnieniami: “Banany!”, “Awokado!”, “Piękny hotel!”, “Kukurydza!”, “Mała kukurydza!”. Maszerowaliśmy już dość długo, kiedy w końcu weszliśmy najpierw na czyjeś podwórko, a potem do czyjejś stodoły przekształconej na coś w rodzaju kapliczki nad którą powiewały kolorowe religijne wycinanki, które widzieliśmy już  wcześniej przed kościołami w Meksyku. Choć półotwarta, było tam wyraźnie cieplej niż na zewnątrz i pachniało żywicą (copal), którą pali się tu w trakcie modlitw. I to pali się jej chyba dużo, bo na klepisku stał jej spory kubełek. Uprzedzono nas o zakazie robienia zdjęć, tym bardziej że ubrany po europejsku szaman właśnie odprawiał ceremonię Majów – modlił się głośno w swoim języku i zapalał świeczki klęcząc przed posągami nie tylko samego Maximona, który zajmował zaszczytne miejsce, ale stojących obok świętych Józefa, Maryi, Filipa i kilku innych. Wszyscy odziani byli w kolorowe szatki sprawiające wrażenie dość przypadkowej zbieraniny.

Wielkanocny domek MaximonaSam posąg Maximona wyglądał jak zblazowany rastafarianin zakutany w różnorakie kolorowe chusty i szaliczki z zawadiackim uśmiechem na ustach, długimi włosami przykrytymi góralskim kapeluszem i z grubym, palącym się cygarem w ustach. Wyglądał tak, jakby się dobrze bawił oglądając odwiedzających go zagranicznych turystów, którzy na dodatek jeszcze zostali poproszeni o złożenie mu na leżącą u stóp plastikową tackę ofiary (oczywiście w formie lokalnej waluty – quetzali). Pewnie śmiał się z nas nieziemsko odurzony lekko dymem z kadzideł, świeczek i cygara: “Kolejnych mi tu stary Pedro przyprowadził. Znowu z Lonely Planet w ręku. Tak samo jak wszyscy poprzedni nie mają zielonego pojęcia, o co tutaj chodzi, a tylko wyczytali o mnie w ramce na stronie 140 i chcą koniecznie zobaczyć słynnego Maximona!”.

Po tej wizycie nasz przewodnik zaprowadził nas do kościółka, gdzie tym razem bez problemów porobiliśmy kilka zdjęć świętym w kontrowersyjnych ubrankach. Mini galeria tu.


Tam, gdzie (nie) rosną pokrzywy

18 Maj 2009

Chichicastenango to miasteczko w górach, którego nazwa oznacza w Ki’che’, jednym z języków Majów, miejsce, gdzie rosną pokrzywy. Pieszczotliwie zwane Chichi rekomendowane jest jako najlepszy targ w Gwatemali. Ci jednak, którzy pojadą tam na zakupy w poszukiwaniu okazji cenowej mogą się srodze zawieść – wybór towarów jest wprawdzie wielki, ale sprzedający są mistrzami w swoim fachu, znają psychologię od strony praktycznej i targować się umieją. Pokrzywy zaś wszystkie już chyba wycięto.

Ołtarz ofiarny I tak naprawdę to nie o ten targ chodzi – sercem Chichi jest kościółek Santo Tomas, gdzie Majowie odprawiają modły i ceremonie, które nie przypominają tych, które widuje się w świątyniach europejskich. U stóp stopni prowadzących do świątyni, znajduje się kamienna platforma nieuchronnie kojarząca się z ołtarzem ofiarnym. Majowie w tradycyjnych strojach palą na nim żywicę, płatki kwiatów sprzedawanych przez kwiaciarki i ulewają odrobinę bursztynowego alkoholu ze zgrabnych szklanych piersiówek z aluminiowymi koreczkami, szepcząc modlitwy (może jednak zaklęcia?). Całość, choć zakończona za każdym razem szybkim, ale jakby ukradkowym znakiem krzyża przypomina bardziej rytuał zaklinania lub odczyniania uroków niż jakiekolwiek modlitwy. Składający ofiarę są skupieni, nieobecni, ale ich ręce są ciągle w ruchu zajęte kolejnymi czynnościami. Dym unosi wzdłuż schodów wprost do kościoła, w środku niemal gryzie w oczy, wszechobecny jest zapach kadzidła, żywicy, kwiatów – trudno właściwie określić dokładnie jakiej nuty. W surowym w wystroju, jednonawowym kościele wzdłuż głównego przejścia do ołtarza leżą co 2-3 metry stare kamienne płyty, na których migocą świeczki, czerwienią się płatki kwiatów i parują plamy po wylanym alkoholu. Bogowie są czasem wymagający, stary Indianin składał przy nas swoją ofiarę na wszystkich znajdujących się w kościele płytach.

Maski Zaraz obok profanum bezpardonowo włazi na sacrum, indiańskie dzieci usiłują sprzedać kolorowe bransoletki, zabawki i gumki do włosów, sprzedawcy zachęcają do kupna pamiątek, ktoś oskubuje kwiatki z płatków, ktoś komuś czyści buty, ktoś śpi pijany obok ołtarza, ktoś goli się starą maszynką, warchlaki kwiczą na postronkach, kury gdaczą, comedores nawołują, życie się toczy. Warto tu przyjechać. Nie dla pamiątek, nie dla okazji, ale dla tej jednej chwili, kiedy siedząc pośród Indian na świętych stopniach piekącymi od dymu oczami można obserwować ten fascynujący i barwny świat – tak inny od naszej codzienności.

 

Calle de la InquisicionNie można uciec w Chichi od rozważań, ile z dawnej kultury Majów pozostało w dzisiejszych Indianach i co się właściwie stało z tą fascynującą cywilizacją dysponującą wiedzą astronomiczną, przyrodniczą i medyczną. Zanim nazwiemy ich praktyki zabobonem, musimy przypomnieć sobie ze wstydem, ile razy w historii uznawaliśmy naszą kulturę i naszą cywilizację za jedyną drogę, od której nie ma ucieczki. Za każdym razem, kiedy w odległej o 90km Antigua mijam Calle de la Inquisicion, liczę na to, że to mój hiszpański jest za słaby, żeby zrozumieć właściwe znaczenie tej nazwy, które, mam nadzieję, jest inne niż ulica Świętej Inkwizycji.

Zapraszamy do galerii.